Pożar serca – Tadeusz Klimowicz

TADEUSZ KLIMOWICZ
Pożar serca – 2

16 smutnych esejów o miłości, o pisarzach rosyjskich i ich muzach
2005

Jak się panu żyje z inną?

MARINA CWIETAJEWA

 

OSOBY

Marina Cwietajewa (1892-1941) – poetka.

Siergiej Efron (1893-1941) – mąż (1912-1941) Mariny Cwietajewej.

Ariadna (Ala) (1912-1975), Irina (1917-1920), Gieorgij (Mur) (1925-1944) Efronowie – dzieci Mariny Cwietajewej i Siergieja Efrona.

Anastasija Cwietajewa (1894-1993) – siostra Mariny Cwietajewej.

Piotr Jurkiewicz (1889-1968) – pierwsza miłość Mariny; mężczyzna jej życia.

Sofia Holliday (1896-1935) – aktorka.

Sofia Parnok, vel Parnoch (1885-1933) – poetka; kobieta życia Mariny Cwietajewej.

Jurij Zawadski (1894-1977) – aktor, reżyser; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Boris Biessarabow (1897-1970) – znajomy Mariny Cwietajewej; mężczyzna jej życia.

Emilij Mindlin (1900-1981) – literat; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Abram Wiszniak (1895-1943) – wydawca; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Aleksandr Bachrach (1902-1987) – krytyk literacki; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Mark Słonim (1894-1976) – krytyk literacki, redaktor naczelny ukazującego się w Pradze pisma „Wola Rossii”; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Konstantin Rodziewicz (1895-1988) – towarzysz broni Siergieja Efrona; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Boris Pasternak (1890-1960) – poeta, prozaik; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Rainer Maria Rilke (1875-1926) – poeta; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Nikołaj Groński (1909-1934) – poeta, zginął tragicznie w paryskim metrze; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Anatolu Steiger (1907-1944) – poeta; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Jewgienij Tagier (1906-1984) – historyk literatury; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Nikołaj Wiliam-Wilmont (1901-1986) – germanista; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

 

Była nieuleczalnie chora na miłość. Była narkomanką, która musiała wyznawać miłość, która miłości wszystko podporządkowała, która spalała się w każdym uczuciu, by odrodzić się w następnym, i która całą prozę życia zepchnęła na margines poezji. Niewolnica miłości i poezji. Marina Cwietajewa.

W eseju Mój Puszkin, napisanym w setną rocznicę śmierci poety, opowiedziała o swoich wrażeniach sprzed lat, gdy po raz pierwszy oglądała fragmenty opery Eugeniusz Oniegin:

 

– Co ci się najwięcej podobało, Musiu? – matka po skończonym przedstawieniu.

– Tatiana i Oniegin. […].

– Jak idiotka – ma sześć lat i zakochała się w Onieginie!

Myliła się. Nie w Onieginie się zakochałam, ale w Onieginie i Tatianie (i może w Tatianie trochę bardziej), w nich obojgu razem, w miłości. I nic potem nigdy nie napisałam nie zakochawszy się jednocześnie w dwojgu (w niej trochę bardziej), nie w nich dwojgu, ale w ich miłości. W miłości.

 

Dziesięć lat później podjęła pierwsze próby wykreowania własnego świata intymnych przeżyć na miarę Puszkinowskich bohaterów. Zdjęcia mówią, że nie należała do kobiet zniewalających urodą. Musiała cierpieć, gdy okazało się, że jej największa rywalka – młoda Achmatowa -udanie wykreowała własny wizerunek kobiety fatalnej i że w roku 1914 znaczny rozgłos zdobyły jej dwa portrety (pędzla Natana Altmana i Olgi Della-Wos-Kardowskiej). Twarz Cwietajewej była pospolita, niewywołująca jakichkolwiek dekadencko-symbolistycznych skojarzeń u modnych i wziętych malarzy. „Mama – pisała po latach życzliwie, pod dyktando serca Ariadna – była średniego, raczej niewysokiego wzrostu, o regularnych, wyraziście zarysowanych, ale nie ostrych rysach twarzy. Nos miała prosty, z niewielkim garbkiem i pięknymi, wyrazistymi nozdrzami, właśnie wyrazistymi, szczególnie dobrze wyrażającymi i gniew, i pogardę. Zresztą wszystko w jej twarzy było wyraziste i wszystko – figlarne, i usta, i ich uśmiech, i rozstawienie brwi, i nawet uszka, malutkie, niemal bez płatków, delikatne i czujne, jak u fauna. Oczy jej miały ten rzadko spotykany jasno jaskrawozielony kolor, który nazywa się rusałczany i który nie zmienił się, nie zmatowiał i nie wyblakł do samej śmierci. W owalu twarzy długo zachowało się coś dziecięcego, jakaś bardzo młodzieńcza okrągłość. Jasnoblond włosy wiły się miękko i niedbale – wszystko w niej było bez upiększeń i upiększenia były jej niepotrzebne. Mama była szeroka w ramionach, wąska w biodrach i talii, zgrabna i przez całe życie zachowała i figurę, i gibkość podrostka. Ręce miała nie kobiece, a chłopięce, nieduże, ale bynajmniej nie miniaturowe, mocne, twarde przy uścisku dłoni, z dobrze rozwiniętymi palcami, nieco kwadratowymi na koniuszkach, o szerokich, lecz pięknokształtnych paznokciach”. Sama Marina – aż nadto świadoma swojej fizycznej niedoskonałości (kolor oczu czy kształt paznokci nie były najwyraźniej wystarczająco skutecznym lekiem na zapomnienie o rzeczywistych czy urojonych skazach wyglądu zewnętrznego) – zapamiętała siebie jako „[…] małą brzydulę o zbyt wielkiej głowie i krótko obciętych włosach, która się nikomu nie podobała […]”. Szesnastolatka już wprawdzie nie chciała być jak jej rówieśniczki (ostentacyjny brak troski o swój wygląd), ale jeszcze cierpiała jak one, jeszcze swemu życiu próbowała nadać powszechnie obowiązujący rytm, jeszcze poszukiwała w oczach mężczyzny akceptacji. Akceptacji nie dla swojej urody, nie dla swojego wyglądu, lecz dla swojej Inności.

Lato 1908 roku spędziła w towarzystwie o kilka lat starszego Piotra Jurkiewicza. W romantycznej scenerii, w czasie wspólnych spacerów padały zapewne słowa, których on już po chwili nie pamiętał i wyznania przez niego niewypowiedziane, lecz przez nią usłyszane. Były być może pocałunki, do których on nie przywiązywał znaczenia, a ona widziała w nich magiczne znaki zapowiadające nieznane. Był banalny, wakacyjny flirt, któremu jej wyobraźnia nadała wymiar mistyczno-zmysłowej iluminacji. W liście z 22 czerwca 1908 roku wyznała mu: „Chcę do Pana pisać otwarcie i nie wiem – zapewne bzdury. Oswoiłam się z Panem przez tych parę dni i czuję do Pana zaufanie, nie wiem dlaczego”. A po trzech tygodniach jeszcze dodała: „A jednak dziwię się sobie, że pierwsza podeszłam do Pana”.

Temu modelowi zachowań – gdzie słowo „otwarcie” i gest „pierwsza” są najważniejsze – pozostanie Cwietajewa wierna do końca życia. I odtąd też jej wyznaniom miłosnym będą stale towarzyszyć listy, które pisała „[…] nie tylko z doraźnej potrzeby komunikowania się z ludźmi w konkretnych życiowych sprawach, choć te właśnie często bywały bezpośrednim powodem korespondencji. Jej obfitość oraz intensywność świadczyły o niebywale silnym pragnieniu istnienia w słowie również poza profesjonalnie uprawianym pisarstwem. W języku, w słowie pisanym żyła tak, jak inni żyją w czasie i przestrzeni. Piszę, więc jestem – zdawała się mówić, wysyłając te niezliczone sygnały, nieustannie potwierdzające jej zakotwiczenie w życiu, jak gdyby lękała się, że coś, czego doświadczyła, a nie opisała, ulegnie zniszczeniu”. Listy te, zdaniem Jadwigi Szymak-Reiferowej, mają „[…] szczególną wewnętrzną dramaturgię, zwłaszcza, gdy korespondencja ciągnie się latami oraz tam, gdzie odzwierciedlają się erotyczne fascynacje autorki, a taki podtekst ma większość listów, których adresatami są mężczyźni”.

Jej zachowanie wtedy, w czerwcu i lipcu 1908 roku, można by w pierwszym odruchu uznać za przejaw pensjonarskiej egzaltacji, gdyby nie to, że przez następnych trzydzieści kilka lat z uporem powtarzała wciąż tę samą klasę w szkole uczuć. Nigdy siebie nie zdradziła, nigdy nie zabiła w sobie spontaniczności i tej szczególnej wrażliwości egotycznego artysty-dziecka (jak wielbiona przez nią Maria Baszkircewa), nigdy nie zapomniała o pierwszym pocałunku, nigdy nie opuściła magicznej krainy Piotrusia Pana i nigdy nie dorosła do rutyny pustych słów i gestów. Wtedy też – podejmując nieudaną próbę samobójczą – poznała smak śmierci. W kalendarzu jej serca pozostał na zawsze rok 1908.

Swojego przyszłego męża Marina Cwietajewa spotkała trzy lata później, 5 maja 1911 roku w Koktebelu (na Krymie), gdzie oboje byli gośćmi znanego poety i malarza Maksimiliana (dla przyjaciół – Maksa) Wołoszyna. Marzycielka, wychowana w kulcie Napoleona i Orlątka, dojrzała w niczym niewyróżniającym się Siergieju Efronie bohatera z dziewczęcych lektur i stanowczo za późno zrozumiała, iż nie należy już do mężczyzn, którzy „[…] mieli w sobie coś ojcowskiego, odwieczny strach, że zabłądzimy, przestraszymy się, gdzieś na zakręcie usiądziemy i będziemy płakały […]” *[Rodzina Siergieja to jedno wielkie pasmo nieszczęść – dziewięcioro dzieci (w tym przyszły mąż Mariny), troje z nich zmarło bardzo wcześnie; ojciec należał do „Narodnej Woli” (uczestniczył m.in. w zabójstwie prowokatora, ale po zamachu wycofał się z działalności politycznej); matka należała do partii eserów, aresztowano ją, gdy Siergiej miał 12 lat (spędziła w więzieniu na Butyrkach około roku, skąd wypuszczono ją za kaucją), cierpiała na halucynacje; w 1909 roku zmarł ojciec, w 1910 zmarł w tragicznych okolicznościach najmłodszy syn – Konstantin (podobno nie planował samobójstwa, ale prowadził grę, w której los okazał się sprytniejszy od niego); na wiadomość o jego śmierci powiesiła się matka; Siergiej chorował na gruźlicę.], lecz do tej neurotycznej generacji, która w partnerkach wywoływała jedynie odruchy opiekuńcze, a jeśli wzbudzała uczucia – to tylko macierzyńskie. Jego dziennik był jeszcze jednym głosem straconego pokolenia przełomu wieków. „Mówi się – pisał w nim Efron – że dzienniki prowadzą jedynie samotni ludzie […]. Czuję się samotny mimo otaczającej mnie miłości. Samotny jestem ja, moje najskrytsze myśli, moje rozumienie życia i ludzi”.

Po ślubie, który odbył się 27 stycznia 1912 roku, Cwietajewa (w zasadzie nie posługiwała się nazwiskiem męża i tylko on na podarowanej jej 1 lutego książce Knuta Hamsuna umieścił dedykację: „Marinie Efron pierwszy prezent od Sierioży”) ku zaskoczeniu wielu swych znajomych zmieniła się: schudła, zaczęła się troszczyć o garderobę, kilkakrotnie zmieniała uczesanie oraz – co najważniejsze – zyskała tak upragnioną pewność siebie i poczucie własnej wartości. W tym związku to ona dominowała, to ona zadecydowała, że się pobiorą, to ona narzuciła mu swoje przesiąknięte romantyzmem poglądy na życie i traktowała go, zdaniem bliskich, raczej jak syna niż męża. W lutym 1912 roku prawie równocześnie ukazały się ich książki: dobrze przyjęty tomik poezji Mariny Latarnia czarnoksięska i niezauważone na poły autobiograficzne Dzieciństwo Siergieja, który bohaterką ostatniego rozdziału – siedemnastoletnia Mary, „duża dziewczynka w niebieskiej bluzie marynarskiej” – uczynił żonę. Efron zapowiadał się na niezłego prozaika, ale był pozbawiony tej odrobiny szaleństwa pozwalającej na odnalezienie własnego miejsca w literaturze i dlatego też obcowanie z wielkim twórcą – a w zasadzie, to pozostawanie w jego cieniu – tak łatwo zabiło w nim artystę. Został przytłoczony przez Marinę. Już w czasie podróży poślubnej (Włochy, Francja, Niemcy) okazało się, jak wiele ich dzieli, jak różne są ich światy. Kiedy więc 29 marca 1912 roku zgorszony Siergiej donosił siostrze: „W wagonie na dziesięć par całowało się dziewięć. I to jest dla nich najważniejsze w życiu!”, to już wiemy, kim była ta dziesiąta para i jak czuła się adorowana (ale dyskretnie), całowana (ale niepublicznie) Marina. Dedykowane mu wiersze (jest ich około dwudziestu) – jak na relacje między nimi przystało – są całkowicie pozbawione erotyki, nie mieszczą się w nurcie tradycyjnej liryki miłosnej, „nie ma w nich – jak zauważyła Wiktoria Szwiejcer – ani namiętności, ani zazdrości, ani zwyczajowych wyznań miłosnych”. Niebudząca i niechcąca budzić pożądania kobieta ma tylko jedną prośbę:

 

Nie przeszkadzaj mi się dziwić,

Bądź w sekrecie małym chłopcem –

I dopomóż mi pozostać,

Dzieckiem małym, chociaż – żoną.

(M. Cwietajewa, Z bajki – do bajki, tłum. P. Fast)

 

Powszechnie jednak sądzono, że są szczęśliwym małżeństwem i narodziny córki Ariadny (5 września 1912) uznano za jeszcze jedno potwierdzenie tej opinii. Nikogo nie dziwiło też, iż wciąż – tak miało pozostać na zawsze – zwracają się do siebie „Pan” i „Pani” (rosyjskie: „Wy”), ponieważ ta forma grzecznościowa świadczyła wyłącznie o przywiązaniu rodziny rosyjskiej do tradycji, a nie o stopniu bliskości dwojga ludzi. Tym bardziej że Cwietajewa przy każdej okazji powtarzała niezmiennie te same magiczne zaklęcia wyznań miłosnych. „Mój mąż – pisała 7 marca 1914 roku do niegdysiejszego męża Apolinarii Susłowej Wasilija Rozanowa – ma 20 lat. Jest niezwykle i szlachetnie piękny. […]. W Sierioży połączyły się – wspaniale połączyły się – krew żydowska i rosyjska. Jest cudownie uzdolniony, mądry, szlachetny. […]. Sieriożę kocham nieskończenie i na wieki. […]. Nigdy nie mogłabym kochać kogoś innego […] Tylko przy nim mogę żyć, tak jak żyję – zupełnie wolna. Nikt – prawie nikt! – z moich przyjaciół nie rozumie mojego wyboru. Wyboru! Boże, jakbym to ja wybierała!”. Tak naprawdę, jestem tego pewien, pisała ten list do siebie i siebie – a nie Rozanowa (myśliciela, któremu nawiasem mówiąc nieobcy był antysemityzm) – chciała przekonać o rozlicznych zaletach męża. Już po kilku miesiącach, już w lipcu, miało się okazać, jak bardzo nieudany był ten seans autohipnozy.

To wtedy zafascynowana starszym bratem męża, Piotrem, wyznała mu w liście z 10 lipca miłość: „Przychodzę – i mówię zupełnie nie o tym, nie tak. Proszę słuchać, moja miłość jest lekka. Nic Pana nie zaboli, nie będzie też nudno. Pogrążam się cała w tym, co kocham. Kocham samą miłością – całą sobą – i brzózkę, i wieczór, i muzykę, i Sieriożę, i Pana. Miłość rozpoznaję po smutku bez nadziei, po zachłystującym się «ach!» […]. Pana pierwszego pocałowałam po Sierioży”. Tak właśnie rozpoczęła się jej wędrówka w poszukiwaniu kolejnych doznań pozwalających zapomnieć o coraz trudniej akceptowanej trywialności oficjalnego związku. Całowanie ust śmiertelnie chorego na gruźlicę (Piotr zmarł 28 lipca), dotykanie jego ciała było nowym doświadczeniem, dostarczało wcześniej nieznanych, mocnych wrażeń, nabierało wymiaru transcendentalnego. A zrozpaczony Siergiej – niemal natychmiast po wypowiedzeniu wojny Rosji przez Niemcy (19 lipca) – zgłosił się na ochotnika do wojska. Trafił tam jednak później, w znacznie bardziej dramatycznych dla siebie okolicznościach. W październiku bowiem na szczęście dla siebie, na szczęście dla sztuki i na nieszczęście dla Siergieja Efrona Cwietajewa została przedstawiona, pachnącej perfumami „White Rose”, poetce Sofii Parnok.

W Rosji na początku dwudziestego stulecia wciąż wprawdzie obowiązywał system wartości patriarchalnych, związane z nim zakazy i tabu *[6 grudnia 1895 roku Anton Czechow pisał do Aleksieja Suworina: „Pogoda w Moskwie dobra, cholery nie ma, miłości lesbijskiej też nie ma… Brrr!! Wspomnienie o tego typu osobach wywołuje we mnie nudności, jakbym zjadł zgniłą sardynkę. W Moskwie ich nie ma – i cudownie”.], ale w kręgach bohemy artystycznej tolerowano miłość homoerotyczną i twórcy – inaczej niż później, w czasach radzieckich – nie musieli ukrywać swoich odmiennych orientacji seksualnych (np. Michaił Kuzmin czy siostra Władimira Sołowiowa Poliksena). Jednak nawet w środowisku symbolistów łatwiej akceptowano męski homoseksualizm i zgodnie z kanonami moralności wiktoriańskiej pisano o „kobiecej czystości”, o „sprzecznej z naturą” i „bezpłodnej” miłości lesbijskiej.

Trzydziestoletnia Parnok miała za sobą baśniowe dzieciństwo (po przedwczesnej śmierci matki podczas kolejnego porodu ojciec ożenił się ze znienawidzoną guwernantką-Niemką, która natychmiast wpisała się w archetyp złej macochy), debiut poetycki w 1907 roku (wydała pięć zbiorków wierszy: Wiersze 1916, Róże Pierii 1922, Łoza 1923, Muzyka 1926 i Pogłosem 1928), nieudane – trwające kilkanaście miesięcy (od września 1907 do stycznia 1909 roku) – małżeństwo z Władimirem Wolkensteinem, wybór prawosławia jako swojej nowej konfesji (była Żydówką) i wyspy Lesbos jako znak swojej inności (mając 16 lat nawiązała swój pierwszy romans – z Nadieżdą Polakową). Początkowo w atmosferze prowokacji obyczajowej, skandali towarzyskich – wszystko według schematu popularnych broszurek epigonów psychoanalizy – wyrównywała rachunki z człowiekiem, przez którego czuła się zdradzona. „W oczach ojca – pisała 23 czerwca 1906 roku do swojego przyszłego męża – jestem postrzeloną dziewczyną i nikim więcej. Mój sposób myślenia i gusty obrażają jego cnoty patriarchalne […]”. Później zrozumiała, że uczucia, jakie żywi do kobiet, nie mają już nic wspólnego z kontestacją czy dziewczęcym buntem i dlatego nie wierzę ani w jej kokieteryjne „niestety” („nigdy, niestety, nie byłam zakochana w mężczyźnie”) z listu do kompozytora Michaiła Gniesina (6 lutego 1910), ani w szczerość wyrażonej po mieszczańsku rok później skruchy: „Kiedy spoglądam wstecz na moje życie, to odczuwam zażenowanie, jak podczas lektury powieści bulwarowej… Wszystko, co jest mi wstrętne w dziele artystycznym, czego nigdy nie może być w moich wierszach, najwyraźniej jest we mnie i szuka wcielenia, i oto spoglądam na moje życie z grymasem wstrętu, jak człowiek z dobrym smakiem patrzy na obcy przejaw złego gustu” (list z 10 marca 1911 roku do swojej przyjaciółki Lubow Guriewicz). Z pruderią – zrozumiała to natychmiast – było jej nie do twarzy. I taką właśnie, pozbawioną maski, poznała ją autorka Albumu wieczornego.

Dopiero teraz, dzięki niej, Marina przeszła wszystkie stopnie wtajemniczenia erotycznego, poznała smak wielkiej namiętności i Sofia – jak na skandalistkę przystało – triumfalnie, z poczuciem wyższości rzuciła pod adresem Efrona: „Nie ty, młodzieńcze, odczarowałeś ją” (Strofy alcejskie). Upokorzony publicznym romansem swojej młodej żony z inną kobietą, doczekał się wreszcie w marcu 1915 roku skierowania w roli „brata miłosierdzia” do pociągu sanitarnego, który miał kursować na trasie Moskwa-Białystok (później Moskwa-Warszawa). Natomiast obie poetki – wciąż prowokując mieszczuchów (np. na przyjęciu u Rimskiego-Korsakowa siedziały objęte w pół i paliły na zmianę jednego papierosa) – wiosnę i lato 1915 roku spędziły razem, goszcząc między innymi przez czerwiec i lipiec u Wołoszyna w Koktebelu w towarzystwie zakochanego w Marinie Osipa Mandelsztama. Z tego okresu pochodzi list Cwietajewej do szwagierki Lili (Jelizawiety) Efron: „Sonia bardzo mnie kocha i ja ją kocham – to jest wieczne i od niej nie mogę odejść”. Jeszcze marzyła o dziecku z ukochaną, jeszcze wierzyła, chociaż związek ten – wyjątkowo zresztą burzliwy (o czym już we wspomnianym liście nie było mowy) – był od samego początku, od tamtego październikowego dnia naznaczony piętnem niewierności i nieodległego melodramatycznego rozstania. Parnok była żądnym podbojów Don Juanem, w jej mało monogamicznym życiu stale były obecne kobiety, co wywoływało gwałtowne przypływy zazdrości u młodej kochanki. To nieuchronne wydarzyło się 5 lutego 1916 roku, kiedy Marina Cwietajewa niespodziewanie ją odwiedziła – zastała tam inną (może aktorkę Ludmiłę Erarską) i pewnie usłyszała, że to już koniec, że „Sonet już został dopisany, walc został dosłuchany / I docałowane są już usta” i że „Ustom przyjemnie być niczyimi”. Porzucona – po kilku miesiącach zaszła w ciążę (żeby zranić tę, z którą dziecka mieć nie mogła; żeby zabić tę miłość) i pisała o Parnok z coraz większą nienawiścią, z jaką można pisać tylko o kimś, komu się zawdzięcza odkrywanie lądów nieznanych, kogo się idealizowało i ubóstwiało, a ten ktoś zawiódł i przestał być bogiem. Kogo się nadal mocno kocha. „To było tak – przypominała w liście do Michaiła Kuzmina swój pierwszy wyjazd do Petersburga w końcu 1915 roku i swoje pierwsze z nim spotkanie – Dopiero co przyjechałam. Byłam z pewnym człowiekiem, to znaczy, to była kobieta. – Boże, jak płakałam! – Ale to nieważne. No, jednym słowem, za nic nie chciała, żebym jechała na ten wieczór i dlatego szczególnie mnie namawiała. Sama nie mogła – bolała ją głowa – a kiedy boli ją głowa – a ją zawsze boli – jest nieznośna. […]. A mnie głowa nie bolała – nigdy nie boli! – i strasznie nie chciałam zostać w domu […]”.

Po miłości, która miała trwać wiecznie, pozostały okruchy wspomnień i cykl Przyjaciółka składający się z siedemnastu wierszy powstałych między 16 października 1914 a 6 maja 1915 roku:

 

W wigilię rozłąki powtórzę,

Gdy miłość ustała,

Że ręce twe – władcze i duże –

Nad wszystko kochałam.

(M. Cwietajewa, Przyjaciółka, tłum. P. Fast)

 

Ale to Sofia Parnok – nie Cwietajewa – po latach, jesienią 1929 roku (wiersz Tyś młoda, długonoga! Z takim…), przywoływała ich przeszłość. Natomiast Marina wspomnienia pozostawiła za zamkniętymi w lutym drzwiami i odtąd swoje uczucia podporządkowała kategorii czasu teraźniejszego. „Kocham” i – czasami – „jestem kochana” stało się magiczną formułą, receptą (mało skuteczną) na życie. Demonstracyjnie odrzuciła w miłości czas przeszły i przyszły, a swoją inność przestała ukrywać za atrybutami przypisanymi w naszym kręgu kulturowym kobiecie pragnącej być zauważoną i zaakceptowaną (makijaż, garderoba). „Nie znałam kobiety – pisała o niej Maria Biełkina – którą równie mało obchodziłoby, jakie wywiera wrażenie, która równie mało wiedziałaby o arsenale kobiecych sztuczek i równie mało dbała o swój wygląd. Można było pomyśleć, że nawet nie zaglądała do lustra”. Już nie chce być zdobywana, chce zdobywać.

Rok 1916 upłynął pod znakiem wciąż nowych podbojów. W marcu koił jej ból – urzekający umiejętnością platonicznego wyrażania uczuć – poeta Tichon Czurilin. Po nim byli inni: Osip Mandelsztam, Mawrikij Minc, Nikodim Płucer-Sarna. Temu pierwszemu „podarowała” (to jej określenie) Moskwę i parę wierszy, na które on (z powodu żony „niedawnej i zazdrosnej”) nie mógł odpowiedzieć. Temu drugiemu, mężowi siostry *[Po nieudanym i krótko trwającym małżeństwie z Borisem Truchaczowem Anastasija Cwietajewa jesienią 1915 roku wyszła za mąż za Minca.], poświęciła jeden z najpiękniejszych swoich erotyków:

 

Jak dobrze, że pan nie jest chory na mnie,

Jak dobrze, że choruję nie na pana.

. . .

Podoba mi się, że pan, stojąc przy mnie,

Spokojnie obejmuje inną damę,

. . .

Dziękuję panu sercem mym i ręką,

Że pan – choć nie wie o tym wcale! –

Pokochał mnie za nocną mą udrękę,

Spotkania rzadkie ze mną wieczorami.

Za nasze nocne niespacery rzadkie,

Za słońca blask nad naszymi głowami –

I za to, że choruje pan nie na mnie

I za to, że jam chora nie na pana!

(M. Cwietajewa, Jak dobrze, że pan nie jest chory na mnie…, tłum. P. Fast, 1915)

 

A temu trzeciemu – zapewne kilka nocy.

Pragnąca zachować anonimowość znajoma Cwietajewej opowiadała: „Ja sama nie lubię kobiet, są zawistne, a ona nie była taka, nie zazdrościła, ona je kochała. U Sofii Parnok wciąż były historie z Sonieczką Holliday, która bardzo cierpiała, kiedy Sofia Parnok ją porzuciła […]. O swoich romansach Marina nie opowiadała. […]. To Asia [siostra Mariny – T. K.] mogła ze wszystkimi spać, i z mężczyznami, i z kobietami bez miłości. Marina nie była taka, kiedy nie kochała, nie dążyła do fizycznego zbliżenia. Oczywiście, miała romanse. I to wiele. I realne, i nie. […]. Mnie Siergiej Jakowlewicz [Efron – T K.] nie interesował, choć był piękny, młody… Marina go kochała, oczywiście, ale gdy go nie było, zakochiwała się w innych […]”.

13 kwietnia 1917 roku Cwietajewa urodziła córkę. „Najpierw – pisała – chciałam ją nazwać Anna (na cześć Achmatowej). – Ale przecież losy się nie powtarzają!” Po porodzie Marina jeszcze przez trzy tygodnie pozostawała w szpitalu. Pisała stamtąd listy do niespełna pięcioletniej (ale już czytającej) Asi. 16 kwietnia wyjaśniała: „Twoją siostrę Irinę przyniósł mi bocian – wiesz, taki duży, biały ptak z czerwonym dziobem, na długich nogach”. Chorowita Irina z trudem chodziła, miała kłopoty z mówieniem. Głodne lata wojny domowej i komunizmu wojennego były zabójcze dla takich dzieci. Marina była fatalną matką, irytowały ją niedomagania córki („[…] Nie było z nią ciekawie, jak z Alą, a potem z Murem, nie można było nią się pochwalić przed znajomymi”) i przy pierwszej nadarzającej się okazji oddała ją do przytułku. Trafiły tam zresztą początkowo obie córki, jednak Ala zachorowała i znalazła się w szpitalu. Już nie wróciła do sierocińca, co uratowało jej życie. Irina zmarła tam w lutym 1920 roku. Może piętnastego, a może szesnastego. O jej śmierci Cwietajewa dowiedziała się przypadkiem i natychmiast winą za śmierć córki obarczyła siostry męża, którym zresztą wcześniej nie pozwoliła zaopiekować się chorym dzieckiem. 25 lutego pisała do Wiery Zwiagincewej, aktorki i poetki (a w przyszłości powiernicy Sofii Parnok): „Z ludźmi jest mi teraz źle, nikt mnie nie kocha, nikt – po prostu nikt mnie nie żałuje, czuję wszystko, co o mnie myślą, ciężko mi”. Po latach Ariadna Efron zwierzała się znajomej na temat matki: „Jej stosunek do dzieci nie był macierzyński. Na Irinę brakowało sił. Mnie traktowała jak sobie równą, a Mura – jak matka-fanatyczka. W ogóle przecież lubiła młodych mężczyzn, a w jej namiętności do Mura było coś niezdrowego – freudowskiego”.

W wojnie domowej Efron opowiedział się po stronie białych, z nimi też sympatyzowała Cwietajewa. Mąż walczący w przegranej sprawie „obozu łabędziego”, mąż nieobecny – w styczniu 1918 roku przyjechał ukradkiem na kilka dni do Moskwy i 18 stycznia widzieli się po raz ostatni przed ponadczteroletnią rozłąką – znów stał się bohaterem (nieobecnych kocha się łatwiej) dziennika poetki. „Jeżeli Bóg – obiecywała zaginionemu w wojennej zawierusze – uczyni ten cud – pozostawi Pana wśród żywych, będę chodzić za Panem jak pies”. Dwadzieścia lat później, 17 czerwca 1938 roku, myśląc już o powrocie do kraju w ślad za mężem i córką, dopisała na marginesie złożonego przyrzeczenia: „No i pójdę, jak pies (po 21 latach)”.

26 listopada 1918 roku podjęła pracę w Ludowym Komisariacie do Spraw Narodowościowych. Wytrzymała tam pięć i pół miesiąca: „Próbowałam, żyły sobie wypruwałam – nic. Nie rozumiem. Nie rozumiem, czego ode mnie chcą… I, najważniejsze, nikt nie wierzy, że nie rozumiem, śmieją się… kropka w kropkę, jak w wieku piętnastu lat z algebrą (siedmiu – z arytmetyką). Pełne oczy i pusta kartka. To samo z krojem – nie rozumiem, nie rozumiem: gdzie w lewo, gdzie w prawo, w skroniach śruba, głowa jak z ołowiu. To samo ze sprzedażą na rynku, kiedyś z zatrudnieniem służącej, z całym moim stopudowym życiem ziemskim: nie rozumiem, nie mogę, nie wychodzi… wielka przysięga: nie będę pracować na posadzie. Nigdy. Choćbym miała umrzeć”. Lata 1919-1920 poetka przeżyła jedynie dzięki pomocy innych. Z nieumiejętności radzenia sobie – jak pisze Saakianc – uczyniła cnotę. „Mój dzień: – pisała w końcu listopada 1919 roku – wstaję – górne okno ledwie szarzeje – chłód – kałuże – pył od piły – wiadra – dzbanki – szmaty – wszędzie dziecięce sukienki i koszulki. Piłuję. Rozpalam. Myję w lodowatej wodzie ziemniaki, które gotuję w samowarze… Samowar rozpalam gorącym węglem, który w tej właśnie chwili wyciągam z pieca… Potem sprzątanie… potem pranie, mycie naczyń: miska do mycia szklanek i prymitywny dzbanuszek bez rączki «do przedszkola»… Trasa: do przedszkola (Mołczanowka 34) zanieść naczynia, – Starokoniuszennym na Priczistienkę po zwiększoną [rację], stamtąd do stołówki Praskiej (na kartkę od szewców), z Praskiej (Sowieckiej) do byłego Generałowa – czy nie wydają akurat chleba – stamtąd znów do przedszkola, po obiad – stamtąd schodami dla służby, obwieszona dzbankami, menażkami i puszkami – ani jednego wolnego palca! i jeszcze przerażenie: czy nie wypadła z koszyczka torebka z kartkami?! – schodami dla służby – do domu. Od razu do pieca. Węgiel jeszcze się tli. Rozdmuchuję. Rozgrzewam. Wszystkie obiady – do jednego garnka: zupa jak kasza… Karmię i układam Irinę… Parzę kawę. Piję. Palę. O dziesiątej dzień się kończy. Niekiedy piłuję i rąbię na jutro. O jedenastej albo dwunastej też jestem w łóżku. Uszczęśliwiona żarówką przy samej poduszce, ciszą, zeszytem, papierosem, niekiedy – chlebem…”.

Pod koniec lat dziesiątych Marina Cwietajewa – przypominam kłopoty z robótkami ręcznymi: a więc nie miała szans na zostanie Penelopą – poznała Jurija Zawadskiego i, oczywiście, zakochała się. To z myślą o nim, a może jeszcze bardziej o aktorce Sofii (Soni) Holliday – obie później rywalizowały o jego względy (to nic, że zakochanego w młodym poecie Pawle Antokolskim) – pisała swoje dramaty Feniks, Fortuna, Przygoda, Kamienny anioł. „Przede mną – wspominała poetka – malutka dziewczynka. […]. Z dwoma czarnymi warkoczami, z dwojgiem ogromnych czarnych oczu, z płonącymi policzkami. Przede mną – żywy pożar. Płonie wszystko, płonie – cała… I spojrzenie z tego pożaru – takiego zachwytu, takiej rozpaczy, takie: boję się! takie: kocham!”. Nieznajomych Holliday łatwo przekonywała, że ma czternaście lat i jej wierzono, bo niezwykle przekonująco grała narzuconą sobie rolę lolitki. W Opowieści o Sonieczce Cwietajewej czytamy: „Nigdy z nią nie całowałyśmy się: tylko witając się i żegnając. Ale często obejmowałam jej ramiona, w geście obrony, ochrony, starszeństwa…” *[Biografowie wymieniają jeszcze inne kobiety obecne w życiu Mariny Cwietajewej: Nadię Iłowajską, Asię Turgieniewą (żonę Andrieja Biełego), Tanię Kwaninę, Sałomeę Andronnikową.].

Zapewne też wtedy zapisała: „Męskie we mnie: Obawa przed obrażeniem pocałunkiem. Uczucie: zaufałeś mi, a ja – . Tak było z Wołodią Aleksiejewem [1892-1920, aktor – T K.], z którym ani razu – dlatego, że naprawdę mi zaufał. Uczucie – po pocałunku – haniebnego zwycięstwa, zawstydzającego triumfu. Nuda zwycięstwa. Nieumiejętność bycia kochaną: nie ma nic do roboty”.

Wiosną 1920 roku w życiu Cwietajewej pojawił się malarz Nikołaj Wyszesławcew, w którym beznadziejnie i bez wzajemności zakochała się. Poświęciła mu 27 wierszy.

 

Jedni są z głazu, drudzy są z gliny –

A ja błyskam i srebrzę się cała!

Mój los – to zdrada, imię – Maryna,

Ja – morska piana niestała.

(M. Cwietajewa, Jedni są z głazu, drudzy są z gliny …, tłum. J. Salamon)

 

W końcu listopada 1920 roku poznaje młodego, dwudziestoczteroletniego, poetę Jewgienija Łann-Łozmana, który przywiózł wiadomość od Maksa Wołoszyna z Krymu. Romans z młodym poetą trwa dwa tygodnie. Ośmioletnia Ala Efron prowadzi w tym czasie ożywioną korespondencję z Pra, matką Maksa. „Dzień za dniem przechodzą – pisze pod koniec listopada 1920 roku – niczym sobowtóry. Wiadomo, że Marina będzie rąbać cudze szafy i kosze, ja będę sprzątać pokoje. […]. Do nas prawie nikt nie przychodzi. Prawdziwych przyjaciół nie ma. […]. Marina sprzedaje francuskie książki. Żyliśmy dłuższy czas bez światła. W Moskwie źle się żyje, nie ma drewna. Rankami chodzimy na rynek. […]. Wszyscy handlują. Marina nie umie handlować, albo ją oszukują, albo zrobi się jej kogoś żal i oddaje za darmo. Nasz dom jest cały rozwalony i stare są wszystkie suknie”.

Pod koniec stycznia 1921 roku nowa i jak zawsze krótka fascynacja. Tym razem Boris Biessarabow, „18 lat, komunista. Bez butów. Nienawidzi Żydów” (list do Łann-Łozmana). I potem jak zawsze ogromne rozczarowanie przechodzące w niechęć, może w nienawiść: „Wsłuchuję się nie tylko w ból, ale także w młodego czerwonoarmistę (komunistę), z którym przyjaźniłam się przed Pańską książką, w którym widziałam i Rosję Radziecką i Świętą Ruś, a teraz widzę, że jest to po prostu zarozumiały stróż, a przepędzić nie mogę. Słyszę głupi, chamski śmiech i pokrzykiwanie: – «Ech, do diabła! Nie kapuję» – i czuję się znieważona do zlodowacenia, a nic nie mogę zrobić” (list do Wołkonskieg). I zaraz nienawiść przechodzi w nową fascynację, której tym razem na imię Emilij. Emilij Mindlin.

Ale rok dwudziesty pierwszy upływał poetce pod znakiem głębokiego, tym razem platonicznego (nie z jej winy) uczucia, „bezużytecznego pożaru” do dużo od siebie starszego, sześćdziesięcioletniego księcia Siergieja Wołkonskiego (1860-1939), wnuka znanego dekabrysty. „[…] Kochałam – pisała – […] nie znoszącego kobiet. Z całą nieodpowiedzialnością, z całą żarliwością kochałam i wreszcie zdobyłam go – we władanie wieczne! Pokonałam uporem miłości. Kobiet nie nauczył się kochać, nauczył się kochać miłość!” On, jak opowiadał zgorszony ojciec Aleksandr Turincew (wcześniej sam nieźle zapowiadający się poeta), „wolał chłopców”; ona nieprzytomnie zakochana gotowa była złożyć mu w ofierze – zamiast siebie, przez niego niechcianej – „kogoś odpowiedniego”, kogoś „pięknego i życzliwego”, kogoś „takiego, jak Emilij Mindlin, z Krymu, 18 lat”.

14 lub (jak podają współcześni, przywiązani do obowiązującego wcześniej w Rosji kalendarza juliańskiego) 1 lipca 1921 roku przekazano jej list od męża, który jak wielu jego towarzyszy broni odnalazł – po miesiącach tułaczki – przystań w życzliwej i przyjaznej wygnańcom z Rosji Czechosłowacji. Cwietajewa jest szczęśliwa. Natychmiast pisze odpowiedź. Wyznaje miłość. W brudnopisie. W kilku wariantach stylistycznych. Jedni dojrzą w tym zabiegu świadome studzenie uczuć i zabijanie ich spontaniczności, inni – troskę genialnej artystki, by „odpowiednie dać rzeczy słowo”: „Jeśli ze szczęścia się nie umiera – to – […] – ze szczęścia kamienieje. […]. Skamieniałam. – Łzy – Łzy po trzech godzinach”, „Mój Sieriożeńko! Jeśli ze szczęścia się nie umiera, to – w każdym razie – kamienieje. Skamieniałam. Ostatnie wieści o Panu […]: Pański list do Maksa [Wołoszyna – T. K.]. Potem pustka. Nie wiem, od czego zacząć. -Wiem, od czego zacząć: od tego, czym zakończę: mojej miłości do Pana”. Była jak zawsze szczera, wierzyła w każde swoje słowo i przez tych kilka godzin, kiedy pisała kolejne warianty listu, naprawdę kochała męża. Jednak miłość do niego zakleiła razem z listem w kopercie i natychmiast o niej zapomniała. Teraz znów kochała Wołkonskiego. A może już kogoś innego. Najmocniej, najczulej, najszczerzej.

Przez następnych kilkanaście miesięcy zdesperowany Siergiej Efron nakłaniał żonę do wyjazdu z Rosji Radzieckiej i wreszcie 11 maja 1922 roku opuściła ona z Ariadną Moskwę, by po czterech dniach dotrzeć przez Rygę do Berlina. Wśród osób ją żegnających nie było siostry – jak niejednokrotnie wcześniej, tak i teraz poróżnił je mężczyzna, o którego względy walczyły ze sobą. Wśród witających na dworcu berlińskim nie było męża. Spóźnił się. Trzy tygodnie. I dopiero, kiedy już 7 czerwca dotarł do Niemiec, to zrozumiał, że byłoby lepiej dla niego, gdyby Cwietajewa została w Moskwie. Tam nie spotkałaby Abrama Wiszniaka, redaktora wydawnictwa „Gielikon”, z którym tu nawiązała – jak to elegancko określono – „przelotny romans”. Gdyby to była cała prawda o tym związku, to Efron nie wyjechałby po dwóch tygodniach sam do Pragi, a my wszyscy bylibyśmy pozbawieni możliwości przeczytania kilku jej listów z przełomu czerwca i lipca: „Nie przeceniam Pana w swoim życiu – Jest Pan lekki nawet na mojej stronniczej (miłosiernej!, niesprawiedliwej!) wadze. Nawet nie wiem, czy jest Pan w moim życiu? W przestrzeni duszy mojej […] – nie. Ale w tym: obok duszy, w jakimś między, w tym, co przedsenne, […], tam Pan nie tylko jest, tylko Pan tam jest. (Teraz!)” (17 czerwca 1922); „Mój mały, takich listów do nikogo nie pisałam. Znam wszystko: i Pańską powierzchowność, i niepoważność, i pustkę (bowiem Pan jest – pusty), ale Pańska ziemska powierzchowność (wyrachowana wrażliwość na duszę innego) jest mi droższa od innych dusz” (19 czerwca 1922); „Moje dziecko (pozwoli Pan!) – mój chłopcze! Jeśli niekiedy nie odpowiadam wprost, to dlatego, że pewnych słów w pewnych ścianach nie znosi powietrze. (Ściany wszystko znoszą […]”; „Być może powiesz mi: – Taka jak ja nie jest Ci potrzebna. I na to zgoda. Na jedno nie ma zgody – na kłamstwo. Chcę, żebyś kochał mnie całą, taką, jaka jestem. To jedyna możliwość (być kochaną – lub niekochaną). Czuję się Pańska, jak nigdy niczyja. Już nie boję się słów. […] Mimo wszystko od Ciebie odejdę (z Ciebie – wyjdę). Odejdę od nieśmiałości, zakłopotania – o moim bólu nie będziesz wiedzieć. […]. Przyciskam Twoją rękę do ust. Pisz do mnie. Pisz więcej. Będę spać z Twoimi listami, jak spałabym z Tobą. Potrzebuję od Ciebie czegoś żywego” („20-go czerwca 1922 r., godz. 4.30 rano {a o 2 godz. rozstaliśmy się!}”); „Pan leży, wchodzę, siadam z brzegu, podnoszę do ust rękę, wtulam się, podziwiam, kocham. Za oknem – wielkie życie, obce, nic nas nie obchodzi, wszystko jest takie proste: Pan, ja. I cała noc przed nami. Opowiadam Panu jakieś nonsensy, śmiejemy się – nic miłosnego! – noc jest nasza, robimy, co chcemy. Ale noc jest jeszcze swoja, własna, z własnymi regułami, i oto – przez śmiech, dowolność, pianę – prawda: jedyna: usta do ust. Pan uroczo całuje (proszę zniszczyć moje listy), bez naciskania – delikatnie […], wytrwale i ostrożnie, z każdą setną sekundy głębiej, jak człowiek, który chce pić – i nie od razu…” (26 czerwca 1922); „To wkrótce się skończy – przeczuwam to – odejdzie z powrotem, pod powieki, za usta – Pan nic nie straci, wiersze pozostaną. Zycie wspaniale rozwiąże zadała nie, nie grozi Panu ukrzyżowanie (niech mi Bóg wybaczy i Pańskie poczucie taktu – niestosowność porównania). Kochany! Poza miłymi marnościami: zazdrościami, czułościami, wiernościami – oto co, pod pustym niebem: Jest mi Pan drogi. Ale przy Panu nie mam czym oddychać. Wiem, że w ważnych godzinach życia (kiedy Pan nie będzie miał czym oddychać, jak zwierzę duszące się we własnym futrze) – mając za sobą męskie przyjaźnie, kobiece miłości i rodzinne świętości -przyjdzie Pan do mnie. Po swą nieśmiertelną duszę. A teraz – dobranoc” (9 lipca 1922).

Do Czechosłowacji wyjechała 31 lipca 1922 roku *[Kraj ten wypłacał wielu emigracyjnym twórcom rosyjskim stypendia (np. Marina Cwietajewa – 600 koron, według innych źródeł 1000 koron; Jewgienij Czirikow – 1200 koron; Wasilij Niemirowicz-Danczenko – 1500 koron; obiad w studenckiej stołówce kosztował 3,50). Na jednym z wieczorów organizowanych przez fednotę Czesko-Rosyjską Cwietajewa poznała Annę Teskovą (1872-1954). Tak zaczęła się ich wieloletnia znajomość. Między 15 listopada 1922 roku a 12 czerwca 1939 roku Cwietajewa napisała do niej 135 listów.], by tam w ciągu trzech lat przeżyć swoje najbardziej burzliwe romanse. Wcześniej przypuszczała – teraz już była pewna, że bez miłości nie potrafi tworzyć (a więc: żyć), że musi kogoś kochać i że musi powtarzać rytualne wyznania, gesty powitań i rozstań. „Jeśli ci dzisiejsi nie mówią «kocham» – pisała w eseju z roku 1934 – to ze strachu, po pierwsze, żeby się nie wiązać, po drugie, żeby nie dać za wiele; nie obniżyć własnej ceny. Z największego egoizmu. Tamci (my) nie mówili «kocham» zdjęci mistycznym strachem, bali się, że nazywając miłość zabijają ją, i głęboko przekonani, że istnieje coś wznioślejszego od miłości, nie chcieli tego pomniejszyć, powiedziawszy «kocham», powiedzieć za mało”. Zawsze beznadziejnie zakochana, przypisywała partnerowi równie wielkie i romantyczne uczucie (a z reguły było inaczej) i gdy jej miłość po kilku tygodniach czy miesiącach gasła, sądziła, że On (jak w niedawnej przeszłości Wiszniak i w nieodległej przyszłości Bachrach, Słonim, Rodziewicz…) nie podniesie się po takim ciosie. A On zmęczony (znużony, znudzony, przerażony, zniecierpliwiony) jej zaborczością, prawdopodobnie oddychał z ulgą i powracał do kobiet o temperaturze uczuć nie przekraczającej 37 stopni. W jej życiu zaś pojawiał się ktoś następny, kogo znów kochała do szaleństwa pierwszą miłością. To był jej danse macabre, w którym fizyczna obecność obiektu pożądania nie była zresztą nieodzowna. Aleksanda Bachracha znała jedynie z publikacji, ale ten epistolarny romans (z bardzo zaskoczonym adresatem w tle) przebiegał wedle wszelkich praktykowanych przez nią reguł gatunku: w listach wyznawała mu miłość, w listach spędzała z nim noce i (już do szaleństwa zakochana w Konstantinie Rodziewiczu) listownie z nim zrywała. Było to tak. Początkujący, dwudziestojednoletni krytyk literacki opublikował recenzję Rzemiosła, tomiku wierszy znanej poetki emigracyjnej. Ona – pochłonięta w tym czasie listowną grą wstępną prowadzoną może z Aleksiejem Czabrowem, a może z kimś innym – odczytała jego tekst jako zaproszenie do wyznań miłosnych. Nieznanego sobie recenzenta uczyniła jeszcze jednym bogiem w swoim panteonie, jeszcze jednym herosem w swojej mitologii i 9 czerwca 1923 roku wysłała do niego pierwszy list. Te następne, sierpniowo-wrześniowe – pozostające najczęściej bez odpowiedzi przerażonego erupcją jej epistolarnych uczuć Bachracha – są, jak zawsze u Cwietajewej, neurotycznym zapisem kolejnych stanów (nadziei, rozczarowania, lęku, rozpaczy) kobiety zakochanej, jej „kroniką wypadków miłosnych”: „[…] Nacierpiałam się w tym miesiącu. […] Na żaden z moich ostatnich listów nie otrzymałam odpowiedzi […]. Proszę przez sekundę być mną i zrozumieć, ani linijki, ani słowa, cały miesiąc, dzień za dniem, godzina za godziną. […]. Bez przerwy o panu myślałam […]. I odczuwałam taki ból utraty, taki żal za żywą moją duszę, taką gorycz, że – gdyby nie wiersze. O, tak tego chciałam: obcego i tępego ciała, bez duszy […]. Przyjacielu, nie jestem malutką dziewczynką (chociaż z czegoś nigdy nie wyrosnę), parzyłam, parzyłam się, płonęłam, cierpiałam – wszystko było! – ale tak się roztrzaskać, jak roztrzaskałam się o Pana – nigdy o nikogo. […]. W ostatnich dniach […] odczuwałam wobec Pana żartobliwą pogardę, wiedziałam, że i na ten list Pan nie odpowie i z moich ust […] już niepowstrzymanie wyrywało się: cham! […]. Byłam o krok (wczoraj!) od innego człowieka – po prostu ust. Odprowadzałam go na dworzec, staliśmy w świetle księżyca, jego zimna jak lód ręka była w mojej, ręce nie rozstawały się, słowa pożegnania już się skończyły, patrzyliśmy, nie patrzyliśmy, i ja: «Gdyby…» i jakoś tak tracąc oddech… «Gdyby…» (teraz nie był taki duży księżyc.) i cichutko uwalniając rękę: «Dobranoc!» -Proszę mnie nie osądzać. Gdyby… Pan mnie znał (Zrozumiałby Pan, że Pana teraz nie kocham, kocham innego. 1932 r., natomiast w oryginale: 1923) Zrozumiałby Pan, że do ust tego miłego, czułego, wesołego, obcego człowieka popchnęła mnie po prostu – rozpacz. To było wczoraj, przed północą. Odjeżdżał ostatni pociąg”. I jeszcze: „Nie jestem księgą przychodów i rozchodów, jestem samym rozchodem i samym kredytem” (27 sierpnia 1923); „Przecież ja się nie nadaję do życia. We mnie wszystko jest pożarem! Mogę być związana z dziesięcioma (niezłe «związki») naraz i każdego z najgłębszej głębi zapewniać, że jest – jedyny. A najmniejszego choćby odwrócenia głowy ode mnie – nie toleruję. To mnie boli, rozumie Pan? Jestem człowiekiem odartym ze skóry, a wy wszyscy macie pancerze. Wszyscy macie: sztukę, towarzystwo, przyjaźnie, rozrywki, rodzinę, powinności, ja zaś, do samej głębi, nie mam ni-cze-go. Wszystko tracę jak skórę, a pod skórą – gołe mięso albo ogień: jestem Psyche. Nie mieszczę się w żadnej formie, nawet w tej najobszerniejszej – moich wierszy! Nie mogę żyć. Wszystko nie jak u ludzi. Mogę żyć tylko we śnie, w zwykłym śnie, który się śni: oto spadam z czterdziestego piętra w San Francisco, jest świt, i ktoś mnie goni, jakiś obcy – i – od razu – całuję, zaraz zostanę zabita – i lecę. Nie opowiadam bajek, śnią mi się cudowne i straszne sny, z miłością, śmiercią, to moje najprawdziwsze życie, bez przypadkowości, jak fatum, w którym wszystko się spełnia” (10 września 1923);

 

Mój Drogi Przyjacielu, Niech Pan zbierze całą swoją odwagę i wysłucha mnie: coś się skończyło.

A teraz, najtrudniejsze już za nami, proszę słuchać dalej.

Kocham innego [Konstantina Rodziewicza – T. K.] – prościej, brutalniej i bardziej szczerze powiedzieć się nie da.

Czy przestałam Pana kochać? Nie. Pan się nie zmienił i nie zmieniłam się – ja. Zmieniło się jedno: moje skupienie aż do bólu na Panu. Nie przestał Pan dla mnie istnieć, to ja przestałam istnieć w Panu. Moja chwila z Panem dobiegła końca, pozostaje moja wieczność z Panem. […].

Jak to się stało? […]. Nie wiem. […]. Co z tego wyjdzie – nie wiem. Wszystko jedno: bardzo boli. Wychodzę naprzeciw cierpieniu 54 (20 września 1923).

 Dwa dni później (już dwa dni później? już dwa dni później!) pisze list do Konstantina Rodziewicza, swojej nowej miłości: „Arlekinie! – Tak Pana nazwałam. Pierwszy Arlekin w życiu, przez które przewija się niezliczona ilość Pierrotów! Po raz pierwszy kocham człowieka szczęśliwego i może po raz pierwszy szukam szczęścia, a nie strat, chcę wziąć, a nie dać, być, a nie zginąć!” Nigdy wcześniej nie pisano po rosyjsku z taką otwartością o seksie, nigdy wcześniej Rosjanka z taką naturalną prostotą nie pozbywała się tabuistycznego gorsetu pruderii: „Mój Arlekinie, mój Awanturzysto, moja Nocy, moje szczęście, moja namiętności. Teraz się położę i wezmę Ciebie do siebie. Najpierw będzie tak: moja głowa na Twoim ramieniu, coś mówisz, śmiejesz się. Przyciskam Twoją rękę do ust – zabierasz, nie zabierasz – Twoje usta na moich, głębokie dotknięcie – śmiech zamarł, słów – nie ma – i bliżej, i głębiej, i goręcej, i delikatniej – i zupełnie już nie do wytrzymania rozkosz, którą tak cudownie, tak cudownie, tak biegle przedłużasz. Przeczytaj i przypomnij sobie. Zamknij oczy i przypomnij sobie. Twoja ręka na mojej piersi – przypomnij sobie. Dotknięcie ustami piersi. […]. Przyjacielu, cała jestem Twoja”.

To był z całą pewnością mężczyzna jej życia, który ją najlepiej rozumiał („Pan jest jedyny, który poprosił mnie o mnie całą, który mi powiedział: miłość – jest. Tak Bóg wchodzi do życia kobiet”), który obudził w niej odruchy wcześniej odrzucane jako zbyt sentymentalne, nauczył być po kobiecemu słabą i bezbronną („Spałam dziś w Pańskim szlafroku. Nie wkładałam go od tamtego czasu, ale dziś poczułam się taka samotna i zrozpaczona, że włożyłam go, jako cząsteczkę Pana”) i który być może był ojcem jej najmłodszego dziecka (tak twierdzi m.in. Wieronika Łosska).

Równie zachwycone były nim siostra Mariny („Widziałam bohatera Poematu Góry – K. B. R. Takiego – właśnie takiego, jedynie z surowszą i ciemniejszą twarzą – wyobrażam sobie Andrieja Bołkonskiego. Ale ten człowiek był dotknięty skrzydłem polskiego chłodnego czaru. Niewysoki, delikatny”) i – do czasu poślubienia go – Maria Bułgakowa (1898-1979, córka znanego filozofa Siergieja), która męża i jego kochankę wspominała raczej chłodno: „[…] Byłam zakochana w kochanku Mariny. Potem wyszłam za niego za mąż. To był człowiek amoralny […], czarująca świnia […], kompletna miernota […]. Pewnego razu było mi bardzo przykro, już po naszym ślubie, gdy w jego kieszeni znalazłam przywołujący płomienny bilecik od niej. Zawsze tak postępowała. Jakież to obrzydliwe! […] Wobec męża była okropnie grubiańska, ona zresztą w stosunku do wszystkich była grubiańska”. Najbardziej obiektywną i wiarygodną, bo niezaangażowaną emocjonalnie, ocenę tego związku pozostawił Mark Słonim, pisząc, iż Rodziewicz „[…] był oszołomiony i przestraszony falą niepohamowania Mariny, która napłynęła na niego i uciekał przed burzą i grzmotami do cichej przystani burżuazyjnego życia i przyzwoitego małżeństwa”.

Bachrachowi (jeszcze nie został zapomniany) Cwietajewa powierzyła na przełomie lat 1923/1924 rolę powiernika, w której czuł się znacznie pewnej niż w swoim wcześniejszym wcieleniu – „mrocznego obiektu pożądania”. W październiku pisała więc o coraz wyraźniej uświadamianej sobie miłości do Borisa Pasternaka, a 10 stycznia już w czasie przeszłym i już chyba po raz ostatni o Rodziewiczu, bohaterze jej Poematu Góry i Poematu Końca: „W miłości są, mój drogi, kochani i kochający. I są jeszcze ci trzeci: kochankowie. On był kochankiem miłości. […]. Z nim byłam szczęśliwa. (Nigdy o tym nie myślałam!). Z nim chciałabym mieć syna. (Nigdy się to nie zdarzy!)”.

Już później, w liście do Wiery Bunin (1881-1961), żony noblisty, wyrazi też żal, że przed laty nie porzucając rodziny, dokonała fatalnego wyboru: „Być może (głupia byłam!) beze mnie byliby szczęśliwi: o wiele szczęśliwsi niż ze mną! Teraz mówię – z pewnością. Ale któż mógł mnie – wtedy przekonać?! Byłam tak pewna (a oni mi uwierzyli!), że jestem niezastąpiona, że beze mnie – umrą. A teraz jestem dla nich – szczególnie dla S., bo Ala już dawno mnie strząsnęła – ciężarem, karą boską.

Przecież żyjemy całkiem osobno. Mur? Odpowiem już postawionym znakiem zapytania. Nic nie wiem. Wszyscy oni chcą żyć, działać, spotykać się z ludźmi, «budować życie», choćby własne […]”.

Siergiej dużo wcześniej zrozumiał, że w życiu uczuciowym Mariny nie ma już dla niego miejsca, ale z jakąś masochistyczną pedanterią rejestrował przez wszystkie te lata niespokojny rytm serca żony.

 

Drogi Maksie – pisał do Maksimiliana Wołoszyna – Twój cudowny, serdeczny list otrzymałem już dawno, ale jakoś przez cały ten czas nie mogłem Ci odpowiedzieć. Jedynym człowiekiem, któremu mógłbym wszystko powiedzieć, jesteś oczywiście Ty, ale i do Ciebie trudno jest mi mówić. Trudno, ponieważ dla mnie w tej dziedzinie to, co powiedziane, staje się dokonane i chociaż nie żywię jakiejkolwiek nadziei, powstrzymywała mnie zwykła ludzka słabość. Wypowiedziane pociąga za sobą konieczność określonych działań i postępków z mojej strony, i tu gubię się całkowicie. Moja słabość, kompletna bezradność, ślepota M. oraz litość dla niej, świadomość beznadziejnego ślepego zaułka, w który zabrnęła, moja niezdolność, by pomóc jej w sposób zdecydowany i radykalny, niemożność znalezienia dobrego wyjścia – wszystko to sprawia, że znalazłem się w martwym punkcie. Wyszło tak, że każda droga z rozstajów może prowadzić do zguby.

M. jest człowiekiem namiętności: w znacznie większej mierze niż wcześniej – przed moim wyjazdem. Poddanie się od stóp do głów swojemu huraganowi – to dla niej konieczność, powietrze jej egzystencji. Kto tym razem wywołuje ów huragan – nie ma znaczenia. Prawie zawsze (teraz tak samo, jak wcześniej), a właściwie zawsze wszystko zbudowane jest na oszukiwaniu samej siebie. Wymyśla się człowieka – i zrywa się huragan. Jeżeli miałkość i ograniczoność sprawcy huraganu ujawniają się szybko, M. oddaje się równie żywiołowej rozpaczy. To stan, w którym ułatwione jest pojawienie się nowego sprawcy. Co – nieważne, ważne – jak. Nie istota, nie źródło, lecz rytm, szaleńczy rytm.

Dziś rozpacz, jutro zachwyt, miłość, oddawanie siebie bez reszty, a następnego dnia znów rozpacz.

I wszystko to przy przenikliwym, chłodnym (bodaj po wolteriańsku cynicznym) umyśle. Wczorajsi sprawcy poruszenia dziś zostają dowcipnie i złośliwie wyśmiani (prawie zawsze słusznie). Wszystko trafia do księgi. Wszystko zostaje spokojnie, z matematyczną precyzją, odlane w formułę. Aby napalić w olbrzymim piecu potrzebne są drwa, drwa i drwa. Zbędny popiół trzeba usunąć, jakość drew nie ma znaczenia. Dopóki ciąg jest dobry – wszystko przeistacza się w płomień. Gorsze drwa spalają się szybciej, lepsze – płoną dłużej.

Szkoda nawet mówić, że ja już dawno nie nadaję się na rozpałkę.

Kiedy przyjechałem na spotkanie M. do Berlina, już wtedy z miejsca poczułem, że niczego nie mogę jej dać. Kilka dni przed moim przyjazdem piec rozpalił ktoś inny [Abram Wiszniak – T. K.]. Nie na długo. Ostatnim etapem – najtrudniejszym dla mnie i dla niej samej – było spotkanie z moim przyjacielem z Konstantynopola i Pragi, człowiekiem całkowicie odległym od niej, z którego długo pokpiwała. Mój wyjazd na tydzień stał się zewnętrzną przyczyną nowego huraganu. Dowiedziałem się o tym przypadkiem. Chociaż przyjaciół swoich poinformowała w listach.

Trzeba było w jakiś sposób skończyć z tym niedorzecznym wspólnym życiem, wypełnionym kłamstwem, nieudolną konspiracją itp. truciznami.

Tak też zdecydowałem. Zrobiłbym to wcześniej, ale bałem się ciągle, że wyolbrzymiam fakty, że M. nie może mnie oszukiwać etc.

Ostatni incydent wydobył na jaw całe poprzedzające go pasmo podobnych. Poinformowałem więc M. o mojej decyzji rozejścia się. Przez dwa tygodnie szalała. Miotała się pomiędzy jednym a drugim. (Na ten okres przeprowadziła się do znajomych). Nie spała po nocach, schudła, po raz pierwszy widziałem ją w takiej desperacji. I wreszcie oznajmiła, że nie może mnie opuścić, ponieważ świadomość, że przebywam gdzieś tam w samotności, nie da jej ani minuty nie tylko szczęścia, lecz po prostu spokoju. (Niestety, wiedziałem, że tak właśnie będzie). Mógłbym być stanowczy, gdyby M. odchodziła do człowieka, któremu bym ufał. Wiedziałem jednak, że ten drugi (mały Casanova) po tygodniu porzuci M., a w jej stanie byłoby to równe śmierci.

M. zmierza do zagłady. Ziemia dawno już usunęła się jej spod stóp. Mówi o tym bezustannie. Gdyby nawet nie mówiła, dla mnie byłoby to oczywiste. Nieobecność tamtego podgrzewa jej uczucia. Wiem, że jest przekonana, iż utraciła swoje szczęście. Ma się rozumieć, do kolejnego rychłego spotkania. Żyje teraz wierszami do niego. W stosunku do mnie absolutna ślepota. Niemożność kontaktu, bardzo często rozdrażnienie, prawie złość. Jestem równocześnie kołem ratunkowym i kamieniem u szyi. Uwolnić jej od tego kamienia nie można, nie wyrywając jednocześnie ostatniej słomki, której się trzyma.

Moje życie jest ciągłą torturą. Przebywam we mgle. Nie wiem, co postanowić. Każdy kolejny dzień jest gorszy od poprzedniego. Przygnębiająca samotność we dwoje. Bezpośrednie poczucie życia zabijane jest przez litość i poczucie odpowiedzialności. Co godzinę zmieniam swoje decyzje. Może to po prostu moja słabość? Nie wiem. Jestem zbyt stary, żeby być okrutnym, i zbyt młody, żeby, będąc obecnym, być nieobecnym. Ale moje „dziś” jest jednym gniciem. Jestem do tego stopnia rozbity, że wszystko w życiu budzi moją odrazę, jak w ciężkiej chorobie. Jakieś takie powolne samobójstwo. Co robić? Gdybyś mógł z daleka wskazać mi właściwą drogę!.. …Co robić? Długo to współżycie trwać nie może. Albo ja zginę [nieczytelne]. W życiu osobistym jest to stały pierwiastek destrukcji. Przez cały ten czas próbowałem delikatnie przygotować M. i siebie do mającego nastąpić rozstania. Ale jak to zrobić, kiedy M. ze wszystkich sił stara się o coś odwrotnego. Jest przekonana, że teraz, kiedy ofiarnie wyrzekła się swojego szczęścia, wykuwa moje. Starając się zachować pozorny kształt wspólnego życia, myśli, że mnie tym usatysfakcjonuje. Gdybyś wiedział, jakie to jest trudne i zagmatwane. Uczucie przygniatającego ciężaru nie opuszcza mnie ani na sekundę. Wszystko wokół mnie jest zatrute. Ani jednego silnego pragnienia – tylko ból. Utrata, która runęła mi na głowę, jest tym straszniejsza, że przez ostatnie lata, które przeszły na Twoich oczach, najbardziej, być może, żyłem Mariną. Tak mocno, prostolinijnie i niezachwianie ją kochałem, że bałem się jej śmierci.

M. stała się tak nieodłączną częścią mnie, że teraz, gdy staram się rozdzielić nasze drogi, odczuwam taką pustkę, stan takiego poszarpania wewnętrznego, że próbuję żyć z zaciśniętymi powiekami. Nie czuć samego siebie – to, być może, jedyne moje pragnienie. Złożoność sytuacji pogłębia jeszcze moja podstawowa cecha. Zawsze, od dziecka, uczucie „nie mogę inaczej” silniejsze było we mnie niż uczucie „tak chcę”. Przewaga statyki nad dynamiką. Teraz cała moja statyka poszła do diabła. A w niej była cała moja siła. Stąd kompletna bezradność. Z przerażeniem oczekuję nadciągających dni i miesięcy. „Przyciąganie ziemskie” pcha mnie w dół. Ze wszystkich sił próbuję się wygramolić. Ale jak i dokąd?

Gdybyś był obok, wiem, pod wieloma względami udałoby Ci się pomóc M. Prawie nie rozmawiam z nią o tym, co najważniejsze. Ogłuchła na mnie i na moje słowa. Zresztą może nie o jej głuchotę chodzi, tylko o mnie samego. Ale o tym innym razem.

Tylko do Ciebie piszę ten list. Nikt jeszcze nic nie wie. (A może już wszyscy wiedzą). 22 stycznia 1924.

Ten list nosiłem chyba z miesiąc. Wciąż nie miałem odwagi wysłać. Dzisiaj – zdobywam się na nią.

Nadal żyjemy z M. razem. Uspokoiła się. A ja odłożyłem ostateczne rozwiązanie naszego problemu. Kiedy nie ma wyjścia, czas jest najlepszym nauczycielem. Nieprawdaż? Na szczęście jest dużo pracy, a to bardzo pomaga…

 

Po rozstaniu z Rodziewiczem Marina Cwietajewa szuka pociechy u (raz jeszcze) Aleksandra Bachracha i miłości u Marka Słonima. Miejsce Arlekina zajął w jej sercu Najdroższy i wszystko przebiegało według dobrze już znanego scenariusza. „Wyobrażała sobie – tłumaczył się we wspomnieniach Słonim – że mogę dać jej to wsparcie duchowe, zwłaszcza, że ja także w tym czasie rozstałem się z pierwszą żoną i w tym zbliżonym podobieństwie sytuacji osobistej M. I. dostrzegła rękojmię wzajemnego zrozumienia. Ale wtedy doszło do zderzenia naszych indywidualności, temperamentów i dążeń. Po pierwsze, jak zwykle, M. I. stworzyła sobie pewną iluzję: dojrzała we mnie wcielenie mocy ducha i wszelkich cnót, nie mając w istocie pojęcia o moim życiu osobistym, skłonnościach, namiętnościach i wadach. Takie bujanie w obłokach nie mogło trwać długo, a upadek, jak zawsze, przysporzył jej bólu i cierpień. Po drugie, wymagała od bliskich całkowitego oddania, bezwzględnego podporządkowania, wręcz ofiary, po czym chciała, aby złożył ją nie ktoś słaby, lecz silny, słabym by pogardzała”.

Był to kolejny burzliwy związek Mariny Cwietajewej z łatwo przewidywalnym – bo zawsze takim samym – pozbawionym happy endu zakończeniem. (Siostrą rutyny trwania w związku z osobą niekochaną może być nuda cyklicznie powtarzających się rozstań). „A z „najdroższym” – pisała 6 listopada 1924 r. do swojej przyjaciółki, Olgi Czernowej-Kołbasiny (1886-1964) – pogodziłam się – przedwczoraj. […] On był zwyczajny, otwarty, czuły, ludzki, ja – zwyczajna, otwarta, czuła, ludzka. […]. Rozstaliśmy się przyjaźnie – nie bez lekkiego skowytu w sercu – Dlaczego wszyscy zawsze w stosunku do mnie mają rację??”. Miesiąc później (3 grudnia) poetka nie miała już żadnych złudzeń: „Z «najdroższym» po Pani odjeździe widzieliśmy się dwukrotnie: raz, kiedy „godziliśmy się», drugi raz niedawno, w W[oli] R[ossii], w pośpiechu, przy ludziach, trzy minuty. Wyraźnie jest mi rad i wyraźnie jestem mu niepotrzebna […]. Poślę mu na Nowy Rok ten wiersz, który posłałam Pani («Jak się panu żyje z inną…»). Niech sieknie po sercu albo smagnie po ambicji. Tego wieczoru przynajmniej nie będzie mu smakował jego «miał gipsowy»”.

 

Próba zazdrości

Jak się panu żyje z inną?

Łatwiej, prawda? Pchnięcie wiosła

I – od brzegu? Z oczu zginął!

Szybko fala pamięć zniosła

 

O mnie, pływającej wyspie?

(O, nie po wodach – po niebie!)

Dusze, dusze! – siostry wyście,

Wam – miłośnicami nie być!

 

Jak się żyje ze zwyczajną?

Żoną? Świat – bez bóstwa – lepszy?

Królową z tronu strącając

(Samemu się go wyrzekłszy),

 

Jak się żyje – krząta – troszczy –

Dobiera się w korcu maku?

Myto wiecznej trywialności

Jak się spłaca mój biedaku?

 

„Konwulsji szarpiących tętno –

Starczy! Dom wynajmę nowy”.

Jak się panu żyje z jedną

Z wielu – memu wybrańcowi!

 

Swojskie jadło, święty spokój –

Tak? – Triumfu nie powstrzymuj! –

Tylko… jak się żyje z kopią

Panu – któryś deptał Synaj!

 

Jak się panu żyje z obcą

Tutejszą, rajsko-pierwotną?

Jowiszowej lejcy chłostą

Nigdy czoła wstyd nie dotknął?

 

Jak się żyje – wstaje – wiedzie –

Śpiewa w chórze rannych ptaków?

Ból sumienia – rany wiecznej –

Jak się znosi, mój biedaku?

 

Jak też żyje się z towarem

Rynkowym? Marże – niemałe!

Po marmurze z gór Carrary

Jak się panu żyje z miałem

 

Gipsowym? (Wykuty w bryle

Bóg – i znów skruszony do cna!)

Jak się panu żyje z byle

Jaką – któryś Lilith poznał!

 

Nowalijką sezonową

Sytyś pan? Gdy czary prysły –

Jak się żyje z tuzinkową,

Ziemską, bez szóstego zmysłu?

 

No, szczerze: więc jednak szczęście?

Nie? W zapaści bez głębiny –

Jak się żyje, miły? Ciężej?

Czy tak samo – jak mnie z innym?

(M. Cwietajewa, Próba zazdrości, tłum. W. Woroszylski)

 

I jeszcze inni adresaci, i jeszcze inne listy. I kiedy po kilkunastu latach Cwietajewa przepisuje do zeszytu fragment kolejnego brudnopisu („Nie chciałam do Pana pisać i nie myślałam o Panu […]”), odrobinę zakłopotana dodaje nagłówek-komentarz: „Z listu (do kogo??)”. Wprawdzie sumienni wydawcy ustalili po latach adresata (Mark Słonim), ale dopisek był niepotrzebny. Sądzę bowiem, iż listy miłosne – poczynając od tego do Piotra Efrona – traktowała Cwietajewa jako rodzaj ćwiczeń stylistycznych czy może raczej kolejny stopień wtajemniczenia w dążeniu do opanowania umiejętności zacierania granic między życiem a sztuką. Zazdrość wyrażana w liście oraz wiersz Próba zazdrości były dla niej elementami tego samego tekstu, którego bohaterowie są w tej samej mierze zarazem realni i fikcyjni. Ich personalia są dla poetki czymś umownym, do czego nie przywiązuje większej wagi. Zawartość zeszytów Cwietajewej nie pozostawia wątpliwości, że były to zachowania świadome i że można ją zaliczyć do osób, które Erich Fromm określał mianem narcystycznych, a więc niepotrafiących „[…] dostrzec realnego istnienia drugiej osoby, jako kogoś od niej odmiennego”.

W jakiejś mierze dotyczyło to również kontaktów (listownych i osobistych) z reprezentującym podobny zresztą typ osobowości Borisem Pasternakiem. Był on stale obecny w świadomości czy może raczej w podświadomości Mariny Cwietajewej, która w jednym z grudniowych listów roku 1924 wyrzuciła z siebie: „Potrzebny mi jest Pasternak – Boris – na kilka niewieczornych wieczorów – i na całą wieczność. Jeśli mnie to ominie – vie et vocation manquees. Na pewno ominie.

A żyć z nim pewnie tak czy owak nie potrafiłabym – bo za bardzo kocham…”. To na jego cześć chciała nazwać syna Borisem. „Borisem – pisała do Pasternaka 14 lutego 1925 roku – był przez dziewięć miesięcy w moim łonie i dziesięć dni na świecie, ale życzeniem S. (nie żądaniem) było, żeby nadać mu imię Gieorgij – ustąpiłam więc. Potem – ulga”. Tak nawiasem mówiąc, to ochrzcił go w Pradze ojciec Siergij, czyli Siergiej Bułgakow.

Kilka miesięcy później został zamknęły czeski rozdział w życiu Mariny, Siergieja i Ariadny. 31 października o 10.54 poetka opuściła Pragę, by następnego dnia znaleźć się w Paryżu.

Zmieniały się miasta i kraje, ale poziom i warunki życia rodziny Efrona pozostawały bez zmian. Znajomych szczególnie irytowało kontestowanie przez Cwietajewą tych najbardziej elementarnych cnót mieszczańskich: „Marina sama niczego nie umiała zrobić. […]. W ogóle Marina chodziła brudna, z brudnymi paznokciami, ręce miała pokaleczone i niemyte, wygrzebywała węgielki z pieca gołymi rękoma […], ubierała się śmiesznie i bez ładu, strzygła się sama, w domu”; „W domu brud był okropny, smród i wszędzie niedopałki. Na środku pokoju stał ogromny kosz na śmiecie”; „Dom był zdumiewająco niechlujny i zaniedbany, było jakoś niekobieco. Było w tym wszystkim nawet coś z zapału i masochizmu: oto jaka jestem! Czarne od węgla paznokcie – wkładała węgiel do pieca rękoma. Jakieś mieszkanie bez progu, prosto z ulicy do przedpokoju. Herbata była słaba i niesmaczna podobna do tej, którą pijemy teraz w Moskwie, zupełnie jak siuśki”; „W domu panował zawsze straszliwy bałagan”. Po jakimś czasie Marina miała już nawet pomysł na osiągnięcie stabilizacji finansowej, o czym 6 marca 1931 roku poinformowała zajmującą się działalnością filantropijną Raisę Łomonosowa (1888-1973): „I oto prośba. Przecież za 6-8 mies[ięcy] Siergiej] J[akowlewicz] na pewno będzie zarabiać (kinooperator). Ale – żeby jakoś dociągnąć – może opowie Pani o moim położeniu paru osobom, aby każda, co miesiąc coś dawała […]. Właśnie, co miesiąc, żeby wiedzieć. W rodzaju stypendium. Nam czworgu na życie trzeba tysiąc franków […]”. Prośba oczywiście nie wzbudziła entuzjazmu i należy się zgodzić z późniejszą opinią księżnej Zinaidy Szachowskiej: „Historia literatury wymaga bezstronności i szacunku dla siebie. Listy i dzienniki starszych pisarzy pierwszej emigracji czytamy jak książkę skarg i zażaleń. Oni cierpią z powodu biedy i braku czytelnika. Skarżą się i Bunin, i Riemizow. Im wszyscy pomagali: i osoby prywatne, i organizacje, i państwa. Tak samo pomagano Cwietajewej. Niedostatek – jak u wszystkich: czytelnika masowego nie było. Z poezji nikt nie mógł wyżyć i nie wyżyje. Na przykład los G. Iwanowa można porównać z losem Francoisa Villona. Ale winić za to emigracji nie można. […]. Krytyka być może była wobec niej okrutna, ale też i ona ich nie oszczędzała…”.

Nie oszczędzała nikogo, kto próbował jej życie sprowadzić do kieratowego rytmu codziennej krzątaniny niedającej się pogodzić z wyznawanymi przez nią wartościami etycznymi i estetycznymi. Wkrótce po swoim pojawieniu się w nowej stolicy emigracji rosyjskiej (wcześniej na to miano zasługiwał raczej Berlin) wywołała małą sensację towarzyską, próbując nawiązać romans z Mirskim, o którym Natalia Rieznikowa (żona znanego pisarza Aleksieja Riemizowa) powiedziała, iż „[…] kobiet szczególnie nie cenił: miał raczej inne skłonności”.

Ale rok 1926 upłynął poetce głównie pod znakiem trójkąta pocztowego z udziałem Pasternaka i Rainera Marii Rilkego, którego – niczym Bachracha – nigdy wcześniej nie spotkała i nigdy też nie miała spotkać. Już jednak w pierwszym liście (9 maja 1926) ogłuszyła go wyznaniem: „[…] Kocham Pana najbardziej na świecie” i zaproponowała przejście na ty; w następnym (13 maja) wysłała mu swoje zdjęcie („Oto moje zdjęcie – z paszportu – jestem jaśniejsza i młodsza. Potem przyślę lepsze i zrobione całkiem niedawno, w Paryżu”) i poprosiła o zrewanżowanie się; we wszystkich, z właściwą sobie finezją stylistyczną, wytwarzała nastrój zmysłowości (m.in. 2 sierpnia 1926: „I jeszcze, Rainerze, [….] – nie złość się, to przecież ja, ja chcę z Tobą spać – zasypiać i spać. […]. Po prostu – spać. I nic więcej. Nie, jeszcze: wcisnąć głowę pod Twoje lewe ramię, a rękę – na Twoje prawe – i nic więcej. Nie, jeszcze: nawet w najgłębszym śnie wiedzieć, że to Ty. I jeszcze: słuchać, jak bije Twoje serce. I – całować je” *[W wydanej ostatnio w Polsce monografii – marnej skądinąd – Henri Troyata (Marina Cwietajewa. Wieczna buntownica, tłum. W Sadkowski, Warszawa 2004) korespondencja Cwietajewej jest cytowana w przekładach z języka francuskiego i efekty są opłakane. W wersji Wacława Sadkowskiego Marina z wdziękiem traktorzystki z powieści produkcyjnej wyznaje, jak to Poeta Poecie, Rilkemu: „Chcę się z tobą przespać […]” (s. 151).]). Nie chciała dostrzec, że jej idol jest zmęczony i schorowany, że coraz trudniej ukryć mu zniecierpliwienie jej nadobecnością w jego mikrokosmosie uczuć i że poznana pod koniec dziewiętnastego wieku femme fatale Lou Andreas-Salome (ur. 1861 w Petersburgu, zm. 1937) wciąż miała pozostać największą miłością jego życia (to do tamtej pisał: „Przemierzałem ulice miasta, niosąc w ręku kilka róż… drżałem z pragnienia, by Cię gdzieś spotkać”). Ostatni list (z 7 listopada 1926), który dotarł do Rilkego przed śmiercią, zawierał pytanie dla Cwietajewej fundamentalne: „Czy mnie jeszcze kochasz?”. Dla niego – już niewarte odpowiedzi. Zmarł 29 grudnia. A dwa dni później pogrążona w żalu po utracie korespondencyjnego kochanka pisze „list pośmiertny”: „Kochany, uczyń tak, żebym często widziała Ciebie we śnie – nie, nie tak: żyj w moim śnie”. I dużo, dużo później powiedziała przy jakiejś okazji: „Po Rilkem nikogo nie kochałam […]”.

Być może tym właśnie sercem, ale Cwietajewą miała ich przecież kilka. To pierwsze dyktowało listy do poety austriackiego, to drugie – do poety rosyjskiego (26 maja 1926: „[…] Żyję z Tobą od rana do nocy, wstając do Ciebie i do Ciebie się kładąc”), to trzecie biło zawsze dla kogoś, kto był mniej sławny i mniej utalentowany od Rilkego i Pasternaka, ale miał jedną wielką zaletę. Był obok. I był młody.

„Moim współtowarzyszem – pisała 10 kwietnia 1928 roku do swojej czeskiej przyjaciółki Anny Teskovej – jest rasowy 18-letni szczeniak, uczy mnie wszystkiego, czego się nauczył w gimnazjum (o, sporo!) – ja jego tego wszystkiego, co do zeszytu”. Tak w jej życiu zaistniał Nikołaj Groński – utalentowany poeta, miłośnik długich spacerów, alpinista. Nastolatkowi schlebiało, że zabiega o niego dojrzała kobieta, wielka poetka, ale kiedy na początku 1931 roku zakochał się w swojej rówieśniczce, to demonstracyjnie zmienił dedykacje w wierszach pierwotnie poświęconych Cwietajewej.

Ona nigdy nie była prymuską na kursach życiowej mądrości, nigdy nie zależało jej na opinii innych i nigdy nie bała się narażenia na śmieszność. Na początku lat trzydziestych poznała w Paryżu znaną ze swych homoseksualnych skłonności Nathalie Barney (1876-1972), autorkę Myśli Amazonki (Pensees d’une Amazone, 1918). Uczucie pozostało wprawdzie platoniczne, ale zaowocowało esejem List do Amazonki, w którym padło fundamentalne dla zrozumienia postawy życiowej autorki Próby zazdrości stwierdzenie: „«Co powiedzą ludzie» nie ma żadnego znaczenia, nie powinno mieć żadnego znaczenia, ponieważ wszystko, co mówią, jest wypowiedziane ze złością, wszystko, co widzą, jest widziane złośliwie. Złym okiem zawiści, ciekawości, obojętności. Bóg? Raz na zawsze: Bóg nie ma czego szukać w miłości zmysłowej. […]. Są rzeczy niewspółmierne: Chrystus i miłość zmysłowa”. Przegrywała więc Cwietajewa w walce z czasem, z młodszymi od siebie rywalkami, niekiedy z córką, ale była gotowa zapłacić każdą cenę za prawo do kolejnych złudzeń.

Tak było latem 1935 roku. „Miałam tutaj – pisała do poznanej rok wcześniej Ariadny Berg (1899-1979) – młodego partnera do rozmów -młodszego ode mnie o dziesięć lat. […] Wieczorem nie można było spacerować z powodu absolutnych ciemności, a w pokoju spał Mur. Siadywaliśmy więc na schodach, ja wyżej, on niżej, rozmawialiśmy – bardzo lubił wiersze – choć chyba nie tak bardzo, skoro z chwilą przyjazdu mojej córki […] od razu przestał bywać, tzn. zaczął bywać z nią, natychmiast zastąpiwszy mnie, żywą, mnie – mnie pojęciem «Votre maman». Piszę o tym tak po prostu, bo wciąż jestem na szczycie schodów i schodzić nie mam zamiaru, może i chciałabym, ale to się nie uda. Sytuacja jest jasna: ona ma lat dwadzieścia, ja – czterdzieści, oczywiście, nie ja, ja nie mam żadnych lat, ale moje siwe włosy mają, […] no i fakt, że ona ma – dwadzieścia. A do tego koci instynkt – «odbić» – łapką, niezauważalnie. Tam, gdzie to jest niemożliwe, ona nie bywa. Tutaj walka była z góry nierówna: wszystkie atuty i kompletny ich brak, bo przecież nie mam ani młodości, ani urody, ani nawet woli walki (podobania się), przeciwnie, tylko jedno pragnienie, by momentalnie zniknąć z pola bitwy: mnie tam nie było. Tam, gdzie mogła być inna (inna niż moja naga dusza), mnie nie było. Taka sama byłam, mając dwadzieścia lat. I tak samo wybierano tę drugą. Proszę nie myśleć, to nie jest rana. Daję słowo: nawet nie zadrapanie. Być może – malutka drzazga, którą najlepiej posmarować jodyną. Jestem bezgranicznie trzeźwa, aż do cynizmu. Zawsze wszystko z góry wiem i tym razem – też wiedziałam. (Jakie malutkie «wszystko»!). Skończyło się tym, że wczoraj (dziś wyjeżdżam), on całkiem oficjalnie zwrócił się do mnie z pytaniem, czy może zaprosić Alę (Votre filie) na pożegnalny obiad do restauracji […]”.

Tak było latem 1936 roku. Młody poeta (który to już? deja vu!) Anatolij Steiger, młodszy od Cwietajewej o piętnaście lat, trafił na leczenie gruźlicy do Szwajcarii i stamtąd wysłał do niej swój tomik wierszy Niewdzięczność z bardzo osobistym listem. Reakcja była natychmiastowa. „Epizod ten – pisze Jadwiga Szymak-Reiferowa – skończył się rozczarowaniem, jeśli nie upokorzeniem: adresat nie oczekiwał od niej tak gwałtownego odzewu na swoją prośbę o psychiczne wsparcie w trudnym momencie życia, tym bardziej zaś – takiej intensywności i bogactwa uczuć. Po prostu, jak to określiła córka poetki, nie wiedział, że swym pierwszym listem spowoduje lawinę”. Po prostu, o czym Ariadna już nie wspomniała, był gejem (jeszcze jedno deja vu!), który poczuł się osaczony kobiecymi intymnościami. W ostatnim liście (30 grudnia 1936) pisała: „Przyjacielu, kochałam Pana jako poeta liryczny i jako matka. I jeszcze jako ja: nie sposób wyjaśnić”. Spotkali się tylko raz – po jego przyjeździe do Paryża. Nie mieli sobie nic do powiedzenia. Steiger został kochankiem innego liryka – rówieśnika Mariny, Gieorgija Adamowicza (1892-1972). Zmarł na gruźlicę w 1944 roku.

Tak było pod koniec lat trzydziestych, już po ucieczce do Leningradu męża ściganego przez policję paryską za współudział w morderstwie politycznym. To wtedy dowiedziała się o jego współpracy z radziecką służbą bezpieczeństwa (NKWD) i, upokorzona, natychmiast zapragnęła zabić swój wstyd w jakimś podrzędnym hoteliku w ramionach dopiero co poznanego młodego mężczyzny. Nie wiedziała, że z Jurijem Iwaskiem – w przyszłości znanym wykładowcą literatury rosyjskiej – może spędzać jedynie platoniczne noce i dnie, przeżywać platoniczne orgazmy i wylewać platoniczne łzy. Jak wcześniej z Zawadskim, Wołkonskim czy Steigerem. Może – sama daleka od heteroerotycznej poprawności – tak utożsamiała się z ich seksualną innością. A może po prostu zawsze wiedziała (przeczuwała) i w tym wyzwaniu dla siebie, uwodzicielki, szukała dodatkowych podniet?

Tak było na przełomie lat trzydziestych i czterdziestych, już po powrocie do kraju (18 czerwca 1939). Maria Biełkina w roku 1940 lub 1941 spotkała Marinę Cwietajewa w Klubie Pisarzy na ul. Worowskiego. Poetka w nabożnym skupieniu, w samotności przeglądała książki. To była taka romantyczna, wzruszająca poza, którą właściwie zinterpretowała obecna tam również tłumaczka Nina Jakowlewa. Okazało się, że scena ta została zainscenizowana dla oczu młodego poety (może Arsienija Tarkowskiego?), którym była zafascynowana. On wprawdzie się pojawił, ale w towarzystwie żony. Nie podszedł więc do Mariny i nie przywitał się.

W latach trzydziestych Cwietajewa czuje się kobietą zdradzoną przez miłość i poetką opuszczoną przez muzę. Ogarnia ją – może po raz pierwszy w życiu – uczucie bezsilności i przerażenie, że swoich najbardziej traumatycznych doświadczeń nie przełoży już na język poezji i nie wykrzyczy całemu światu. Uczy się więc, jak być niekochaną i, co może jeszcze straszniejsze, niebudzącą pożądania. A więc skazaną na impotencję twórczą. W 1934 roku pisze:

 

Dlaczego ludzie (mężczyźni) mnie nie kochali

Dlatego że nie kochałam ludzi.

Dlatego że nie kochałam mężczyzn.

Dlatego że nie mężczyzn kochałam, a dusze.

Nie ludzi, a wokół, nad, pod.

Dlatego że zbyt wiele dawałam.

Zbyt mało żądałam.

Niczego nie żądałam.

Zbyt wiele (wszystkiego) oczekiwałam – i nie dla siebie.

Zbyt cierpliwie oczekiwałam (gdy nie szli).

Nigdy się nie broniłam.

Zawsze wybaczałam.

 

Próbuje zrozumieć, oswoić i opisać tę nową dla siebie sytuację w listach – do Anny Teskovej: „Jest mi dobrze tylko ze starymi ludźmi – i z przedmiotami” (20 stycznia 1936) czy Ludmiły Wieprickiej (1902-1988): „Przez całe życie kochałam takich jak T.[agier] i przez całe życie byłam przez nich krzywdzona […]” (9 stycznia 1940), „Tutaj, oprócz Pani, nikt mnie nie kocha, a bez tego jest mi chłodno i głodno, i bez tego (miłości) w ogóle nie żyję” – i z obsesyjną już częstotliwością w dziennikach, zeszytach, zapiskach nieprzeznaczonych do druku, brudnopisach. Jest jak zawsze lapidarna, błyskotliwa, prowokacyjna i aforystyczna: „Do każdego z ulicy podchodzę cała. I ulica się mści”; „Wszystkie kobiety dzielą się na takie, co są na utrzymaniu mężczyzn, i takie, co biorą ich na utrzymanie. Należę do tych ostatnich”; „Nie jest mi dobrze ani z dziewczętami, ani z kobietami: dziewczęta są dla mnie zbyt głupie, kobiety – zbyt przebiegłe (skryte)”; „Łatwiej mnie mieć, niż zrozumieć”; „Mężczyźni poszukują «namiętności», tzn. kogoś z temperamentem (namiętności duchowe im nie są potrzebne, w przeciwnym razie byłabym ja potrzebna) – albo urody – albo kokieterii – albo tego «ciepła» albo (dla żony) «czystości» (tej). Nie tej namiętności, nie tej urody, nie tej gry, nie tej czystości, które są we mnie. To wszystko jest, ale moje, indywidualne, w mojej transkrypcji i – dlatego – nierozpoznawalne. Albowiem szablonu tego całego poszukują, wspólnego mianownika”.

Podejmuje jeszcze jedną rozpaczliwą próbę zakochania się. Chyba wie, że to jej pożegnanie z miłością. Jewgienij Tagier i Nikołaj Wiliam-Wilmont. O tym ostatnim mówiła, że przypomina Rilkego i pisała do niego listy po niemiecku (gotykiem). On pokazywał je znajomym, a swoją służącą (nie, w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich nie było służących, a więc – swoją pomoc domową / domrabotnica) pouczał: „Jeśli przyjdzie chuda staruszka – to mnie nie ma w domu”.

Tę kwestię przytoczyła Achmatowa w rozmowie z Lidią Czukowską (23 maja 1942) i dodała: „[…] Jestem przekonana, że kobieta w miłości nie powinna być aktywna. Niczego oprócz wstydu z tego nie wynika”. W świecie jednoznacznych sądów, prostych pytań i jeszcze prostszych odpowiedzi (wystarczy chociażby sięgnąć do koszarowych opinii wygłaszanych przez Aleksandra Turincewa: „My, mężczyźni, jesteśmy przecież huzarami… Zdobywamy kobiety… Przychodzimy – i odchodzimy, a one powinny na nas czekać… Ona zawsze chciała sama… A tego nie lubimy… Nie, nie była pociągająca jako kobieta…”; „Czy była lesbijką? Konkretnie nie, oczywiście. Było w niej pragnienie zdobywania. A fizycznie nie była lesbijką. Po prostu niezaspokojona baba”; „Zakochiwała się często i konkretnie. Miała niezliczone romanse. […]. Traktowała miłość zupełnie jak mężczyzna. Wybierała, na przykład, sobie na kochanka jakąś miernotę i wysławiała ją. Był w niej ten męski pierwiastek”) wyeksponowano szokujący wielu kontekst obyczajowy, pomijając niemal całkowitym milczeniem – na to jeszcze było za wcześnie – problem transseksualizmu. Najbliżej zrozumienia tego fenomenu była zresztą sama Marina Cwietajewa, która w liście do Ariadny Berg tak zdefiniowała swoje kłopoty z własnym „ja”: „Moja matka chciała mieć syna Aleksandra, urodziłam się – ja, tyle, że z duszą (i głową?) syna Aleksandra, to znaczy – powiedzmy szczerze – skazana na męską nie-miłość i na miłość kobiet, bo mężczyźni nie umieli mnie kochać -a może ja ich również: ja kochałam aniołów i demonów, którymi oni nie byli – i swoich synów – którymi byli!” *[Przeżywająca podobne problemy Zinaida Gippius (nb. swoją poezję i prozę wydawała jako Zinaida Gippius, ale już w roli krytyka literackiego występowała pod męskim pseudonimem Anton Krajnij) pisała: „W moich myślach, moich pragnieniach, w moim duchu – jestem bardziej mężczyzną, w moim ciele – jestem bardziej kobietą. Ale jest to tak połączone, że nic nie wiem”. Z kolei jej wypowiedź o gejach może posłużyć także za klucz do zrozumienia ich nieustannej obecności w życiu Cwietajewej: „[…] I za wygląd lubię niekiedy pederastów […]. Podoba mi się tu iluzja możliwości: jakby aluzja do dwupłciowości, on wydaje się i kobietą, i mężczyzną. To jest mi strasznie bliskie”.]. W ostatnich latach swego życia poetka jeszcze kilkakrotnie pisała o kłopotach z Psyche, o nieustannych zmaganiach z Erosem, o nieudanych próbach odnalezienia równowagi między płcią ciała a płcią mózgu (np.: „Zdaje się, wszystkich mężczyzn zamieniam w kobiety. Niechby, chociaż ktoś jeden mnie -z powrotem – na swoją [u góry dopisek: moją] płeć”), by swoje rozważania zakończyć tragiczną konstatacją: „Płeć w życiu ludzi – to katastrofa”. Mogło być inaczej, gdyby nie zawiniła budowa genetyczna któregoś chromosomu. A tak, „istotnie, ta dwoistość psychiki – pisze Jadwiga Szymak-Reiferowa – była źródłem wielu porażek i zawodów w życiu emocjonalnym poetki, a z pewnością skomplikowała także jej kontakty towarzyskie i funkcjonowanie w kręgu powszednich spraw. Gdyby była mężczyzną, wiele kłopotów zwyczajnie by ją ominęło. Nie musiałaby gotować, prać, sprzątać, wykonywać czynności, których nienawidziła, ponieważ nie pozwalały jej pisać. Nie miano by jej za złe romansów, pasji, niestałości w uczuciach. Chwalono by za napór, energię, pracowitość, silną wolę. Gdyby była typem rozbrajającej słabej, bezbronnej kobietki, jej krótkowzroczność, brak orientacji w mieście, cała ta dziewiętnastowieczna niechęć do cywilizacji technicznej wzbudzałaby współczucie. A już z pewnością mogłaby pozostać sobą, z całym tym przemieszaniem żeńskich i męskich pierwiastków, gdyby była zamożna, wolna, niezależna”. I głęboko nieszczęśliwa, dodajmy, bo nawet mała stabilizacja zabija wielkiego artystę, bo amputowanie pierwiastka dionizyjskiego zabiłoby w niej poetkę.

Po kolejnych rozczarowaniach pozostało już tak niewiele do zrobienia w 1941 roku. Jeszcze tylko 7 czerwca spotkanie z apolińską Achmatową. Jeszcze ewakuacja po wybuchu wojny do Jełabugi, konwulsyjne szamotanie się z życiem i wypatrzony 31 sierpnia gwóźdź, gotowy na przyjęcie ciała starzejącej się kobiety. Parę słów do syna. Jeszcze nieporadne (nie była przecież Penelopą) zawiązanie pętli.

I westchnienie ulgi, że to już.

Po kilku latach nikt w Jełabudze nie pamiętał, gdzie została pochowana ekscentryczna samobójczyni z Moskwy.

 

TATTWY – czyli PIERWIASTKI RZECZYWISTOŚCI

Tattwy pierwiastki rzeczywistości – diagram

Jeśli Joga, to jak słusznie zauważyliśmy we wcześniejszych rozważaniach, wbrew powszechnie panującej opinii, oświecenie nie jest końcem procesu jogicznego, Jest jego początkiem.

Doświadczenie Samadhi może być constans, ale może też być chwilowe, może trwać długo lub krótko. Wszystko zależy od możliwości człowieka, jego dyspozycji i umiejętności powściągnięcia zjawisk świadomościowych i ugruntowania w Assanie (postawie) czyli w przytomnym utrzymaniu Stanu. W każdym razie, po doświadczeniu, niezależnie od długości jego trwania, na pewno nie jesteśmy już tymi samymi ludźmi.

Życie jednak nadal się toczy, a my musimy w nim jakoś funkcjonować. To funkcjonowanie definiowane jest właśnie kondycją ludzką. Oczywiście możemy udać się na odosobnienie i tam usiąść w assanie, praktykować uważność minimalizując bodźce zewnętrzne powodujące rozproszenie itd. Warto jednak pamiętać, że inkarnowaliśmy nie tylko w określonym ciele, w określonej postaci, w odpowiednim domu i u odpowiedniej matki i ojca. Inkarnowaliśmy nade wszystko w odpowiednim miejscu na ziemi, zgodnym z naszym Przeznaczeniem.


Każde doświadczenie jest filtrowane przez nasz umysł, a on ma to do siebie, że jest w nieustannym ruchu. Czym więc właściwie jest? Nasuwa się zatem pytanie: – czy JA jestem tym umysłem? a jeśli tak, to przecież KTO myśli? Umysł?

KIM JESTEM? umysłem, ciałem, formą? Gdzie znajduje się centrum mojego istnienia i jak je RZECZYwiście zdefiniować.

Leon Cyboran mówił o tattwach, że bez ich zrozumienia nie ma w ogóle Jogi.

Tattwa – ewolut prakryti lub śakti, pierwiastek rzeczywistości, kategoria ontyczna w filozofii indyjskiej. Każda z tattw jest emisją poprzedniej i przyczyną kolejnej, coraz mniej subtelnej formy. Przymiot władający konkretna tattwą to tattweśwara.

Tattwy, to podstawowe elementy, czyli pierwiastki rzeczywistości, z których składa się nasz pojazd kosmiczny, którym „ja” dysponuje.

Do czego służą? Dzięki badaniu tego, czym dysponujemy i sprowadzając to do podstawowych pierwiastków rzeczywistości i tego punktu, z którego się one wyłaniają, jesteśmy w stanie obserwować dzieło stworzenia, czyli to, w jaki sposób jawi nam się świat w nieustającym wybuchu istnienia, tzn. z sekundy na sekundę. Jeśli wyjdziemy od podstawowej obserwacji i nie będziemy ruszać się z tego punktu, który postrzegamy jako „ja”, to dla nas, poprzez nas dzieje się akt stworzenia. Tak na-prawdę nie mamy innej możliwości widzenia, bo tylko my możemy zobaczyć jak przez nas dokonuje się ten przepływ.

Jeśli przypisujemy to jakimś bóstwom lub wielkiej niezidentyfikowanej świadomości
kosmicznej, to dokonujemy aktu ich wyprowadzenia na zewnątrz.
(Jest gdzieś jakiś bóg, stworzyciel, który stworzył i mnie także).
Musimy opuścić to centrum, to, co się nazywa stanem „ja”, żeby dokonać konkretnej operacji polegającej na autentycznym wglądzie. Jeśli z tego punktu dokonujemy obserwacji, to jasne staje się, że dokonuje się to przez nas.

(Trudno jest odróżnić, czy my to stwarzamy, czy przez nas się to dokonuje).

Bardzo często mówimy, że to my stwarzamy ten świat, który właśnie oglądamy. Przepływa to, przez nas; to jest mój świat, nie ma innego świata oprócz mojego. Ja, patrząc na Ciebie, mogę domniemywać, że Ty widzisz to samo, ale poznać mogę tylko to, co przepływa przeze mnie. Dlatego warto zwrócić się ku temu, wejść w ten rdzeń, który nazywam „ja”, i z tego punktu obserwować zjawiska: i to, co się dzieje wewnątrz mojej skóry, i to, co na dzieje się na zewnątrz.

Jeśli cokolwiek jawi się przed naszymi zmysłami, dotyczy to mnie. Jeśli konsekwentnie się tego trzymać, to po jakimś czasie ugruntowanej obserwacji okazuje się, że ten świat jest taki, jakim jesteśmy w stanie go postrzegać. To jest sprawa naszego widzenia.
W tym wielkim dziele stworzenia jest wszystko, jeśli na wszystko się otworzymy.

Indywidualnie każdy z nas ogląda świat przez
„wzierniki”, które mają określone cechy, czysto osobowe. Co zrobić, żeby zobaczyć całość? Należy wycofać to, co indywidualne, wejść do tego, do punktu, w którym pojawia się „ja” i obserwować, w jaki sposób dokonuje się indywidualizacja, jak oddzielamy się od
tego, co całościowe i jak konkretnie my („ja”) doznajemy tego świata. Jakie konkretnie wrażenia docierają do nas. Poprzez ten
strumień doznań rozpoznajemy świat i nazywamy to rzeczywistością.

Zajmiemy się diagramem stworzonym przez Šhivaitów.

Na najwyższym poziomie mamy tutaj
ŠIVĘ – jest to Ten Najwyższy, czysty, bez imienia i kształtu.
ŠIVAICI zobaczyli 36 pierwiastków rzeczywistości, tzw. tattw (takość, owość, to). Dla nas oznacza to, co podstawowe, elementarne. To, co da się rozróżnić przy pomocy narzędzi, jakimi dysponujemy.

Tattwy zostały podzielone na czyste, psychiczne i fizyczne. Tattwy czyste zostały uznane za to, co jest makrokosmiczne, tattwy psychiczne obejmują mikrokosmos. Od tattw
psychicznych zaczyna się moment oddzielania, do tego, co indywidualne.

Istnieje też łączność pomiędzy tattwami czystymi, a fizycznymi, tzn., że w tattwach fizycznych odbijają się tattwy czyste. Jeżeli na planie fizycznym (doznaniowym) pojawia się ślad, to po drugiej stronie istnieje to, co nie jest przez nas postrzegane, a jest źródłem. W świecie naszych zmysłów i urządzeń,
jakimi operujemy, możemy jakb na ekranie zobaczyć, że coś jest.
(Musimy brać pod uwagę, że jest to postrzegane przez konkretne narzędzie, które ma swoje cechy).

Najwyższą możliwością osiąganą przez nasze „urządzenie”, jest dysponowanie tzw. czystą świadomością i najwyższą inteligencją, w której odbijają się wszystkie inne pierwiastki rzeczywistości. (Jako na górze, tak i
na dole.) Poznawalne jest tylko odbicie, ale nie możemy poznać rzeczy w jej istocie; możemy bezpośrednio wejść w jedność z rzeczą, lecz wtedy kończy się poznanie.

Dopóki funkcjonujemy na poziomie poznawania, to musimy wszystkie pierwiastki
rzeczywistości, które nie są bezpośrednio poznawalne zmysłowo, ściągnąć do poznania. (Kiedy mamy przeczucie, aparatura nasza
nastawia się na poznanie. Dokonuje się więc bardzo konkretna operacja ograniczania tej intuicji do tego, co jest przez nas poznawalne albo ograniczamy uczucia/czucia i poznajemy strukturę.)

Dotyczy to naszych podstawowych popędów, emocji, uczuć i innych doznań na poziomie myślo-czucio-kształtów. Jest to ujęcie w ramy
tego, co jest całościowe – to właśnie „TO” nazywamy poznaniem. Są to określone
stany energii. Im bardziej subtelny jest stan, tym trudniejszy jest do rozpoznania, ze względu na to, że na co dzień osa-dzeni
jesteśmy w dość grubo wibrującej twardej materii.

Jeśli staramy się rozróżnić te stany energetyczne w nas samych, to jest to czasami bardzo trudne. Łatwiej bowiem rozpoznać „ciało” niż „uczucia”, które są bardziej subtelne i często nieosiągalne dla tego „innego”. „Ten inny”, jeżeli ma bardzo wyczulone własne narzędzie, potrafi ten strumień w siebie wpuścić, zdiagnozować oraz
powiedzieć: tu czujesz to i to; ale musi brać pod uwagę jakość własnego narzędzia i jakość oczyszczenia go (możliwość uwikłania we własne pragnienia lub inne bloki).

Bywa, że sami nie chcemy wiedzieć (widzieć) i ignorujemy konkretne sygnały. Aby tego uniknąć, należy rozpoznać własne narzędzie i
oczyścić je, po to, aby cokolwiek się w nie wleje, było rozpoznawane w czysty sposób. Jeżeli w naczyniu zalegają „resztki pokarmów”, to choćby nie wiem jak czystą wlać wodę, to będzie nieświeża, zabarwiona, zatruta.

W modelu stwarzania świata w czystych tattwach pojawia nam się jedność Š-IVA ŠAKTI (Siwa Siakti), ale jest rozróżnialna na: (jasne i ciemne/ męskie i żeńskie). To potencjalna możliwość nieprzejawionego świata, który jest w równowadze całkowitej – absolutnej.

ŠIVA jest aktywny (jasny, potencjalny), ŠAKTI – bierna (ciemna). Istnieje zatem różnica potencjałów, która może spowodować ruch.

W czystych tattwach są jeszcze trzy, które wypływają z energii, czyli ŠAKTI: energia woli, energia wiedzy, energia działania.

Jeśli przyjrzeć się sobie, mamy na swoim pokładzie wolę poznania przez działanie. Na tym poziomie mamy nieograniczoną ŠIVĘ i ŠAKTI (+, –). W momencie, w którym pojawia się najmniejszy akt woli poznania, dokonuje się dzieło stworzenia przez ograniczenie energii stwórczej. Dokonuje się to przez
nakładanie kolejnych zasłon, osłon. Energia jest coraz bardziej ograniczona i coraz bardziej grawituje w grubsze wibracje. Aby możliwe było poznanie, musi nastąpić oddzielenie, czyli
pojawia się pierwsza zasłona, która nazywa się „indywidualność” i w tym momencie pojawiają się tattwy psychiczne, które Hindusi w całości zobaczyli jako świat mikrokosmiczny i nazwali go światem mai (iluzji). Maya Šakti, czyli świat stwarzania iluzji (ściąganie niepoznawalnego do poznania). „Bóg” (jako taki) chciał zobaczyć sam siebie, więc stworzył świat – samopoznający się Absolut. Dzieło stworzenia i
prawa stworzenia są dokładnie tym samym. W procesie poznania „dzieło” oddziela się od stwórcy – ale jest to tylko operacja konieczna dla aktu poznawania (oddzielenie pozorne). Wszystkie tattwy (osłony) podlegające MAI ŠAKTI, to kolejne plany grawitacji. Moc/Energia jest tożsama z miłością, najwyższą inteligencją, Najwyższym, Absolutem etc.

Ograniczenie nieskończonej mocy ŠIVY do poznawalnego (Vidya) uruchamia „raga” (pragnienie). To, co było nieograniczone w wyborze, bezpragnieniowe, pozbawione intencji zostaje ściągnięte do pragnienia (lgnięcie i awersja).

Następnie pojawia się to, co było bezczasowe w nas i grawituje w czas, czyli nasze pragnienie musi być realizowane linearnie (dokonując wyboru musimy stworzyć sobie możliwość realizacyjną) i w przestrzeni.
Pojawia się Nayati czyli to, co było bez przyczyny i skutku pojawia się na poziomie przyczyny. Musi się pojawić przyczyna, aby
mógł zaistnieć skutek (przeciwność przyczyny i skutku). Wszystkie ograniczenia umożliwiają nam poznanie czyli, grawitację w konkretną, materialną rzeczywistość. Na tym poziomie
przyczynowości pojawia się Los. Zwracając się do czasu i miejsca w przestrzeni, ukazuje się nam stan energetyczny świata.

Na tym etapie wydaje się, że jesteśmy bez szans wobec tych wyższych poziomów. Mechanika stwarzania istnieje i będzie działać. Może przestać działać wtedy, kiedy wyjdziemy poza czas, własne pragnienia (skłonności) i spróbujemy wszystkie niższe pierwiastki
rzeczywistości podporządkować wiedzy o tym, co poniżej.

Dopiero wtedy osiągamy punkt, z którego też należy po pewnym czasie i po odpowiednim wdrożeniu zrezygnować, aby zobaczyć czym jest poznanie.

Wedł. R.Maharishi, jest to kij, którym poprawia się stos pogrzebowy. Lecz trzeba go w pewnym momencie wrzucić, aby spłonęło wszystko razem.

Stworzenie jest to moment, w którym dokonuje się spadek energii poprzez kolejne ograniczenia i grawitacja w materię. To, co bardziej subtelne ubiera się w coraz grubsze elementy, aż staje się postrzegalne przez zmysły (ruch na zewnątrz). Rzutujemy coś na zewnątrz po to, aby zobaczyć owoc lub w kimś znaleźć swoje odbicie jak w lustrze. (Często w tym samym momencie zapominamy, że to nie ja, tylko moje odbicie i zaczynamy grać z tym odbiciem, pojawia się ocenianie, chęć
poprawiania. Nie widzimy istoty tego, że my chcemy rozpoznać siebie, tylko rzutując się na zewnątrz oglądamy swoje odbicie i miesza to się nam z nami samymi).

W momencie, w którym podejmujemy wysiłki ku drodze powrotnej, szukamy zjednoczenia. Rozpoczyna się ruch ku wewnątrz i w górę. Po tym też można rozpoznawać to, co robimy na
co dzień, czy jesteśmy w ruchu do góry i powrotu, i musimy się wydobyć z prakriti, czy jesteśmy w ruchu na zewnątrz, w dół, aby
poznać owoc swojego działania. Jest to inna droga poznania.
Kierunek jest rozpoznawalny.

. Pierwszy jawi nam się PURUSZA, jako
odbicie ŠIVA, czyli czystej świadomości. W tattwach fizycznych

Tattwy fizyczne, czyli wszechświat materialny

PURUSZA jest pasywny (w przeciwieństwie do aktywnego ŠIVA w czystych tattwach), a PRAKRITI, (odpowiednikiem ŠAKTI)
jest aktywna jako wysłannik Puruszy, umożliwiający grawitację, czyli działa najbardziej przez siłę bezwładu. Toteż, gdy pracujemy nad assanami, musimy najpierw zobaczyć dobry plan i prześledzić w sobie, co jest do zrobienia (nic nie robiąc), uruchomić wolę poznania w sobie poprzez działanie i pozwolić, aby to się dokonało. Nie przeszkadzać.

W każdym ćwiczeniu jogicznym powtarzamy to. W każdym momencie, w którym musimy uruchomić swoją wolę i musimy dokonać
jakiegokolwiek,najmniejszego wyboru, dokonuje się akt stwarzania.

Tak czy inaczej mamy nawyk funkcjonowania na co dzień w konkretnych wzorcach i uwikłaniach, a przez to z kolei niedostrzegania tego zjawiska. Żeby można było dokonać obserwacji, potrzebne są nam ćwiczenia, zupełnie wyjęte z naszej codzienności i wykraczające poza nawyki. Purusza jest pasywny, nie ma imienia i kształtu, a prakriti jest aktywna i jawi się na trzech poziomach jako: tamas, rajas i sattva (które pchają wszechświat).
To, co ciężkie to tamas, cechy ruchu posiada rajas (również raga, czyli pragnienie). W rajasie dysponujemy narzędziami poznania i
działania. Sattva jest nieruchoma i lekka, czysta, w niej odbija się postać i zmiana. Tylko w czystej tattwie można zobaczyć, w jaki sposób dokonuje się zmiana postaci. Wszystko co ma postać, co jest materialne zmienia się na naszych oczach od narodzin do śmierci. (Wszystko posiada swój czasokres trwania). W tattwie czystej jest buddhi, ahamkara (jestem) i manas.

Stan „jestem” to jest „ja”, do którego nie jest przyklejone imię i konkretny kształt. Przez „ja” i skupienie na „ja” sięgamy do najwyższej inteligencji i możliwości rozpoznania prakriti (natury).
Do tego celu wykorzystujemy umysł czyli nasze narzędzie poznania i podlegające tamasowi elementy subtelne i grube (TANMATRA I MAHABHUTA).

Żywioły (najgrubsze elementy) pulsują nieustająco i dokonują aktów stwarzania. Każdy przedmiot materialny zawiera w sobie wszystkie żywioły; na poziomie vaju
działa myśl. Tu widać, że każde centrum energetyczne człowieka ma swoje odpowiedniki w żywiołach, kolejno: ziemia, woda, ogień, powietrze, przestrzeń, widzenie. W narzędziach poznania są: uszy, skóra, oczy, język i nos, a w narzędziach działania: narząd mowy, ręka, noga, rozrodczy, wydalania.

Widać wyraźnie, że są to te urządzenia, którymi tworzymy naszą karmę, czyli nasze działania tworzą naszą karmę.(prawo przyczyny i skutku) Zanim rozpoczniemy ruch, działanie, mamy wiele poziomów poznania: gdzie jesteśmy, z czym się utożsamiamy i w czyim imieniu działamy. Czy działamy w imieniu prakriti – wraz z siłą ciążenia, czy wyruszamy w stronę puruszy i musimy przebić się, wyjść ponad siłę grawitacji. I do tego jest nam potrzebna potężna i autentyczna praktyka jogiczna.

Nie ma nic nagannego w pomaganiu prakriti
(działanie na zewnątrz) – wtedy stajemy się cudownym nawozem, na którym wyrośnie lotos, jakiś kwiat, który wydobędzie się z błota,
ponad wodę, powietrze i zjednoczy ze światem. Jeśli nie mamy determinacji, pragnienia, aby przebijać się przez siły ciążenia i wracać do centrum, to będziemy służyć prakriti.

Na tej kanwie powstało wiele szkół Jogicznych, aśramow, w których adepci doskonalą swoje możliwości poznania. Jeśli nauczyciel dostaje prawo, aby z uczniem zrobić wszystko, tzn. dostaje prawo pokazania całości, może z adepta zrobić nawóz, żeby on sam mógł na
swoim nawozie wyrosnąć. Może w innych okolicznościach, może za 10 lat, może w innym wcieleniu. Takie działanie jest możliwe, jeśli
mamy do czynienia z autentycznym nauczycielem, tzw. mędrcem
(bodhisattwą), który absolutnie przytomnie grawituje, podlega sile prakriti, ale nie zapomina. Zostawia w sobie pamięć całości
ponieważ dla nas, przeciętnych zjadaczy chleba, tamasu, jest ona zakryta.

Istnieje pułapka, która jest trudnym etapem na drodze. Rozpoznanie Nauczyciela i umiejętność odróżnienia kabotyna siorbiącego z nas energię pod przykrywką Jogi, od Nauczyciela, kt wykonuje razem z nami przepotężną robotę karmiczną. Kabotynów wciągających nas w jeszcze głębsze szpony iluzji jest, co nie miara. To oni zazwyczaj obiecują nam ekstatyczne doświadczenia poprzez wygibasy na drążku jogi i energii, nie znając ceny, jaką za to zapłacą. (Zarówno uwikłani jak i ci kt nas w to wciągają)

Przytomne ześlizgnięcie się jest po to, by pokazywać drogę. Jeśli każdy z nas ukierunkuje się do wewnątrz, to okaże
się, że w każdym z nas jest pamięć całości. My ograniczamy się do realizacji naszego konkretnego Losu (W.Wysocki: „jesteśmy konsekwentną realizacją programu”)i mamy coś konkretnego do zrobienia, co jest zgodne z indywidualnym rozwojem i doświadczeniem.

To, co robimy jest tylko przyspieszeniem, tzw. wyposażanie siebie, otwieramy się na możliwość, aby to zrobić wcześniej. Jest to w pewnym sensie droga na skróty, ale trudniejsza i bardziej dotkliwa, bardziej gwałtowna. Działając, nie tylko przypominamy sobie krok za krokiem, ale powołujemy do życia Nauczyciela, który otwiera oczy, lub od czasu do czasu można zapytać go, o co chodzi.

Są różne rodzaje podziałów na tattwy. Jeden z nich pochodzi ze szkoły Shivaistów, zajmujących się ŠIVA ŠAKTI.

Zostały podzielone na: tattwy czyste, psychiczne i fizyczne – razem 36. Do
tej pory zajmowaliśmy się 24. tattwami począwszy od Puruszy, Prakriti po Mahabhuta. W tej konfiguracji następuje połączenie elementów subtelnych z elementami grubymi, czyli tamasem. W żadnych opracowaniach nie
ma diagramów uwzględniających wszystkie pojęcia, z którymi się spotykamy, a które nam się nieco oddzielają. Ginie nam w tych
pojęciach maya sakti. Staje się czymś ogólnym, podobnie rajas, tamas, sattwa.

Idąc tym tropem, możemy dostrzec bindu (punkt niepodzielny) z którego wyłania się cały wszechświat (niepoznawalny, nienazwany, niepojęty, ale zawierający w sobie potencjalnie wszystkość).

W diagramie pojawia się czysta tattwa (świadomość makrokosmiczna, jako ŠIVA TATTWA (czysta świadomość – Čit) i ŠAKTI TATTWA (energia szczęścia – Ananda) w jedności. Nie dostrzegamy żadnej oddzielności. Istnieje energia stwarzająca i energia mocy poznawczej. Jedno nie istnieje bez drugiego.
Postrzegamy en. stwarzającą przez jej moc. Nie znaczy to, że moc jest en. stwórczą, jest jego potencjalną możliwością, energią zawierającą ją w sobie.

Jednocześnie w czystych tattwach pojawiają się trzy tattwy, które są kontynuacją
wyłaniającej się Šakti z Šivy – tj. energia woli, energia wiedzy, energia działania. To jest przyczyną stworzenia; czyli w czystych
tattwach pojawia się potencjalna wola, wiedza, działanie – ale też wola ku poznaniu przez działanie. Na tym poziomie pojawiają się
drogi rozwoju duchowego: iccha, jnana, kriya, čit i ananda.

Do najtrudniejszych i najbardziej cenionych należy iccha, čit i ananda. Joga woli, czyli tego, który uruchamia wolę, aby został
wyłoniony z niego świat, ten, który pozostaje w anandzie, czyli pełnej szczęśliwości i ten, który jest świadomy, czyli dąży do czystej świadomości i możliwości widzenia dzięki tejże, jedności Šiva i Šakti. To jest moment
ruchu zamachowego, który pozwala na wyłonienie.


Wszystkie czyste tattwy są w jedności i one nie są do poznania. My je rozpoznamy tylko dlatego, że czyste tattwy odbijają się w
świecie fizycznym według prawa „jako na górze, tako na dole” – zatem możemy zaledwie domniemywać, że czyste tattwy istnieją w takiej formie.

W ŠRIYANTRZE, te czyste tattwy to ciemny trójkącik; symbolizuje on energię woli, wiedzy i działania, a punkt w środku to bindu (šiva šakti w jedności).

Żyjemy na planecie Ziemia, która jest układem spolaryzowanym, dzięki któremu możliwe jest życie. Ale cechą naszego umysłu jest to, że nie jesteśmy samoświetlni, ani też nie jesteśmy czarnymi dziurami. Nasz umysł jest też spolaryzowany. Posiadamy cechę nieustającego rozróżniania, możemy poznawać przez odbite światło. Cała nasza wiedza związana jest z odbiciem. Możemy
poznać nie Księżyc, ale odbicie Księżyca.

W naszej świadomości może się odbić czysty Purusza, ale nie będzie to „on”, tylko jego
odbicie. Purusza jest samoświetlny, tak jak Šiva i Šakti jest niepostrzegalny, ale jest w tym wszystkim samowszechobecny. Na tym poziomie z woli twórcy pojawia się jego pierwsze tchnienie – wola ku stworzeniu. Cząsteczki zaczynają się dzielić, pojawia się wielość z jedności, zaczyna się różnicowanie. Na tym poziomie pojawiają się dusze indywidualne.

Z wielkiej „duszy” (energii) makrokosmicznej wyłania się świadomość mikrokosmiczna, czyli cząstka z całości. Jak to się dzieje? Możliwe jest to, dzięki tattwom psychicznym. Z tattw
duchowych, w chwili uruchomienia woli, następuje wylew pierwiastków twórczych, pojawia się akasz, waju (ma funkcję
ruchu), ogień, woda, ziemia (kryja), wiedza, jako odbicie (np. energia woli będzie energią ognia). Pojawia się wielki wybuch. W samym bindu, które się zaczyna wyłaniać na zewnątrz, pojawia się niesłychanie silny układ spolaryzowany.

Gdy pojawia się centrum (centrum woli ku poznaniu, energia działania) – wobec centrum, obrzeża będą inaczej spolaryzowane ( jang promieniuje na zewnątrz, obrzeża są dodatnie). Stworzenie ma model przestrzenny – jest to sfera, a wylew pierwiastków następuje z centrum na zewnątrz. Im bardziej materialne tattwy, tym słabsza moc centrum, tym więcej formy, która wtłoczona jest w
materię.

Na Ziemii proces materializacji jest ograniczony. Przechodzimy przez poziom duchowy, psychiczny, mentalny, fizjologiczny i fizyczny i kończy się możliwość pochłaniania energii. Materia zaczyna się rozkładać (oddawanie energii) lub odbija energię. Zaczyna się powrót do centrum. Ciało,
które zmaterializowało się do swojego poziomu na czas swego trwania (80 – 100 lat) zależnie od tego, na co została ukierunkowana wola, co ma poznać, jakie mają być wykonane
działania, co ma być poznane i jaka jest droga i jaki jest powrót.

Impuls stwarzania to sekundy. My mamy możliwość poznania tylko będąc na obrzeżach, będąc skonstruowani w taki właśnie sposób. Na wszystkich poziomach bytu są istności, są żywe, bo ożywia je energia. Istnieją
formy pośrednie- inteligencje duchowe, astralne, mentalne, które są samodzielne, mają określony czas życia, nie mają takiej
możliwości jak poznanie. Tylko na najniższym poziomie jest to możliwe, bo wyżej brak energii ruchu i nie ma możliwości wykorzystania energii powrotu (nie ma się od czego odbić). Wiele istnień grzęźnie więc na innych poziomach. Jeżeli ktoś utożsamia
się z tattwami psychicznymi, tam pozostanie.

W wylewie pierwiastków twórczych powstaje nieskończona ilość rzeczy, istot i każda z nich jest emanacją i znakiem określonego poziomu grawitacji, impulsem energetycznym w materię. Zwierzęta mają określony plan zmysłów, kształt, zadanie. Mają uzyskać określoną wiedzę, w określony sposób działania, w określony sposób przetwarzają się. To samo z roślinami.

Tattwy psychiczne, czyli pierwsza tattwa wyłaniająca się z energii indywidualnej, to maya šakti, która tworzy przesłonę oddzielającą od jedności. Energia indywidualna chcąc zgrawitować, zaczyna ograniczać energię stworzenia. To, co było wszechobecne, zostało ograniczone
do części, czyli kala – ograniczona została nieskończona energia Šiwy. Następnie to, co było wszechpoznawalne jest ograniczone do tego, co jest poznawalne (do wiedzy prawdziwej). Od tej pory pojawia się
niewiedza, ignorancja wiedzy. Tutaj działa maya šakti, która spełnia się na tym poziomie. Następnie pojawia się pragnienie, czyli ograniczenie przez przykycie, gromadzenie (istnieje wrażenie konieczności posiadania energii, uchwycenia się). Pragnienia muszą być ograniczone czasem i wraz z czasem pojawia się przestrzeń, czyli czasoprzestrzeń do możliwości realizowania danego pragnienia, które ma za zadanie poznanie. To, co było ponadczasowe zostało ściągnięte do konkretnego czasu realizacyjnego.

Ograniczenie, które powoduje przyczyna – (to, co było bezprzyczynowe i bez skutku zostało ściągnięte do przyczyny), manifestuje Los. Jest to też moment wprowadzenia Koła życia i
śmierci – przyczyna własnego istnienia, zapis.

Poza szóstą tattwą, mayą sakti, jest pięć tattw wyłaniających się z ostatniej psychicznej tattwy, przez spolaryzowany układ – pojawiaja się: en. stworzenia, mentalu, indywidualność, najwyższa inteligencja, poczucie „ja” i umysł. Buddhi, ahanskara, manas, jest zaliczane do
šattwy.

W czystej najwyższej inteligencji muszę mieć poczucie stanu „jestem” i mieć do dyspozycji umysł. Stan „jestem” wyłania narządy zmysłów i grube elementy. Jest w nas pięć poziomów grawitacji, które są rozpoznawalne jako stany. Często doprowadzamy siebie do stanu pełnego tamasu, żeby się od niego odbić i wrócić „do domu”. Niestety, gdy jesteśmy jednostką oddzieloną od początkowej jedności, tracimy pamięć o tejże. Pojawia się element samotności/ poczucia osamotnienia. Stąd cierpienie, bo w niej (samotności) budzą się moce psychiczne, tęsknota za zjednoczeniem.

Jeżeli ktoś zachowuje w sobie subtelność wszystkich ciał – rozumie, że tutaj w elemencie ziemi (pritivi) zapisane są wszystkie poprzednie, czyli zapis całej drogi. Cały rozwój duchowy polega na tym,aby oddzielać
zasłony, jak rolnik z działki wypełnionej wodą, chcąc przelać tę wodę na drugą działkę, nie wybiera ręką wody, lecz przerywa ich przegrodę.

Tak samo: prawość, dobro, zasługa, przerywa zło, które stanowi przegrodę dla pierwiastków twórczych, czyli to, co jest negatywne, jest przegrodą. Należy przerywać lub rozpuszczać przez dobrą zasłonę. Ukierunkowując się do wewnątrz i jednoczesnie do góry. kontaktujesz się z pierwiastkiem wyższym o jeden stopień (- patrz Kundalini yoga).

Ruch jest możliwy w górę i w dół … Jeżeli ćwiczymy, ciała są bardziej eteryczne, dają wrażenie unoszenia się. ( porównaj: Tantra)

Dygresja: psychologia znajduje się wyżej niż
fizjologia, niż zajmowanie się umysłem. I stąd moda na psychologię (pierwiastek subtelny). Europejska psychologia jest związana z poznaniem pierwiastków z organów działania, poznania – najwyżej z mentalem. Nie mówi nic o stanie „jestem”, „czystej świadomości”, o „najwyższej inteligencji”. Tym, już zajmuje się
filozofia, która nie jest już w tak głębokim poważaniu. Rzadko kto zajmuje się prawdziwymi pierwiastkami psychicznymi. Psychologię w naszym świecie wkłada się w M tattwy psychiczne, ale psychologia europejska, światowa, jest w manasie.W momencie, w którym zaczynamy wracać, pojawia się konieczność skupienia na jednym.
Organizujemy sobie praktyki, aby znaleźć punkt skupienia, aby wrócić do jedności (indywidualność rozpuszcza się w tym, co
powszechne, ogólne, a potem stopić z en. Absolutu). Ustawiamy sobie punkt skupienia na jednym, czyli ekagry, epigramy. Najsilniejszym ćwiczeniem koncentracyjnym, jest skupienie na punkcie na ścianie, nieco powyżej (wzrok, wola, poznanie, ustala się stopień wyżej, by przerywać przegrody – wtedy i przetwarzać ciała. Stąd konieczna cierpliwość, bo pracy jest dużo: rozpoznać grube elementy, rozpoznać narządy działania, rozpoznać organy poznania, rozpoznać
umysł, rozpoznać stan „jestem”i przestać się z tym utożsamiać i odwołać się do Najwyżej Inteligencji, która pokaże nam, czym jest
Prakriti, będąca materialnym odbiciem tego, który nie jest zmieszany z gunami (wyłaniają się z prakriti). Później zajmujemy
się tym czym jest los, czas, pragnienie. Zajmujemy się pragnieniem poznania i dopiero wtedy rozpoznajemy swoją indywidualność i dostrzegamy jak to, co indywidualne, pozwala rozpoznać mayę.

Gdy przerwie, zniszczy się ta „przegrodę” /zasłonę, to czyste pierwiastki makrokosmicznej świadomości wyleją się – w stan czystego samadhi, w którym nie ma
poznania bez imienia, bez kształtu. Czyli musimy rozpoznać mayę i kontaktujemy się dzięki przerwaniu przegrody z Anandą (czysta
szczęśliwość), przez to możemy rozpoznać, że jesteśmy w stanie samadhi wtórnie, czyli wtedy, kiedy ponownie zgrawitujemy w czas.

Przy spadku, w pierwszej kolejności pojawia się poczucie oddzielności (manifestuje się „ja”), pragnienie powtórzenia, odczucie czasu i ponownie lot.


Nie istnieje coś takiego, jak jedno oświecenie, które wszystko załatwia. Samadhi jest nieustające (podobnie jak miłość). Albo jest albo jej nie ma. Stopienie w jednym kończy się, gdy pojawia się „ja” i pojawia się kolejny proces ewolucji. Dlatego należy dążyć do przytomnego ukierunkowania skupienia na tym co instotne. Dla tego ważne są yantry, mandale, mantry. Od skupienia na punkcie np. yantra, rozpoczyna się proces ewolucji (mandala jest procesem stwarzania, zawiera w sobie mantrę, a bidżamantra, jest dźwiękiem stwarzającym, powodującym ewolucję; yantra przedmiot do unieruchamiania). Na początku jest się w całkowitej ciemności z chęcią wiedzy o swoim znaczeniu. Gdy szukasz, znajdujesz miejsce, kt skupia uwagę na tym, co chce się robić. Pojawia się oddzielenie od społeczeństwa, ponieważ uwaga zostaje przekierowana. Manifestuje się indywidualność. Gdy człowiek wydobywa się ze społeczeństwa (super tamas), odkrywa samego siebie. Staje się wobec społeczeństwa indywidualnością.

Konkretna realizacja ma uprzytomnić ludziom, którzy tego potrzebują, że jest taka możliwość. Wyzwolenie następuje przez
rozpuszczenie tego, co indywidualne, a nie przez zdobywanie. Należy starać się rozpuszczać iluzje i przebywać w jedności. To
jest to, co tak naprawdę mamy do zrobienia.

AKD 25 – 26 XI Red. MJ

ZA ZGODĄ I UPOWAŻNIENIEM LEONA ZAWADZKIEGO – wszelkie kopiowanie tylko za zgodą autora

„Druga połowa życia” – 5 spotkanie Akademii Jungowskiej w Bielsku – Białej

Serdecznie zapraszam na piąte spotkanie Akademii Jungowskiej w Bielsku – Białej.

„Druga połowa życia, jaźń i duchowość”. W czasie zajęć poruszymy w perspektywie jungowskiej takie tematy jak sens życia, spełnienie, religia i śmierć.

Nie możemy przeżyć popołudnia naszego życia wedle programu poranka — ponieważ to, co rano było wielkie, wieczorem okaże się małe, a to, co rano było prawdą, wieczorem stanie się kłamstwem.
CARL GUSTAV JUNG, THE STRUCTURE AND DYNAMICS OF THE PSYCHE

Jabłko2

Data: 25.01.2014
Godzina:15:00-17:00
Koszt: 40 zł
Miejsce: Studio Dakini Bielsko – Biała
Zapisy: Magdalena Janusz nr. tel. 530 246 506 lub mailowo: jmagdalena33(at)gmail.com

Prowadzący: dr hab. Mirosław Piróg (1964) – pracownik naukowy Instytutu Filozofii Uniwersytetu Śląskiego. Studiował fizykę teoretyczną oraz filozofię na Uniwersytecie Śląskim. Od ponad 20 lat zajmuje się psychologią głębi Carla Gustava Junga, a zwłaszcza problematyką symbolu i doświadczenia religijnego. Prowadzi wykłady i seminaria ukazujące powiązania pomiędzy współczesną nauką a starożytnymi tradycjami mądrościowymi. Autor książek „Psyche i symbol” (Kraków, 1999), „Williama Jamesa filozofia doświadczenia religijnego” (Katowice, 2011), redaktor „Odcieni gnozy” (Katowice, 2007) oraz kilkudziesięciu artykułów. Członek rady naukowej pisma „Hermaion” Warszawa), poświęconego badaniom nad zachodnią tradycją ezoteryczną. Stały współpracownik pisma „Albo-albo. Problemy psychologii i kultury” (Warszawa). Prezes Stowarzyszenia Rozwoju Myśli Filozoficznej „Eudaimonia”. Prywatnie wielbiciel kotów, dobrych książek, oraz autor baśni filozoficznych.

strona fb” https://www.facebook.com/events/722136154477471/?source=1

Giovanni Papini SKOŃCZONY CZŁOWIEK L’UOMO FINITO – Rozdział XXIV TALENT

Giovanni Papini SKOŃCZONY CZŁOWIEK L’UOMO FINITO
Przełożył z włoskiego i przedmową poprzedził dr Edward Boye
Powszechna Spółka Wydawnicza PŁOMIEŃ, Warszawa 1934

Rozdział XXIV – TALENT

[ortografia oraz interpunkcja zgodna z oryginałem]

Ludzie szepczą dookoła, że mam talent. Miłe głuptasy sądzą widać, że temi słowami czynią mi wielki zaszczyt i sprawiają ogromna przyjemność. Niektórzy twierdzą nawet, że mam wielki talent, że jestem obdarzony ogromnym talentem. Ci właśnie poczytują się za ludzi mi najbliższych, za ludzi, którzy mnie prawdziwie kochają.

Dziękuję wam serdecznie, drodzy poczciwcy; niechże Bóg was za wszystko szczodrze wynagrodzi. Róbcie i mówcie to, co robić i mówić chcecie, przezwyciężajcie nawet swoją miłość własną i moje grubiaństwo. Czyż jednak miedzy wami nie znajdzie się ktoś, ktoby zdał sobie sprawę z tego, do jakiego stopnia mnie obraża tem „utalentowaniem” ?

Do sto diabłów z waszym talentem! Cóż to jest ten talent? Czyż doprawdy na serio przypuszczacie, że ja zadowolnię się tem, iż do samej śmierci będę człowiekiem utalentowanym – młodzieńcem rokującym piękne nadzieje, miłym, dowcipnym kolegom, umiejącym zainteresować publiczność? Za kogóż wy mnie bierzecie, na miłosierdzie boskie? Czy moja twarz podobna jest do uśmiechniętej twarzy człowieka, który się kontentuje tem, co posiadają wszyscy i jest szczęśliwy, gdy ma na języku dziesięć idei, a w kieszeni sto franków? Czy nie spostrzegliście złowieszcze sroki, że talent – to zwykły, najzwyklejszy towar, spotykany na ludzkich jarmarkach. Zwłaszcza we Włoszech! Powiedzcie mi, kto w tym szczęśliwym, błogosławionym przez bogów kraju, nie ma talentu? Jeśli mi takiego pokażecie, zapłacę wam tyle srebra, ile on sam waży. Talent, moi prostaczkowie, biega tutaj po ulicach, napełnia domy, nawadnia książki, wylewa się ze wszystkich ust.

– Jakiż utalentowany chłopiec! Szkoda tylko, że nie chce się wziąć do żadnej pracy.

– To złodziej, oszust, krętacz, ale jakże utalentowany człowiek.

– Zgadzam się z tobą, że mówi straszne głupstwa, ale przecież nie możesz zaprzeczyć, że ma wielki talent. Oto słowa, które się słyszy we Włoszech codziennie na wszystkich ulicach, we wszystkich domach i we wszystkich knajpach, wszędzie tam, gdzie spotykają się tak zwani ludzie inteligentni. Kto umie ułożyć piosenkę o miłek kadencji i możliwych rymach – ten ma talent. Talent ma także ten, kto potrafi akwarelą wymalować kwiateczki, wydające się „jak żywe”, talent ma ten, kto subtelnie uderza w klawisze fortepianu, stojącego przed gipsowym popiersiem Beethovena. Utalentowany jest także i ten, kto z pewną łezką i wdziękiem potrafi opisać klęskę trzęsienia ziemi. Utalentowani są także rzeźbiarze, wyrabiający figurki z kasztanów indyjskich i dyletanci–wróżbiarze, którzy eksploatują cudzy umysł, obracając w dym zarówno idee jak i hawańskie cygara.

Pytam się was raz jeszcze: kto u nas niema talentu? Nawet i ci, którzy nic nie robią, posiadają talent – posiadają go także politycy… a nawet i dziennikarze…

Powiedzmy sobie raz na zawsze szczerze: kto mówi, że mam talent, obraża mnie. Kto mówi, że jestem człowiekiem utalentowanym wyrządza mi wielką krzywdę.

Nie potrzeba mi waszego talentu! Wieszam go wraz z gazetą na gwoździu w klozecie! Mówię wam wyraźnie: talent dla mnie to tylko wyższy stopień przeciętności. Talent – to wyższa forma umysłu, którą wszyscy są w stanie rozumieć, oceniać  i lubić. Talent – to przyjemna w smaku mieszanina, przypadająca do gustu damom, profesorom, adwokatom, światowcom, ludziom wykształconym, jednem słowem wszystkim, którzy przebywają między niebem a ziemią, piekłem a rajem, w jednakowej odległości zarówno od bydlęcia, jak i od geniusza.

Patrzajcież, co mi do głowy przyszło! Talent w dialekcie toskańskim, oznacza nie tylko umysł więcej niż przeciętny, ale ma także i inne znaczenie. Jest to ów żelazny ząb u dołu klucza, służący do otwierania zamków. Te dwa pojęcia, są bliskie sobie, nie tylko ze względu na to, że sąsiadują w słownikach. Talent to właśnie to, co odkrywa. Mając talent można się wszędzie dostać, można rozumieć prawie wszystko, można się wielu ludziom podobać. Talent – to paszport życiowy, to wytrych uniwersalny, otwierający drzwi giełd, na których stwarza się sobie pozycje. Jeden ma talent tworzenia pięknych rzeczy, inny talent wmawiania ludziom, że jego złe utwory są dobre. Są to dwa róże rodzaje talentów, lecz ich właściciele jednakowo zarabiają na nich. Niech ich tam Pan Bóg kocha! Niech zarabiają, bawią się i zabawiają wszystkich, ci ludzie utalentowani! Nie należę do ich grona i za nic należeć nie chcę!

Chociaż staracie się usilnie ogłupić mnie, mnie jak dawniej podobają się krańcowości. Jeżeli chodzi o żywe istoty, odnoszę się przyjaźnie tylko do ludzi, żyjących życiem zwierzęcem i idealnie wegetacyjnem, tylko do tych, którzy spełniają uczciwie swój trud, nie mędrkując, nie obnosząc się ze swoimi pretensjami, nie szczebiocząc uprzykrzenie – albo też do prawdziwego geniusza, wielkiej duszy, olbrzymiego bohatera, tak samotnego, jak góra w nocy.

Albo prostak, albo Dante – do diabła z wszystkimi innymi, z ludźmi utalentowanymi, dowcipnymi, zdolnymi, z nienawistnymi mi inteligentami! Kimże oni są wobec brudnego chłopa, który młóci zboże po to, abyśmy jedli chleb, lub tez wobec poety, wyszarpującego z wnętrzności swoich słowa, zdolne wstrząsać myślą tysiąca pokoleń.

Cóż wy tworzycie? Słowa i słowa, mistyfikacje i zabaweczki!

Co się mnie tyczy, to ja już wybór zrobiłem. Nie mógłbym, gdybym nawet chciał, stać się drzewem lub oraczem, jednakże pragnę, rozpaczliwie pragnę, stać się człowiekiem, a nawet – powiedzmy otwarcie to słowo, budzące dreszcz trwogi – geniuszem! Jeśli padnę w połowie drogi, nie osiągnąwszy realizacji mojego pragnienia, pogodzę się bez szemrania ze smutnym losem moim, będę opłakiwał siebie, ale nie sprostytuuję się z tymi, którymi pogardzam. Umrę samotnie, w jakimś zakątku świata jak ten dzielny wilk De Vigny! Nigdy, za nic się nie upokorzę! Pewien jestem, że nawet, nie osiągnąwszy celu – przeżyję wielkie radości na myśl, że moja czysta dusza wpatrzona jest lunatycznie w coś majestatycznego i absurdalnego. Nie poczuję kamieni pod mojemi stopami, nie usłyszę chichotu tych, którzy obrabiając swój ogródek, uważają go za cały świat.

Niech cię to nie martwi o moje dzielne ja, że nieraz wydasz się głupie i nieokrzesane. Geniusz nie zajmuje się dowcipna paplaniną, nie wydobywa z siebie wdzięcznych idejek, nie stara się nawiązywać do ostatniego numeru gazety lub do modnej akurat książki. Nie, nie!

Geniusz – to dziecko i wariat. Jest on geniuszem dlatego, że ma odwagę być dziecinny i szalony, że czasami musi się wydawać idiotą, głupcem, człowiekiem dziwiącym się wszystkiemu i mówiącym rzeczy niezgodne z powszechnemi pojęciami.

Jednakże tylko geniusz, o moje ja, przezywa te cudowne godziny, w których się zdaje, że Bóg przemawia naszemi ustami, gdy wszystko jest już światłem, gdy wszystko się odkrywa, staje się jasne i harmonijne, jak przezroczyste wody rzeki. Są to godziny, gdy dusza zmienia się w ogień, będący istotnie ogniem, w powietrze, będące istotnie powietrzem, w miłość, będącą istotnie miłością. W godzinach tych, dzięki sile jakiegoś tajemniczego szaleństwa, wszystko okazuje się możliwe, wszystko się uświęca, a człowiek nie może już odróżnić, gdzie świat, a gdzie dusza jego, – gdzie jego dusza, a gdzie świat.

Cóż, czy nie widzicie teraz, jak nędzną i nikczemna zabawką jest wasz talent w stosunku do takich przeżyć? Za jedną taka godzinę, za jedną, jedyną taką godzinę, oddałbym cały mój talent, cały wasz talent, talent wszystkich błaznów zaludniających ziemię!

Papini

 

Akademia Jungowska w Bielsku – Białej

Z przyjemnością informuję, że od września w Bielsku-Białej gościć będzie Akademia Jungowska wraz z  dr hab. Mirosławem Pirógiem.  Zajęcia będą się odbywały raz w miesiącu w studio Dakinii.

Poniżej znajduję się plakat wydarzenia oraz szczegóły.

SERDECZNIE ZAPRASZAMY wszystkich zainteresowanych!

AJ                                              aby powiększyć plakat proszę kliknąć

Akademia Jungowska to nazwa cyklu spotkań poświęconych psychologii C.G. Junga, prowadzonych przez dr hab. Mirosława Piróga od 2010 roku.

Akademia Jungowska to cykl spotkań, których celem jest zapoznanie jej uczestników z psychologią głębi C.G. Junga. Adresowana jest do wszystkich osób interesujących się rozwojem wewnętrznym, samopoznaniem i pomaganiem innym. W czasie spotkań będziemy mieli okazję zapoznać się z podstawami psychologii Junga. Ta strona będzie przekazywała wszelkie informacje o działalności Akademii w różnych miejscach, jak również będą tu pojawiały się informacje o psychologii Junga i związanych z nią wydarzeniach. Zapraszamy do uczestnictwa i kontaktu! Chcesz by Akademia zagościła Twoim mieście, skontaktuj się z nami!

Mirosław Piróg
Magdalena Janusz (Bielsko-Biała)

POSZCZEGÓLNE PANELE:

„Akademia Jungowska” 

Część pierwsza

Tematy Spotkań:

1. Struktura psychiki według C.G. Junga – świadomość, typy psychologiczne.

W czasie spotkania zapoznamy się z postacią C.G. Junga, jego życiem i twórczością. Poznamy strukturę psychiki człowieka w jego ujęciu, zbadamy funkcje świadomości, postawy psychiczne i określimy swój typ psychologiczny.

2. Nieświadomość – kompleksy, archetypy, symbole.

W czasie tego spotkania skupimy się na roli kompleksów w naszej psychice i sposobach radzenia sobie z nimi. Poznamy też sposoby manifestowania się nieświadomości zbiorowej i jej archetypów, wewnętrznych wzorców kształtujących nasze życie.

3. Archetypy indywiduacji – cień, anima/animus, jaźń.

Te zajęcia będą poświęcone procesowi rozwoju duchowego, nazwanego przez Junga indywiduacją. Omówimy kolejne jego etapy – od konfrontacji z cieniem, przez archetypy animy i animusa, aż do archetypu jaźni.

4. Marzenia senne – droga do nieświadomości (warsztat).

W czasie tych zajęć zastosujemy zdobytą wiedzę o naszej psychice, analizując sny. Marzenia senne stanowią „królewską drogę do nieświadomości”, a ich analiza pozwala na praktyczne wprowadzenie psychologii jungowskiej w nasze życie.

W części drugiej proponuję następujące tematy:

1. „Druga połowa życia, jaźń i duchowość”. W czasie zajęć poruszymy w perspektywie jungowskiej takie tematy jak sens życia, spełnienie, religia i śmierć. 

2. „Symbol według Junga. Psychologia mandali”. W czasie zajęć zapoznamy się z rola jaką w naszym życiu pełni symbol, czerpiąc przykłady z marzeń sennych. Następnie przejdziemy do praktycznych warsztatów z mandalą.

3. „Alchemiczna symbolika związków. Psychologia przeniesienia”. Zajęcia będą poświęcone symbolice alchemicznej, ze szczególnym uwzględnieniem jej zastosowania w relacjach pomiędzy płciami.

4. „Symbole życia”. Życie to rzeka, do której nie wchodzimy dwa razy…W podsumowującym spotkania warsztacie wykorzystamy naszą znajomość psychologii Junga w interpretowaniu wydarzeń z naszego życia.

Koszt: 40 zł za spotkanie/ 80 zł warsztat.

dr hab. Mirosław Piróg (1964) – pracownik naukowy Instytutu Filozofii Uniwersytetu Śląskiego. Studiował fizykę teoretyczną oraz filozofię na Uniwersytecie Śląskim. Od ponad 20 lat zajmuje się psychologią głębi Carla Gustava Junga, a zwłaszcza problematyką symbolu i oświadczenia religijnego. Prowadzi wykłady i seminaria ukazujące powiązania pomiędzy współczesną nauką a starożytnymi tradycjami mądrościowymi. Autor książek „Psyche i symbol” (Kraków, 1999), „Williama Jamesa filozofia doświadczenia religijnego” (Katowice, 2011), redaktor „Odcieni gnozy” (Katowice, 2007) oraz kilkudziesięciu artykułów. Członek rady naukowej pisma „Hermaion” Warszawa), poświęconego badaniom nad zachodnią tradycją ezoteryczną. Stały współpracownik pisma „Albo-albo. Problemy psychologii i kultury” (Warszawa). Prezes Stowarzyszenia Rozwoju Myśli Filozoficznej „Eudaimonia”. Prywatnie wielbiciel kotów, dobrych książek, oraz autor baśni filozoficznych.

Miejsce:
Studio Dakini, Bielsko-Biała, ul. Partyzantów 44

Informacje i zapisy:
Magdalena Janusz tel. 530 426 506, jmagdalena33@gmail.com
Rezerwacja następuje po zgłoszeniu (mailowo lub telefonicznie) oraz opłaceniu pierwszych zajęć.

Zapraszamy!

strona facebookowa: https://www.facebook.com/AkademiaJungowska/info

Jayanti 🙂

Trójsfera indyjskiej etyki

Trójsfera indyjskiej etyki

Studia filozoficzne Nr 10-11 (130-131) 1976 – Maria Krzysztof Byrski

Indie współczesne to tradycja i nowoczesność.  Klucz do Indyjskiej nowoczesności jest i naszym kluczem, bowiem Indyjska nowoczesność w lwiej części jest produktem tzw. Zachodu. Nie wszytsko jednak nawet w obrębie owej rzeczywistości da się tym kluczem otworzyć. Wszędzie tam gdzie tę nowoczesność modyfikuje tradycja, trzeba dodatkowo tym razem Indyjskiego klucza.  Właśnie tak rzecz się ma w dziedzinie etyki.  Współczesne indyjskie postawy świeckie są wypadkową ścierania się tradycji i nowoczesności.  Kluczem do zrozumienia i oceny tego, co w tych postawach tradycyjne, jest koncepcja trójsfery (trivarga). Jest to koncepcja z naszego  punktu widzenia w zasadzie ateistyczna, oparta na naukowej analizie rzeczywistości. Z tym zastrzeżeniem, że tradycyjna nauka indyjska (śastra) nie we wszystkich aspektach odpowiada współczesnemu pojmowaniu tego terminu.

W 1922 roku uczony misjonarz angielski J. McKenzie pisał: „Hinduizm nie ma filozofii moralności. Nie ma również aluzji do takiej filozofii w jego literaturze religijnej” . I dalej:

1.       Filozofia hinduizmu we wszystkich swoich różnorodnych formach dostarcza podstaw jedynie dla etyki kwietystycznej, a nie dla pokierowania aktywnym życiem człowieka w społeczeństwie.

2.       Kontakt z Indiami jest trudny. Automatyczne przymierzanie standardów może, a nawet musi kończyć się demonstracją żenującej ignorancji, jak w przypadku wyżej przytoczonej opinii. Słusznie też McKenzie otrzymał odprawę od P. V. Kanego. Tyle, że ten ostatni ograniczył się do zdawkowej polemiki z płytkimi argumentami Anglika, nie odpowiadając wprost na zacytowany wyżej jego główny argument.

3.       Dlaczego tak się dzieję, że Hindusi, nie tylko w dobie najnowszej, nie formułują swojej wielkiej, podstawowej zasady etycznej której brakło McKenziemu?

Na pytanie to odpowiedzieć nie łatwo. Bo rzeczywiście chyba nie było osobnego dzieła poświęconego teoretycznemu wykładowi absolutnie podstawowego dla etyki indyjskiej pojęcia trójsfery ludzkiej egzystencji, tzw. Trivarga lub purusartha.1

1.                Varga znaczy kategoria, purusartha znaczy cel człowieka W latach późniejszych dodano 4 pojęcia Mokszę czyli wyzwolenie. Pojęcie mokszy jest nadrzędne do uprzednio wymienionych.

4.       Jest to przecież pojęcie nadzwyczaj często używane tak w starej literaturze specjalistycznej, jak i przy kompilowaniu antologii poetyckich.

5.       Być może stało się tak dlatego, że pojęcie to dla Hindusów było tak oczywiste i nie wymagało teoretycznego uzasadnienia. Ostrożniej jednak będzie przypuścić możliwość istnienia takiego dzieła i jego późniejszego zaginięcia. Hindusi bowiem dość precyzyjnie obserwowali i opisywali zjawiska właśnie tej kategorii. Tym bardziej jest możliwe, że w wielu dziełach znajdujemy różnorodne wzmianki dotyczące pojęcia trójsfery, albo nieco dłuższe na ten temat wywody.

6.       To właśnie jednym z takich dzieł, w słynnej skądinąd Kamasutrze, drugi rozdział pierwszej części są wykładem teorii trójsfery, czyli ZACNOŚCI (dharma), MIŁOWANIA (kama) i DOBROBYTU (artha).

7.       Niemniej przeto bezspornym jest pewne niedoformułowanie tej teorii nawet w najnowszym dziele na ten temat, jakim jest książka Premvallabha Tripathiego.

8.       Sytuacja taka upoważnia do podejmowania mniej lub bardziej samodzielnych prób sprecyzowania takiej torii.

Manu w Traktacie o zacności (Manaradharmaśastra) I 81-81:

W wieku kryta Zacność, prawda

Bez uszczerbku czworonożne [sic!]

Są i nikt nic nie uzyska,

Niegodziwość kim kieruje.

Za to w wiekach pozostałych

Dzięki takim zyskom właśnie

Zacność w każdym z trójki wieków

Przez złodziejstwo, nieuczciwość

I fałsz oto podupada,

Tracąc nogę swą po nodze.

 

                                                         TRZY POSTAWY

Tak właśnie postąpił Karl Potter, który sugeruje słowo „postawa” jako najadekwatniej wyrażające wspólną treść owych trzech sfer. A więc postawę w sferze Dobrobytu Potter określa jako  postawę minimalnego zaangażowania, zazwyczaj przyjmowaną wobec tych wszystkich przedmiotów czy osób, a nawet siebie samego, gdy musimy się nimi posługiwać, zapewniając sobie egzystencję.

Postawę w sferze Miłowania z kolei określa Potter jako postawę namiętnego stosunku do czegokolwiek w otaczającym nas świecie. Cechą charakterystyczną tej postawy, według Pottera, jest posesywność wobec i zależność od jej obiektu.

Wreszcie postawę w sferze Zacności uczony ten określa jako postawę maksymalnego zaangażowania, postawę traktowania jak siebie samego i w duchu szacunku rzeczy uważanych  zwykle za różne od siebie samego.  Przy czym ma tu miejsce obejmowaniem własnym ja innych. Jest to jednym słowem postawa traktowania innych jako zasadniczej kontynuacji nas samych. Uczony amerykański zrobił istotny i trudny krok w kierunku zinterpretowania dla świata współczesnego tych arcyciekawych pojęć. W formie przez niego proponowanej, rzeczywiście układają się one w  konkretną całość. Niemniej przeto zarówno zmiana ich tradycyjnej hierarchii (Miłowanie jest najmniej ważną sferą) bez koniecznego wyjaśnienia, jak i całkowite pominięcie indyjskich opinii w tej sprawie, które wbrew przeciwnym zapewnieniom autora – znajdują się jednak w tekstach sanskryckich, powoduje, że przyjmując zasadnicze założenie tej interpretacji, jak i w pewnym sensie jej kierunek, czuję się uprawniony do zaproponowania nieco odmiennego komentarza, który moim zdaniem trafniej wyraża pojęcie trójsfery.

                  KOSMOGONICZNE ODNIESIENIA TRÓJSFERY

Pierwsza lekcja TRAKTATU O ZACNOŚCI, czyli tzw. Manusmryti, zawiera nadzwyczaj interesujący wykład kosmogoniczny. Absolut nieprzejawiony staje się sam bytem. Potem tworzy wody i składa w nich swoje nasienie, które staje się złotym jajem.

W tamtym jaju Pan Czcigodny

Spędził cały rok okrągły

I sam mocą własnej myśli

Jajo owo przepołowił.

Z tych dwóch części potem stworzył

Niebo, ziemie i ten przestwór,

Który trwa pomiędzy nimi.

…………………………………………

Z siebie zaś On myśl wyłonił

Co jest bytem i niebytem

Z myśli znów świadomość siebie

Tę Osobę co postrzega.

Zatem wielką Jaźń i wszystko

Z trzech przedmiotów zbudowane.

Potem zmysłów pięć kolejno

Co wrażenia odbierają.

Wreszcie szóstki tej drobiny

O energii niezmierzonej

Z cząsteczkami jaźni własnej

Wiążąc, życie dał stworzeniom.

A ponieważ tych sześć cząstek

Kształtu jego, ich podstawą,

Więc też mądrzy ten kształt jego

Właśnie ciałem nazywają.

(Manusmyti with the Manubhasya of Medhatithi, Calcutta 1932, str. 14-15, I 12-17)

W procesie ewolucji rzeczywistości, czy może trafniej byłoby powiedzieć: w momencie stworzenia, wraz z niebem I ziemią wyłania się MYŚL (manas, która odniesiona do podmiotu stworzenia, jakim jest OSOBA (iśwara), jest określona jako świadomość SIEBIE (ahamkara). Owa świadomość skierowana na zewnątrz staje się wielką Jaźnią (mahantam atmanam), czyli ROZPOZNANIEM(samjina) wszystkiego co stworzone z trzech przymiotów (guna) DUCHOWOŚCI (sattva), ENERGII (rajas), i CIEMNOŚCI (tamas) – stanowi rzeczywistość postrzegalną poprzez zmysły.  Wreszcie agregat złożony z rozpoznania, pięciu zmysłów oraz cząstek własnych Stwórcy, obdarzony życiem staje się ciałem. W tym obrazie świadomość jest elementem umożliwiającym postrzeganie. Można by nawet powiedzieć, że postrzeganie jest po prostu aktywną świadomością, przy czym z przytoczonego tu fragmentu Traktatu o Zacności wynika, że świadomość znajduję się już po stronie immanentnej Absolutu, a więc, że jest kategorią rzeczywistości dyskursywnej. Kontakt świadomości z pozostałą rzeczywistością zapewniają zmysły, dla których glebę niejako stanowi życie. W  tej sekwencji stworzenia na szczególne podkreślenie zasługują trzy aspekty: aspekt świadomościowy, emocjonalny i fizyczny.  Są to bowiem aspekty określające całkowicie ludzka egzystencję. Otóż jako kategorię rzeczywistości postrzegalnej, charakteryzuje je niezupełność, ów ładunek dodatni lub ujemny, który czeka na neutralizację, na spełnienie. Spełnienie to jest niczym innym jak odnalezieniem pełni BYTU ABSOLUTNEGO. Powstaje więc pytanie: Jak dochodzi do tego spełnienia w sferze świadomości, jak w sferze emocji i jak w sferze egzystencji materialnej?

LEO

                                         MECHANIZM SPEŁNIENIA

Biorąc asumpt z kosmogonicznej wizji Manu zawartej w Traktacie o Zacności, wyobraźmy sobie rzeczywistość absolutną jako koło. Zasadniczym i pierwotnym aktem stworzenia jest jego przepołowienie. Jest to pierwsza faza procesu dalszego podziału. W rezultacie tego podziału, nasze koło zmienia się w układankę rebusową.  Rozrzucenie tej układanki jest ŚMIERCIĄ ABSOLUTU – archetypem każdej śmierci. Z drugiej znów strony jest ono źródłem istnienia rzeczywistości postrzegalnej.  Absolut jednocześnie trwa niezmienny i jednocześnie tworzy rzeczywistość postrzegalną a więc umiera. Jednym z rozrzuconych elementów tej układanki jest człowiek, innym świadomość, której jest on nosicielem.  Postrzeganie niezupełności poszczególnych fragmentów  uzmysławia świadomości jej własną niezupełność. Układanie natomiast tego rebusu w harmonijną całość poprzez działanie zgodne z wizją owej całości przynosi również spełnienie samej świadomości. Stąd wypływa poczucie bycia w porządku, pasowania, przystawalności wzajemnej wszystkich fragmentów układanki – rzeczywistości, nie wyłączając również samej świadomości.  Ja to już wspomniałem świadomość kontaktuje się z rzeczywistością postrzegalną poprzez zmysły. Tak więc świadomości musi towarzyszyć w normalnych warunkach, w mniejszym lub w większym stopniu satysfakcja zmysłów. Satysfakcja ta wyraża się uczuciem rozkoszy. Przy czym i w tym przypadku obowiązuje zgodność działania z wizją rzeczywistości. Bowiem prawdziwa rozkosz – to jest taka, która żywi również świadomość – może być rezultatem zaspokajania potrzeb zmysłów jedynie w zgodzie z prawdziwą wizją rzeczywistości. Życie stanowi glebę dla zmysłów. Otóż satysfakcja z życia, czy może zręczniej – satysfakcja w dziedzinie egzystencji materialnej, stanowi ostatni aspekt ludzkiego bytowania. Elementy układanki – rzeczywistości powodowane odśrodkową siłą stwórczą, uruchomioną przez pierwszy akt podziału, dążą do dalszej multyplikacji i do tworzenia nowych bytów kosztem śmierci poprzednich. Świadomość która w tym łańcuchu podziału jest w wystarczającej mierze zawarta jedynie w człowieku, musi się bronić na płaszczyźnie egzystencji fizycznej. Stara się więc zatrzymać te elementy, które składają się na człowieka. I to jest właśnie chęć życia w człowieku, wyrażająca się w szukaniu odpowiednich warunków życia a przede wszystkim w zaspakajaniu głodu i pragnienia. Sferę satysfakcji świadomości Hindusi określają mianem ZACNOŚCI Sferę satysfakcji uczucia mianem Miłowania, a sferę satysfakcji materialnej – mianem Dobrobytu.

                                                           ZACNOŚĆ

Śankaracarya w komentarzu do Bhagavadgity nazywa ZACNOŚĆ „postrzegalną przyczyną rozwoju i wyzwolenia istot żywych” podkreślając tym samym rolę tej sfery w osiąganiu ostatecznego celu człowieka, na który składa się przede wszystkim satysfakcja świadomości. Ponieważ w sensie chronologicznym antenatem tego pojęcia jest wedyjskie ryta (rta) dlatego nie od rzeczy będzie zacząć bliższą charakterystykę indyjskiej ZACNOŚCI od omówienia tego wcześniejszego pojęcia. Radhakrishnan tak pisze „ Ryta, to w dosłownym znaczeniu porządek rzeczy” Wyraża ono wszelkie prawa w ogóle i jest samą SPRAWIEDLIWOŚCIĄ. Pojęcie to musiało być początkowi zasugerowane regularnością ruchów Słońca, Księżyca i Gwiazd, przemian dnia i nocy, a także pór roku. Ryta oznacza porządek świata. Wszystko co jest uporządkowane we wszechświecie, ma Rytę za swą zasadę.” Warto tu pamiętać , że etymologicznie wyraz ten jest związany  z wyrazem arte, który również sugeruje harmonię. W rezultacie można bezpiecznie konkludować, że Ryta to ów harmonijny modus operandi rzeczywistości. Ale dalej: „ skoro Ryta ustanawia również normy MORALNOŚCI , więc też nic dziwnego, że iż wolna sama staje się moralnością. Dobrzy ludzie chodzą drogą Ryty. Waruna, doskonały przykład wyznawcy Ryty jest „dhrtavraa” – o NIEZMIENNYCH OBYCZAJACH. Tak oto w kontekście ryty pojawia się pojawia się pierwiastek „dhr”, znaczący tyle co PODTRZYMYWAĆ, ZACHOWYWAĆ i od którego wywodzi się słowo DHARMA. Dharayate lokam iti dharmach – podtrzymuje świat więc dharma. Podobnie rycie, dharma, czyli ZACNOŚĆ jest ostoją całego świata. „Do człowieka ZACNOŚCI uciekają się wszyscy ludzie. Zacność gładzi grzechy. Wszystko jest osadzone w Zacności. Dlatego o Zacności powiadają, że jest tym najwyższym”.

Niezwykle interesująca jest definicja Zacności w Kamasutrze. Wynika z niej, że postępownie w zgodzi z nauką (śastra) jest Zacnością. I tu dotykamy sprawy najważniejszej. Definicja ta bowiem określa Zacność jako podstawę w DZIAŁANIU. Jeśli jeszcze dodam, że tak jak w naszym kręgu kulturowym, również w Indiach między nauka i prawda stawiano znak równania, to stąd wniosek, że Zacność to znaczy tyle, co żyć w zgodzie i w harmonii z tym co uznajemy za naukowy, ergo prawdziwy obraz rzeczywistości. I to na tym właśnie zdaje się polegać owa satysfakcja świadomości. Ponieważ wiem, że jest tak a tak, będę uważał się za zacnego, prawego i sprawiedliwego, jeśli postąpię zgodnie z moją wiedzą. To przecież nie kto inny, lecz sam Manu powiada:

Pośród bytów, te co żyją,

Są najlepsze, a wśród żywych

Te, co myślą, wśród myślących

Znowu ludzie, a wśród ludzi

Najlepszymi są bramini.

Wśród braminów zaś uczeni

Wśród uczonych, ci co mają

Bardzo mocne przekonania.

Pośród nich zaś ci, co w życiu

Zgodnie z nimi postępują.

Sprawę można by w tym miejscu uznać za wyjaśnioną, gdyby nie owa wcześniej przytoczona etymologia słowa dharma. Przypisuje ona temu pojęciu jakiś niezależny byt oraz funkcję podtrzymywania świata. Otóż dharama,  podobnie jak wcześniejsza rta nie oznacza tylko postępowania zgodnego z porządkiem wszechrzeczy, ale również określa ten porządek – po prostu jest nim. Jeżeli jeszcze dodamy, że po okresie wydyjskim zostało odnalezione i rozwinięte przeświadczenie, że wypełnienie lub niewypełnienie indywidualnej dharmy ma bezpośredni wpływ na ów porządek, to będziemy mieli całkowity obraz tego pojęcia. Oczywiście ma to dla nas dzisiaj posmak mistyczny, aczkolwiek łatwiej już nam to zrozumieć. Przecież postępowanie jednostki znajdującej się w odpowiednio newralgicznym punkcje naszej cywilizacji (przysłowiowy guzik od rakiet atomowych) niewątpliwie mieć będzie wpływ na to, co przynajmniej z naszej perspektywy jest już wszechświatem. Podobnie łatwo nam przyjąć, że suma zachowań jednostkowych ma dodatni lub ujemny wpływ na otaczający nas świat. Jakże wymownym tego dowodem są nasze kłopoty ekologiczne. W kontekście indyjskim dokładnie tak było zrozumiałe zjawisko warnasankary, czyli mieszania się stanów przez małżeństwa, które prowadzi do totalnej ruiny. Reasumując dotychczasowe uwagi powiedzieć chyba można, że satysfakcja świadomości w nurcie ZACNOŚCI świeckiej, czyli aktywnej, polega na byciu w porządku wobec rzeczywistości i jej praw opisanych w nauce (śastra). Otóż kolejne pytanie dotyczy charakteru tego opisania i co za tym idzie – bardziej szczegółowej charakterystyki samej ZACNOŚCI.

CDN.

W następnej części:

Rytuał, Miłowanie, Dobrobyt, Podstawowe konflikty moralne, Biedy Żywota Ludzkiego, Realizm Etyczny.

UJ_Koziorożec

Przewodnik Błądzących Majmonidesa czytany na blokowisku nocną porą

 [Ta miniatura przedstawia autentyczną sytuację z życia codziennego, zawiera oryginalne cytaty]

„ Jako, że poprzedni atrybut, czyli (wenake lo jenake)oznacza: „nie zniszczy całkowicie” ( a nie: „ w żadnym razie nie oczyści winnych”), porównaj: „ a spustoszona na ziemi siedzieć będzie” (Jsz 3,26). Gdy mowa o tym, że Bóg ześle karę za niegodziwość ojców na synów, chodzi jedynie o grzech bałwochwalstwa, o żaden inny”

Jak to bywa w osiedlowej aurze, najpiękniejsze są późne wieczory, kiedy wszyscy już śpią i nastaje kojąca dla człowieka Cisza. Niestety osiedla blokowisk mają to do siebie, że w przeciągu dnia, a nawet czasami do późnego wieczora  ciągle ktoś się wałęsa pod oknem, coś wykrzykuje, kłóci, samochody przyjeżdżają i odjeżdżają. Jednym słowem zgiełk i hałas. Ciężko w takich warunkach spokojnie i swobodnie funkcjonować, zrobić coś, przeczytać, czy zwyczajnie odpocząć. Dlatego chyba umiłowałam sobie najbardziej późne wieczory, kiedy gawiedź usypia w swoich M-3, a czasami jak liczniejsza rodzina to w M-4 – co na moim osiedlu jest zaiste rarytasem. Czasami też zdarza się, choć rzadko, że w nocy młodzi wracają do domu  z nowoczesnych dyskotek, gdzie muzyką przewodnią dla zabawy staje się nieznośne „umpa, umpa” i wożą się później w swoich samochodach z tą samą muzyką odkręconą na pełny regulator. Najciekawsze jest to, że z tego „umpa, umpa” nikt sobie nic nie robi, nikomu nie sprawia to kłopotu, że już o bólu głowy nie wspomnę… natomiast spokojne z natury mantry, czy muzyka klasyczna w głośnikach mojego „sprzętu grającego” – o ile tak można to nazwać, sprawia, że dostają spazmów i złośliwie wyłączają prąd. Czasami się nad tym zastanawiałam. Przecież czasy powinny mieć jakąś hierarchię, swoje prawa,  oraz specyfikę pokoleniową !, więc myślę nad tym z jakiej ja epoki jestem, skoro ludzie, przeszło pół wieku starsi ode mnie, trzęsą się na sam dźwięk Beethovena, a na rzeczone „umpa, umpa” podskakują radośnie swoimi kuprami… Cóż takie czasy, że teraz gatunek ludzki na wymarciu i nie ma to związku z wiekiem, a bardziej mentalnością i przejawem. A więc tak jak wspomniałam, noc bywa najradośniejszą częścią całego dnia. Są też takie rzeczy i czynności kt wykonuje z największa radością, rytualna kawa i papieros, oraz dobra książka. To sprawy dla mnie nader ważne, ponieważ pozawalają mi wyłączyć się  na moment z tego co mnie otacza. I tak właśnie, od roku nie rozstaję się z pewnym Rabinem, a człowiek to wyjątkowy, i niezwykle mądry. Towarzyszy mi i wskazuje na to, co jest najważniejsze. Prowadzi mnie przez meandry życia ku mądrości trzymając mocno za rękę i jestem spokojna, że idę właściwą drogą.  Rebe Mosze ben Majmon, bardziej znany jako Majmonides. Traktat swój dokończył w 1190 roku, a nazwano go Przewodnikiem Błądzących, co wcale nie wskazuje na to, że błądzący znaczy dosłownie to, co w języku dzisiejszym określa półgłówków albo ćwierćinteligentów. Rebe pokazuję drogę dla dociekliwych i inteligentnych ludzi, którzy chcą zobaczyć i pojąć na czym polega błąd w postrzeganiu Boga jako osoby. Traktat ten jest drogowskazem , dlatego trzymam Rebe mocno za rękę i ani mi się śni go puszczać. Tak więc idę z nim – przewodnikiem. I tak właśnie pewnej pięknej nocy, gdy czytałam słowa: „Mosze prosił Boga o to, aby dał mu wiedzę o Swoich atrybutach i aby wybaczył Swojemu narodowi. Kiedy został o tym zapewniony, poprosił o wiedzę na temat istoty Boga w słowach: „Ukaż mi proszę , Twoją Chwałę” (II 33,18). Wtedy otrzymał, odnośnie do swej pierwszej prośby: „Daj mi poznać Twoją Jedność w różnorodności Twoich dróg” następującą łaskawą odpowiedź: „Pokarzę Ci wszystkie [przejawy] Mojej dobroci” (II 33,19)” To w tej właśnie doniosłej chwili, gdy już zaczynałam poznawać sens tych słów, ciszę pod moim otwartym oknem (była to noc dość ciepła jak na zimę tej wiosny)  rozerwał i splugawił donośny rechot: „ UUUU huuuu wiedziałem BĘDĘ DUPCZYŁ MURZYNKĘ! O stary ale jazda ! będzie zajebiście, dała się foczka wyrwać, jestem BOGIEM!”-  i bulgot ze ścieków demona zniweczył doniosłą chwilę. Przyznam, starałam się nie zwracać na to uwagi, choć skunksy nadal się gromko podniecali, że „poznają smak murzyńskiej cipki”. [Dosłownie,  „citaty orgianalne”] Usiłowałam nadal spokojnie czytać: „Jednak odnośnie do drugiej prośby odpowiedziano mu: „ Nie będziesz mógł zobaczyć Mojej Obecności” (II 33,20). Ze słów: „Wszystkie [przejawy] Mojej Dobroci”, wynika iż Bóg obiecał pokazać mu całość stworzenia o którym zostało powiedziane: „ I wiedział Bóg, że wszystko co zrobił jest bardzo dobre” (I 1,31) Kiedy mówię: „pokazać mu całość stworzenia”, mam na myśli to, że Bóg obiecał sprawić, iż zrozumie on naturę wszystkich rzeczy, ich relacje pomiędzy sobą, i sposób w jaki są one rządzone przez Boga – i to zarówno odnośnie do Wszechświata jako całości, jak też każdego stworzenia w szczególności”. …lecz spoza okna bździło i furczało: „ o, ja pierdole, ale będzie zajebiście , wszystko z nią zrobię „ albo: „Stary, opowiesz jak było, one mają ponoć duże cycki… oooo stary ! na hiszpana też ją weź, ja cię nie pierdole”! Co prawda nie wiem, co miało znaczyć słowo „stary”, bo mają oni po 18-19. Już bez złości i trzaśnięcia oknem, pomyślałam:   „Bóg naprawdę ma niezłe poczucie humoru” , a że było już bardzo późno, spojrzałam na Przewodnik, podziękowałam Rebemu za „wyjaśnienia i wskazówki” – cokolwiek to oznacza. I usnęłam spokojnie, o tak, usnęłam.

UJ_Koziorożec
 ©artofmag Jayanti
 
 
 
 
 

Znaki diakrytyczne, czyli jak łatwo pomylić łaskę i laske i jak pójść do sadu zamiast do sądu.

W dobie komunikacji elektronicznej, coraz częściej możemy spotkać się z niechlujstwem piśmienniczym, który szczególnie wynika z  pomijania znaków diakrytycznych.  Jeśli nadal będziemy je konsekwentnie pomijać, to za jakiś czas może powstać  twór językowy w którym nie będzie różnicy pomiędzy zrobieniem komuś łaski, czy zrobieniem laski. Oznaczałoby to nie tyle obniżenie wartości słowa i pozbawienie go absolutnie sensu, co cofnięcie się w rozwoju o jakieś kilkaset lat.

Znaki diakrytyczne (gr. diakritikós – odróżniający) – znaki graficzne używane w alfabetach i innych systemach pisma, umieszczane nad, pod literą, obok lub wewnątrz niej, zmieniające artykulację tej litery i tworzące przez to nową literę. W alfabetach sylabowych mogą zmienić znaczenie całej sylaby. W języku polskim jest dziewięć liter tworzonych za pomocą znaków diakrytycznych (litery diakrytyzowanelitery diakrytyczne): ą, ć, ę, ł, ń, ó, ś, ź, ż. Spornym jest, czy literę „ł” należy również do nich zaliczyć, czy też jest to po prostu litera z polskiego alfabetu. Niepoprawnie pojęciami znaki diakrytyczne i diakrytyki określa się litery diakrytyzowane, czyli tworzone poprzez dodanie znaków diakrytycznych. W składzie komputerowym często do sprawdzania, czy dany font posiada polskie litery diakrytyzowane, używa się zdania: „Zażółć gęślą jaźń”. Jest to najkrótsze zdanie, które zawiera wszystkie polskie litery diakrytyzowane, chociaż jest pozbawione sensu. [źródło: Wikipedia] Polska przyjęła chrzest w obrządku łacińskim i całą kulturę piśmienną zaczerpnęliśmy z zachodu. Dlatego też używamy własnie  łacińskiego alfabetu. Z tą różnicą jednak, że alfabet łaciński nie posiada takich liter jak dż, dź, ź,ż,ą,ę etc. W związku z tym musieliśmy stworzyć własne litery. rys 1 Nie ma jednego autora polskich liter. „Ć” „Ś” „Ą” „Ę” zaczęły się pojawiać dopiero w XVI w.  Każdy wówczas zapisywał je na swój indywidualny sposób. „Ś” pisano jako „ssy”, „sch”, „ssz”, nosowych w zasadzie w ogóle nie odróżniano, a „ą” i „ę” odróżniano za pomocą ogonków lub przekreślonego „o”. Pierwszego ujednolicenia ortografii podjął się Jakub Parkoszowic, używał on sposobów zapisu, które do dziś jednak nie przetrwały w całości, np. „ś” – „ssz”, „ź” – „zz” a „ć” pisano jako „c” z ogonkiem podobnego do francuskiego Ç – cédille.

Jakub Parkoszowic z Żórawic (XV w.), językoznawca, profesor i rektorAkademii Krakowskiej, autor pierwszego dzieła z zakresu ortografii. Jego traktat poświęcony reformie ortografii, odkryty ponownie w XIX w. i opublikowany w 1830, stanowi cenny zabytek polszczyzny XV w. [źródło: portalwiedzy]

rys 2Najstarsze abecadło polskie, zbiory Cambridge Trinity College zXVI wieku

 

Na dobrą sprawę, aż do końca XIX w i wczesnych lat 30 XX w każdy pisał jak chciał, oczywiście z biegiem lat i czasu pisownia ujednolicała się ale fundamentalne i sztywne zasady zostały uchwalone na początku XX wieku.

rys 3Nauka domowa Jerzego Bockawydana po polsku mieszaną czcionką gotycką i antykwą w Oleśnicy w 1670 roku

ZNAKI DIAKRYTYCZNE :

  • akut ´
  • grawis `
  • podwójny akut ˝
  • podwójny grawis ̏
  • kropka ·
  • diereza/umlaut ¨
  • cyrkumfleks ˆ
  • haczek ˇ
  • brewis ˘
  • odwrócony brewis   ̑
  • makron ¯
  • kółko °
  • cedylla ¸
  • ogonek ˛
  • hak   ̉
  • róg   ̛
  • dasja   ̔
  • psili   ̓

Inne znaki używane czasem w funkcji znaków diakrytycznych oraz znaki typograficzne:

  • apostrof ’
  • dwukropek  :
  • przecinek ,
  • dywiz –
  • tylda ~
  • tytel ¿
  • et &
  • wykrzyknik  !
  • at (pot. małpa) @

zamieszczam traktat  Jakuba Parkoszowica w formacie docx Traktat o ortografii polskiej Jakuba Parkoszowica <= klik !

ZAĆMIENIA Astronomia część I z III

Zaćmienie Słońca

Czym jest zaćmienie Słońca?

Zaćmienie Słońca jest zjawiskiem astronomicznym, które wydarza się cyklicznie podczas nieustannej wędrówki  Słońca Luny oraz Ziemi.  Ciała te muszą znajdować się na jednej linii (rys.1). W związku z tym należy wiedzieć , że wydarza się ono tylko podczas nowiu, kiedy Luna znajduję się pomiędzy Ziemią a Słońcem.

ZAĆMIENIA

Należy również zauważyć, że gdy Księżyc  rzuca cień na powierzchnie ziemi, i w zależności od położenia obserwatora względem Księżyca, zasłania on część lub całą tarcze Słoneczną. Cień taki składa się z 2 elementów. Ten stożkowy ciemniejszy cień (rys.1), oraz obszar wokół czyli półcień.  Te obszary dają nam możliwość obserwacji zaćmień. Jeśli człowiek – obserwator, znajduje się poza granicami półcienia nie będzie w stanie obserwować tego zjawiska.  Będący w półcieniu zobaczą zaćmienie częściowe, a ci którzy znajdą się w cieniu ujrzą całkowite zaćmienie Słońca.

Można zadać pytanie, na podstawie twierdzenia ruchu ciał : Ziemi , Słońca i Luny, oraz powyższego rysunku świadczącego, że zaćmienie występuje tylko wówczas gdy wszystkie 3 ciała znajdą się na lini prostej, dlaczego zaćmienie nie następuje co miesiąc? Otóż orbita Księżyca jest nachylona względem płaszczyzny orbity Ziemi, co powoduje, że cienie padają obok rys.2)

rys 2

Jak przebiega zaćmienie?

Księżyc obiega Ziemię w ciągu 27,3 dnia, ten okres nazywamy miesiącem gwiazdowym, a Ziemia Słońce w przeciągu 365,2 dnia. Księżyc natomiast potrzebuje 2,5 dnia aby przejść przez wszystkie swoje fazy (od nowiu do nowiu) i ten okres nazywamy miesiącem synodycznym lub lunacją.

Podczas obiegu Księżyc przecina płaszczyznę orbity Ziemi dwukrotnie. Te punkty przecięcia nazywamy Węzłami Księżycowymi (wstępujący i zstępujący) Księżyc który jest w fazie nowiu znajduje się zazwyczaj ponad lub pod Słońcem. Gdy znów Księżyc jest w pełni omija zwykle cień Ziemi.  Są rzadkie przypadki, że Luna  w pełni bądź nowiu) przemieści się w pobliżu jednego z Węzłów i wówczas może nastąpić zaćmienie.

Gdy Księżyc przecina orbitę Ziemi z południa na północ mówimy wtedy o punkcie tym, że jest węzłem wstępującym (północnym, Głową Smoka), jeśli sytuacja i przecięcie ma miejsce z północy na południe punkt ten nazywamy Węzłem  zstępującym ( południowym, Ogonem Smoka).  Ponieważ Ziemia i Słońce usiłują przeciągnąć Księżyc na swoją stronę, Węzły przemieszczają się ruchem retrogradacyjnym – wstecznym, czyli prościej ujmując cofają się.  Te ruchy powodują, że pełnia i nów przypadają na jednej linii ze Słońcem co 177,3 dnia, a okres ten nazywamy sezonem zaćmień. Dlatego przynajmniej dwa razy do roku przypadają dwa sezony zaćmień, kiedy mogą wystąpić zaćmienia Słońca i Księżyca. Dwa takie sezony w rezultacie dają nam 346,6 dnia i okres ten nazywamy rokiem zaćmieniowym.

Różnica pomiędzy rokiem zaćmieniowym a rokiem kalendarzowym wynosi 18, 6 dnia, i ta różnica powoduje, że czasami zaćmień może zdarzyć się więcej niżeli tylko dwa.  Łączna liczba zaćmień nie przekroczy jednak  siedmiu.  Ostatnie siedem zaćmień miało miejsce w 1982 roku. Natomiast w 2038 będziemy mieli cztery półcieniowe zaćmienia Księżyca, jedno całkowite i dwa obrączkowe zaćmienia Słońca.  Występują one z reguły parami. Zaćmienie Słońca następuje około 15 dni po lub przed zaćmieniem Księżyca.

Rodzaje zaćmień Słońca

  • zaćmienie częściowe – występuje, gdy obserwator nie znajduje się wystarczająco blisko przedłużenia linii łączącej Słońce i Księżyc, by znaleźć się całkowicie w cieniu Księżyca, lecz na tyle blisko, że znajduje się w półcieniu.
  • zaćmienie całkowite – występuje, gdy obserwator znajduje się w cieniu Księżyca. W takim przypadku widoczna staje się korona słoneczna. Jest to możliwe dzięki temu, że obserwowane rozmiary kątowe Księżyca są tylko nieznacznie większe od rozmiarów kątowych Słońca i w przypadku zaćmienia całkowitego, Księżyc przysłania całkowicie powierzchnię Słońca, ale nie przysłania korony słonecznej. Na kilka chwil przed całkowitym przesłonięciem Słońca przez Księżyc powstaje przepiękne zjawisko nazywane poetycko „pierścień z diamentem”.
  • zaćmienie obrączkowe – zwane również zaćmieniem pierścieniowym występuje wtedy, gdy, podobnie jak w przypadku zaćmienia całkowitego, obserwator znajduje się bardzo blisko przedłużenia linii łączącej Słońce i Księżyc. W odróżnieniu jednak od zaćmienia całkowitego, w przypadku zaćmienia pierścieniowego rozmiary kątowe Księżyca są mniejsze niż rozmiary kątowe Słońca. Dzieje się tak wtedy, gdy zaćmienie ma miejsce w czasie, gdy Księżyc znajduje się w pobliżu apogeum swojej orbity, czyli w pozycji najbardziej oddalonej od Ziemi.
  • zaćmienie hybrydowe – zachodzi wówczas, gdy w pewnych miejscach Ziemi to samo zaćmienie jest całkowite, a w innych obrączkowe. Tylko około 5% wszystkich zaćmień jest hybrydowych.

W przypadku zaćmienia centralnego (całkowite, obrączkowe lub hybrydowe) obserwator nieznajdujący się w centrum, czyli nie w cieniu, ale w półcieniu obserwuje jedynie zaćmienie częściowe.

Przebieg zaćmienia Słońca

„Dokładne momenty   najważniejszych zjawisk zachodzących podczas zaćmienia Słońca nazywane są kontaktami i określane numerami : 1,2,3,4. Zaćmienie Słońca dla danego miejsca obserwacji zaczyna się w momencie pierwszego kontaktu, gdy Księżyc zaczyna się nasuwać na tarczę Słońca. Ten punkt jest oznaczony P1, czyli „pierwszy kontakt półcienia”. Proszę nie zapominać, że w fazie zaćmienia częściowego znajdujemy się w półcieniu Księżyca; obserwatorzy nie zobaczą cienia Księżyca aż do momentu zaćmienia całkowitego. Drugi kontakt, oznaczający początek centralnego zaćmienia, będzie obserwowany tylko w obrębie pasa zaćmienia całkowitego. Jest to moment, gdy wschodnia krawędź Księżyca (lewy brzeg, gdy patrzymy z północnej półkuli) dotyka wschodniej krawędzi Słońca (także lewego brzegu, gdy patrzymy z północnej półkuli) . Oznacza on początek zaćmienia całkowitego lub obrączkowego. Ten kontakt oznaczany jest U1, czyli „pierwszy kontakt cienia” .( z łac. Umbra – cień). Zaćmienie całkowite lub obrączkowe kończy się wtedy, gdy zachodni  prawy brzeg) Księżyca opuszcza zachodni ( prawy) brzeg Słońca. Ten punkt oznaczamy jako U2. Środek między U1 i U2 jest punktem maksymalnej fazy zaćmienia. Ostatni kontakt P2 oznacza koniec zaćmienia częściowego.

Całkowite zaćmienia Słońca z Warszawy :

Dane zgodnie z: NASA World Atlas of Solar Eclipse Paths

Data

10.02.1286 p.n.e.
29.04.1011 p.n.e.
24.06.894 p.n.e.
06.08.700 p.n.e.
19.02.348 p.n.e.
13.07.364 p.n.e.
19.10.183 p.n.e.
28.05.64 p.n.e.
01.06.113 n.e.
09.10.348 n.e.
29.11.878 n.e.
04.09.1187 n.e.
07.06.1415 n.e.
26.06.1424 n.e.
28.07.1851 n.e.
08.06.2681 n.e.
15.08.2911 n.e.

Uwaga: Dane dotyczące odległych czasowo zjawisk astronomicznych mogą być niedokładne.

 

BIBLIOGRAFIA: Seria OXFORD Astronomia Simon i Jacqueline Mitton, Zaćmienie! Philip S. Harrington & Wikipedia
 
 
Tekst na russkom yazyke

solnechnoye zatmeniye

Chto takoye solnechnoye zatmeniye ?

Zatmeniye solnechnoye yavleniye astronomicheskogo tsikla , kotoroye proiskhodit v protsesse nepreryvnogo pokhod VS Luna i Zemlya. Eti organy dolzhny bytʹ na odnoy linii (ris. 1). Takim obrazom, vy dolzhny znatʹ, chto eto proiskhodit tolʹko vo vremya novoluniya , kogda Luna nakhoditsya mezhdu Zemley i Solntsem.

Sleduyet takzhe otmetitʹ, chto , kogda Luna otbrasyvayet tenʹ na poverkhnostʹ zemli , i v zavisimosti ot polozheniya nablyudatelya po otnosheniyu k Lune , ona okhvatyvayet chastʹ ili vesʹ solnechnyy disk. Tenʹ On sostoit iz dvukh chastey. Temnyy konus teni (ris. 1) , i oblastʹ vokrug ili polutenʹ. Eti oblasti dayut nam vozmozhnostʹ nablyudatʹ za zatmeniyem. Yesli chelovek -nablyudatelʹ, nakhodyashchiysya za predelami poluteni ne budet imetʹ vozmozhnostʹ nablyudatʹ eto yavleniye. Buduchi v poluteni chastichnoye zatmeniye uvidyat, i te, kto okazyvayutsya v teni uvidyat polnoye zatmeniye Solntsa.

Vy mozhete zadatʹ vopros, na osnove trebovaniy dvizheniya tel : Zemli, Solntsa i Luny, a takzhe predostavleniye na risunke vyshe , chto zatmeniye proiskhodit tolʹko togda, kogda vse tri tela nakhodyatsya na linii , poetomu zatmeniya proiskhodyat ne kazhdyy mesyats? Nu, orbita Luny naklonena po otnosheniyu k ploskosti orbity Zemli , chto delayet teni padayut ryadom s risunok 2)

Luna vrashchayetsya vokrug Zemli v 27,3 dney, etot period nazyvayetsya mesyatsa zvezd i Zemli Solntse v365,2 dnya. Luna 2,5 dnya i neobkhodimostʹ proyti cherez vse yego fazy ( novoluniya do novoluniya d.) , i etot period nazyvayetsya sinodicheskiy mesyats ili lunnyy .

Vo vremya tsikla Luna peresekayet ploskostʹ orbity Zemli v dva raza. Eti tochki peresecheniya nazyvayut lunnymi uzlami ( voskhodyashchiy i niskhodyashchiy ) Luny, kotoraya nakhoditsya v faze novoy luny , kak pravilo, vyshe ili nizhe Solntsa. Opyatʹ zhe, Luna polnostʹyu obkhodit obychnyye teni Zemli. Yestʹ redkiye sluchai , chto Luna polnoy ili novoy luny ) budet dvigatʹsya vblizi odnogo iz uzlov, i eto mozhet bytʹzatmeniye.

Kogda Luna peresekayet orbitu Zemli s yuga na sever tot moment, kogda my govorim, chto uzelvverkh (na sever, golova drakona ) , yesli situatsiya proiskhodit i na peresechenii s severa na yug razdel nazyvayetsya sverkhu vniz Junction (Yuzhnaya , Dragon Tail ). Tak kak Zemlya i Solntse pytayetsya peretashchitʹ Luny na vash sayt, trafik, prokhodyashchiy retrogradacyjnym uzlov – obratnoye , to yestʹ , poprostu govorya otstupayet. Eti dvizheniya vyzyvayut polnotu i Luna padeniya na linii s Solntsem kazhdyye 177,3 dney, i etot period nazyvayetsya zatmeniye sezona. Tak po krayney mere dva raza v god , padeniye dvukh sezonov zatmeniya, zatmeniya proiskhodyat , kogda Solntse i Luna. Dva takikh sezonov, kak rezulʹtat 346,6 dayet nam denʹ i vremya nazyvayetsya zatmeniya v proshlom godu.

Raznitsa mezhdu proshlym godom i zatmevaya kalendarnyy god sostavlyayet 18, 6 denʹ, i eta raznitsa oznachayet, chto inogda zatmeniye mozhet proizoyti boleye niżeli tolʹko dva. Obshcheye kolichestvo zatmeniy, odnako, ne dolzhno prevyshatʹ semi. Posledniye semʹ zatmeniy proiskhodyat v 1982 godu. Tem ne meneye, v 2038 godu my budem imetʹ chetyre polutonov lunnoye zatmeniye, odin polnyy i dva kolʹtseobraznoye solnechnoye zatmeniye. Oni, kak pravilo, v parakh. Solnechnoye zatmeniye proiskhodit primerno za 15 dney do ili posle zatmeniya Luny.

Tipy solnechnykh zatmeniy

chastichnoye zatmeniye – proiskhodit, kogda nablyudatelʹ ne nakhoditsya dostatochno blizko, chtoby prodlitʹ linii, soyedinyayushchey Solntse i Lunu, chtoby nayti sebya polnostʹyu v teni luny, no eto dostatochno blizko, chto ona nakhoditsya v poluteni.
Polnoye zatmeniye – proiskhodit, kogda nablyudatelʹ raspolozhen v teni Luny. V etom sluchaye, stanovitsya ochevidnym, solnechnoy korony. Eto vozmozhno v svyazi s tem, chto nablyudayemyye uglovyye razmery Luny lishʹ nemnogo bolʹshe, chem uglovyye razmery Solntsa i v sluchaye polnogo zatmeniya, Luna polnostʹyu zakryvayet poverkhnostʹ Solntsa, no ne zatmevayet solnechnoy korony. Cherez neskolʹko mgnoveniy, prezhde chem polnostʹyu izmenitʹ Solntsa Luna sformirovalasʹ poeticheski krasivoye yavleniye nazyvayut „kolʹtso s brilliantom”.
kolʹtseobraznoye zatmeniye – takzhe izvestnaya kak kolʹtsevoye zatmeniye proiskhodit, kogda, kak v sluchaye polnogo zatmeniya, nablyudatelʹ nakhoditsya ochenʹ blizko k rasshireniyu linii, soyedinyayushchey Solntse i Lunu. Odnako, v otlichiye ot polnogo zatmeniya, kolʹtseobraznoye zatmeniye Luny uglovyye razmery kotorykh menʹshe uglovykh razmerov Solntsa. Eto proiskhodit, kogda zatmeniye proiskhodit, kogda Luna nakhoditsya vblizi apogeya svoyey orbity, polozheniye naiboleye udalennoy ot Zemli.
gibridnyye zatmeniye – proiskhodit, kogda zemlya v nekotorykh mestakh to zhe samoye zatmeniye obshchem, kolʹtsevyye i drugiye. Lishʹ okolo 5% ot obshchego zatmeniye predstavlyayet soboy gibrid.
Dlya tsentralʹnogo zatmeniya (vsego, kolʹtsevoy ili gibrid) nieznajdujący nablyudatelya v tsentre, kotoryy ne nakhoditsya v teni, no v tusklom svete nablyudayetsya lishʹ chastichnoye zatmeniye.

Probeg solnechnoye zatmeniye

„Tochnyye momenty iz naiboleye vazhnykh yavleniy, proiskhodyashchikh vo vremya solnechnykh zatmeniy nazyvayetsya kontaktov, i opredelili tsifry: 1,2,3,4. Solnechnoye zatmeniye nablyudeniyesayta nachinayetsya v moment pervogo kontakta, kogda Luna nachinayet privodit ikh na solntse. Etot moment otmechen P1, ili «pervyy kontakt poluteni „. Pozhaluysta, ne zabyvayte, chto chastichnaya faza zatmeniya my nakhodimsya v polovine svete luny ; nablyudateli ne uvideli teni do polnogo zatmeniya Luny . Vtoroy kontakt , ukazyvayushchiy na nachalo tsentralʹnogo zatmeniya budet nablyudatʹsya tolʹko v obshchem poyasa zatmeniye. Eto tot moment, kogda vostochnyy kray Luny ( levyy bereg, yesli smotretʹ so storony severnogo polushariya ) kasayetsya vostochnogo kraya Solntsa ( levomu krayu , yesli smotretʹ s severnogo polushariya). Eto oznachayet, chto nachalo zatmeniya, polnoye ili kolʹtsevoy . Etot kontakt otmechen U1, „pervyy kontakt teni „. (Ot lat Umbra – . Teni). Polnoye ili kolʹtseobraznoye zatmeniye zakanchivayetsya, kogda zapadnyye pravyy bereg) Luna ukhodit na Zapad ( pravyy ) kray Solntsa. Eta tochka oboznachena kak U2. Sredneye mezhdu U1 i U2 yavlyayetsya tochkoy maksimalʹnoy fazy zatmeniya. Posledneye P2 kontakta znamenuyet konets chastichnoye zatmeniye.

 
Ssylki: Seriya OXFORD Astronomiya Saymon i Zhaklin Mitton , Eclipse ! Philip S. Harrington & Wikipedia

YAMY I NIYAMY – część 2. – Nijamy

JAMY I NIJAMY część II

patanjali21

Nijamy – (niyamy) – „ograniczenia” Nijamy są drugim stopniem, druga odnoga ośmiostopniowej ścieżki (asztanga –joga) zdefiniowanej i nauczanej przez Patanjalego w Jogasutrach.

Są to nakazy moralne, techniki samodyscypliny, które winien praktykować każdy podążający drogą duchową, często też są opisywane jako „zasady właściwego zachowania”

Obejmuje 5 praktyk mistycznych :

śaucza (oczyszczanie)

santosza (zadowolenie)

tapas (ascezę)

swadhjaja (medytację)

Iśwara – pranidhana (oddanie się Najwyższemu)

OBJAŚNIENIE:  ( teksty objaśniające pochodzą z Klasycznej Filozofii Indyjskiej, Leon Cyboran)

Śauca jest to oczyszczanie zewnętrzne i wewnętrzne. Oczyszczanie zewnętrzne może być np. wodą (obmywanie ciała), ogniem (wciąganie przy zatrzymanym oddechu – po wydechu – wielokrotnie brzucha, co wzmacnia energię „ogniową” w okolicy pępka) itp. praktyki wstępne hathajogi (hathayoga). Należy tu również „czyste” odżywianie, jak spożywanie pokarmów bezmięsnych (nie pochodzących z uboju, czyli z krzywdzenia innych istot): zalecane są pokarmy o smaku łagodnym i słodkim. Dużo ważniejsza jest jednak czystość wewnętrzna (czystość uczuć, czyli tzw. czystość „serca”, wysoce ceniona u joginów). Po ugruntowaniu się w czystości powstaje skłonność do zaniku (gubienia) doświadczenia ciała, tzn. że grube wrażenia czuciowe, dające doznanie ciężkości ciała, przechodzą we wrażenia lekkości. Nie odczuwa się również ciężkości w otoczeniu [ciał] innych ludzi, zyskuje na pogodzie umysłu, spokoju i przez oczyszczenie sattwy świadomości z zanieczyszczeń radżasem i tamasem dochodzi się do jogi z uświadomieniem.

Santosza polega na ćwiczeniu się w. stanie zadowolenia niezależnie od sytuacji i niewybieganiu pragnieniami naprzód. Rezultatem tego może być stan błogości, szczęśliwości.

– Podstawowym tapasem (asceza) jest cierpliwe znoszenie takich par (dvandva) jak chłód i upał, głód i pragnienie. Do bardziej charakterystycznych praktyk ascetycznych należy np. wpatrywanie się w słońce bez mrugania powiekami. Warto może wspomnieć o poście księżycowym (candrayana) jako wspaniałej diecie odchudzającej. Zaczyna się” go od pełni księżyca i w pierwszym dniu spożywa się 14 kęsów jedzenia, a każdego następnego dnia o jeden kęs mniej, tak że przy nowiu, jest się na zerze. A potem z każdym dniem zwiększa się porcję jedzenia o jeden kęs aż do 14 kęsów przy następnej pełni. Na tym post się kończy. Wodę pije się zapewne bez ograniczeń, a jada się raz dziennie.

medytacja (svadhyaya) i oddanie się Iśwarze (Iśvarapranidhana). Dzięki ascezie oczyszcza się świadomość z pragnień, awersji i przywiązań do przedmiotów. Należy ją uprawiać na tyle, na ile nie zakłóca spokoju świadomości [Jbh. II. 1]. Medytacja polega na własnym (sva-), czyli niezależnym, studiowaniu nauk o wyzwoleniu lub wnikaniu w treść krótkich a głębokich myśli duchowych, tzw. mantr (mantra); do nich należy również najkrótsza z nich, zgłoska Om

– „Iśvarapranidhana” może znaczyć „skupienie się na Iśwarze”, ale autor „Jogabhaszji”, licząc się z tym, że krijajoga jest przeznaczona dla ludzi nie mających jeszcze odpowiednio dużych zdolności do skupienia, interpretuje ją jako oddanie się Iśwarze, polegające na ofiarowywaniu mu jako Najwyższemu Mistrzowi (Paramaguru) wszystkich czynów, czyli wyrzeczeniu się ich skutków (owoców), a zatem – działaniu bezinteresownym [por. Jbh.II. 1]. Krijajoga ma wywołać skupienie (samadhi) i osłabić uciążliwości (kleśa), czyli usunąć wtórne skutki niewiedzy (avidya). Nie doprowadza ona zatem bezpośrednio do mądrości, poznania prawdziwego, czyli jogi z uświadomieniem. Osiąga się tylko pewne stany skupienia (samadhi) będące ogniwami pośrednimi na drodze do jogi [por. Js.II.2].

W Triśihibrahmana – upaniszadzie (2.29) nijama jest zdefiniowana jako „stałe przywiązanie do najwyższej Rzeczywistości” Dzieło to wspomina, że nijama zawiera dziesięć następujących praktyk:

Ascezę ( tapas), zadowolenie ( samtusti), afirmację (astikija) wedyjskiej spuścizny, czyli isnienie boskości miłosierdzie (dana),  uwielbienie (aradhana), słuchanie świętych tekstów wedanty (  vedanta śwarana), skromność (hri), przekonanie ( mati), recytację (japa) i przysięgę(wrata)

Uddhawagita (14.34)  podaję listę dwunastu praktyk.

Linga – purana (1.8.29 i n.) dodatkowo wymienia „kontrolę nad penisem” (upastha – nigraha) post (upawasa), kąpiel (snana) i milczenie (mouna)

Siddhasiddhantapaddhati (2.33) dołącza życie w samotności (ekanta – wasa) brak kontaktu z innymi ( nihsangata)  obojętność ( audasinya) bezpragnieniowość (wajragia) oraz „naśladowanie kroków swojego Guru” (guru – carana – avarudhatva)

Bibliografia:  Leon Cyboran “Klasyczna joga indyjska” PWN, Warszawa 1986 Joga encyklopedia Georg Feuerstein,

L_Cyboran3GF

z lewej Leon Cyboran, z prawej Georg Feuerstein