TADEUSZ KLIMOWICZ
Pożar serca – 2
16 smutnych esejów o miłości, o pisarzach rosyjskich i ich muzach
2005
Jak się panu żyje z inną?
MARINA CWIETAJEWA
OSOBY
Marina Cwietajewa (1892-1941) – poetka.
Siergiej Efron (1893-1941) – mąż (1912-1941) Mariny Cwietajewej.
Ariadna (Ala) (1912-1975), Irina (1917-1920), Gieorgij (Mur) (1925-1944) Efronowie – dzieci Mariny Cwietajewej i Siergieja Efrona.
Anastasija Cwietajewa (1894-1993) – siostra Mariny Cwietajewej.
Piotr Jurkiewicz (1889-1968) – pierwsza miłość Mariny; mężczyzna jej życia.
Sofia Holliday (1896-1935) – aktorka.
Sofia Parnok, vel Parnoch (1885-1933) – poetka; kobieta życia Mariny Cwietajewej.
Jurij Zawadski (1894-1977) – aktor, reżyser; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.
Boris Biessarabow (1897-1970) – znajomy Mariny Cwietajewej; mężczyzna jej życia.
Emilij Mindlin (1900-1981) – literat; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.
Abram Wiszniak (1895-1943) – wydawca; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.
Aleksandr Bachrach (1902-1987) – krytyk literacki; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.
Mark Słonim (1894-1976) – krytyk literacki, redaktor naczelny ukazującego się w Pradze pisma „Wola Rossii”; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.
Konstantin Rodziewicz (1895-1988) – towarzysz broni Siergieja Efrona; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.
Boris Pasternak (1890-1960) – poeta, prozaik; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.
Rainer Maria Rilke (1875-1926) – poeta; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.
Nikołaj Groński (1909-1934) – poeta, zginął tragicznie w paryskim metrze; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.
Anatolu Steiger (1907-1944) – poeta; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.
Jewgienij Tagier (1906-1984) – historyk literatury; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.
Nikołaj Wiliam-Wilmont (1901-1986) – germanista; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.
Była nieuleczalnie chora na miłość. Była narkomanką, która musiała wyznawać miłość, która miłości wszystko podporządkowała, która spalała się w każdym uczuciu, by odrodzić się w następnym, i która całą prozę życia zepchnęła na margines poezji. Niewolnica miłości i poezji. Marina Cwietajewa.
W eseju Mój Puszkin, napisanym w setną rocznicę śmierci poety, opowiedziała o swoich wrażeniach sprzed lat, gdy po raz pierwszy oglądała fragmenty opery Eugeniusz Oniegin:
– Co ci się najwięcej podobało, Musiu? – matka po skończonym przedstawieniu.
– Tatiana i Oniegin. […].
– Jak idiotka – ma sześć lat i zakochała się w Onieginie!
Myliła się. Nie w Onieginie się zakochałam, ale w Onieginie i Tatianie (i może w Tatianie trochę bardziej), w nich obojgu razem, w miłości. I nic potem nigdy nie napisałam nie zakochawszy się jednocześnie w dwojgu (w niej trochę bardziej), nie w nich dwojgu, ale w ich miłości. W miłości.
Dziesięć lat później podjęła pierwsze próby wykreowania własnego świata intymnych przeżyć na miarę Puszkinowskich bohaterów. Zdjęcia mówią, że nie należała do kobiet zniewalających urodą. Musiała cierpieć, gdy okazało się, że jej największa rywalka – młoda Achmatowa -udanie wykreowała własny wizerunek kobiety fatalnej i że w roku 1914 znaczny rozgłos zdobyły jej dwa portrety (pędzla Natana Altmana i Olgi Della-Wos-Kardowskiej). Twarz Cwietajewej była pospolita, niewywołująca jakichkolwiek dekadencko-symbolistycznych skojarzeń u modnych i wziętych malarzy. „Mama – pisała po latach życzliwie, pod dyktando serca Ariadna – była średniego, raczej niewysokiego wzrostu, o regularnych, wyraziście zarysowanych, ale nie ostrych rysach twarzy. Nos miała prosty, z niewielkim garbkiem i pięknymi, wyrazistymi nozdrzami, właśnie wyrazistymi, szczególnie dobrze wyrażającymi i gniew, i pogardę. Zresztą wszystko w jej twarzy było wyraziste i wszystko – figlarne, i usta, i ich uśmiech, i rozstawienie brwi, i nawet uszka, malutkie, niemal bez płatków, delikatne i czujne, jak u fauna. Oczy jej miały ten rzadko spotykany jasno jaskrawozielony kolor, który nazywa się rusałczany i który nie zmienił się, nie zmatowiał i nie wyblakł do samej śmierci. W owalu twarzy długo zachowało się coś dziecięcego, jakaś bardzo młodzieńcza okrągłość. Jasnoblond włosy wiły się miękko i niedbale – wszystko w niej było bez upiększeń i upiększenia były jej niepotrzebne. Mama była szeroka w ramionach, wąska w biodrach i talii, zgrabna i przez całe życie zachowała i figurę, i gibkość podrostka. Ręce miała nie kobiece, a chłopięce, nieduże, ale bynajmniej nie miniaturowe, mocne, twarde przy uścisku dłoni, z dobrze rozwiniętymi palcami, nieco kwadratowymi na koniuszkach, o szerokich, lecz pięknokształtnych paznokciach”. Sama Marina – aż nadto świadoma swojej fizycznej niedoskonałości (kolor oczu czy kształt paznokci nie były najwyraźniej wystarczająco skutecznym lekiem na zapomnienie o rzeczywistych czy urojonych skazach wyglądu zewnętrznego) – zapamiętała siebie jako „[…] małą brzydulę o zbyt wielkiej głowie i krótko obciętych włosach, która się nikomu nie podobała […]”. Szesnastolatka już wprawdzie nie chciała być jak jej rówieśniczki (ostentacyjny brak troski o swój wygląd), ale jeszcze cierpiała jak one, jeszcze swemu życiu próbowała nadać powszechnie obowiązujący rytm, jeszcze poszukiwała w oczach mężczyzny akceptacji. Akceptacji nie dla swojej urody, nie dla swojego wyglądu, lecz dla swojej Inności.
Lato 1908 roku spędziła w towarzystwie o kilka lat starszego Piotra Jurkiewicza. W romantycznej scenerii, w czasie wspólnych spacerów padały zapewne słowa, których on już po chwili nie pamiętał i wyznania przez niego niewypowiedziane, lecz przez nią usłyszane. Były być może pocałunki, do których on nie przywiązywał znaczenia, a ona widziała w nich magiczne znaki zapowiadające nieznane. Był banalny, wakacyjny flirt, któremu jej wyobraźnia nadała wymiar mistyczno-zmysłowej iluminacji. W liście z 22 czerwca 1908 roku wyznała mu: „Chcę do Pana pisać otwarcie i nie wiem – zapewne bzdury. Oswoiłam się z Panem przez tych parę dni i czuję do Pana zaufanie, nie wiem dlaczego”. A po trzech tygodniach jeszcze dodała: „A jednak dziwię się sobie, że pierwsza podeszłam do Pana”.
Temu modelowi zachowań – gdzie słowo „otwarcie” i gest „pierwsza” są najważniejsze – pozostanie Cwietajewa wierna do końca życia. I odtąd też jej wyznaniom miłosnym będą stale towarzyszyć listy, które pisała „[…] nie tylko z doraźnej potrzeby komunikowania się z ludźmi w konkretnych życiowych sprawach, choć te właśnie często bywały bezpośrednim powodem korespondencji. Jej obfitość oraz intensywność świadczyły o niebywale silnym pragnieniu istnienia w słowie również poza profesjonalnie uprawianym pisarstwem. W języku, w słowie pisanym żyła tak, jak inni żyją w czasie i przestrzeni. Piszę, więc jestem – zdawała się mówić, wysyłając te niezliczone sygnały, nieustannie potwierdzające jej zakotwiczenie w życiu, jak gdyby lękała się, że coś, czego doświadczyła, a nie opisała, ulegnie zniszczeniu”. Listy te, zdaniem Jadwigi Szymak-Reiferowej, mają „[…] szczególną wewnętrzną dramaturgię, zwłaszcza, gdy korespondencja ciągnie się latami oraz tam, gdzie odzwierciedlają się erotyczne fascynacje autorki, a taki podtekst ma większość listów, których adresatami są mężczyźni”.
Jej zachowanie wtedy, w czerwcu i lipcu 1908 roku, można by w pierwszym odruchu uznać za przejaw pensjonarskiej egzaltacji, gdyby nie to, że przez następnych trzydzieści kilka lat z uporem powtarzała wciąż tę samą klasę w szkole uczuć. Nigdy siebie nie zdradziła, nigdy nie zabiła w sobie spontaniczności i tej szczególnej wrażliwości egotycznego artysty-dziecka (jak wielbiona przez nią Maria Baszkircewa), nigdy nie zapomniała o pierwszym pocałunku, nigdy nie opuściła magicznej krainy Piotrusia Pana i nigdy nie dorosła do rutyny pustych słów i gestów. Wtedy też – podejmując nieudaną próbę samobójczą – poznała smak śmierci. W kalendarzu jej serca pozostał na zawsze rok 1908.
Swojego przyszłego męża Marina Cwietajewa spotkała trzy lata później, 5 maja 1911 roku w Koktebelu (na Krymie), gdzie oboje byli gośćmi znanego poety i malarza Maksimiliana (dla przyjaciół – Maksa) Wołoszyna. Marzycielka, wychowana w kulcie Napoleona i Orlątka, dojrzała w niczym niewyróżniającym się Siergieju Efronie bohatera z dziewczęcych lektur i stanowczo za późno zrozumiała, iż nie należy już do mężczyzn, którzy „[…] mieli w sobie coś ojcowskiego, odwieczny strach, że zabłądzimy, przestraszymy się, gdzieś na zakręcie usiądziemy i będziemy płakały […]” *[Rodzina Siergieja to jedno wielkie pasmo nieszczęść – dziewięcioro dzieci (w tym przyszły mąż Mariny), troje z nich zmarło bardzo wcześnie; ojciec należał do „Narodnej Woli” (uczestniczył m.in. w zabójstwie prowokatora, ale po zamachu wycofał się z działalności politycznej); matka należała do partii eserów, aresztowano ją, gdy Siergiej miał 12 lat (spędziła w więzieniu na Butyrkach około roku, skąd wypuszczono ją za kaucją), cierpiała na halucynacje; w 1909 roku zmarł ojciec, w 1910 zmarł w tragicznych okolicznościach najmłodszy syn – Konstantin (podobno nie planował samobójstwa, ale prowadził grę, w której los okazał się sprytniejszy od niego); na wiadomość o jego śmierci powiesiła się matka; Siergiej chorował na gruźlicę.], lecz do tej neurotycznej generacji, która w partnerkach wywoływała jedynie odruchy opiekuńcze, a jeśli wzbudzała uczucia – to tylko macierzyńskie. Jego dziennik był jeszcze jednym głosem straconego pokolenia przełomu wieków. „Mówi się – pisał w nim Efron – że dzienniki prowadzą jedynie samotni ludzie […]. Czuję się samotny mimo otaczającej mnie miłości. Samotny jestem ja, moje najskrytsze myśli, moje rozumienie życia i ludzi”.
Po ślubie, który odbył się 27 stycznia 1912 roku, Cwietajewa (w zasadzie nie posługiwała się nazwiskiem męża i tylko on na podarowanej jej 1 lutego książce Knuta Hamsuna umieścił dedykację: „Marinie Efron pierwszy prezent od Sierioży”) ku zaskoczeniu wielu swych znajomych zmieniła się: schudła, zaczęła się troszczyć o garderobę, kilkakrotnie zmieniała uczesanie oraz – co najważniejsze – zyskała tak upragnioną pewność siebie i poczucie własnej wartości. W tym związku to ona dominowała, to ona zadecydowała, że się pobiorą, to ona narzuciła mu swoje przesiąknięte romantyzmem poglądy na życie i traktowała go, zdaniem bliskich, raczej jak syna niż męża. W lutym 1912 roku prawie równocześnie ukazały się ich książki: dobrze przyjęty tomik poezji Mariny Latarnia czarnoksięska i niezauważone na poły autobiograficzne Dzieciństwo Siergieja, który bohaterką ostatniego rozdziału – siedemnastoletnia Mary, „duża dziewczynka w niebieskiej bluzie marynarskiej” – uczynił żonę. Efron zapowiadał się na niezłego prozaika, ale był pozbawiony tej odrobiny szaleństwa pozwalającej na odnalezienie własnego miejsca w literaturze i dlatego też obcowanie z wielkim twórcą – a w zasadzie, to pozostawanie w jego cieniu – tak łatwo zabiło w nim artystę. Został przytłoczony przez Marinę. Już w czasie podróży poślubnej (Włochy, Francja, Niemcy) okazało się, jak wiele ich dzieli, jak różne są ich światy. Kiedy więc 29 marca 1912 roku zgorszony Siergiej donosił siostrze: „W wagonie na dziesięć par całowało się dziewięć. I to jest dla nich najważniejsze w życiu!”, to już wiemy, kim była ta dziesiąta para i jak czuła się adorowana (ale dyskretnie), całowana (ale niepublicznie) Marina. Dedykowane mu wiersze (jest ich około dwudziestu) – jak na relacje między nimi przystało – są całkowicie pozbawione erotyki, nie mieszczą się w nurcie tradycyjnej liryki miłosnej, „nie ma w nich – jak zauważyła Wiktoria Szwiejcer – ani namiętności, ani zazdrości, ani zwyczajowych wyznań miłosnych”. Niebudząca i niechcąca budzić pożądania kobieta ma tylko jedną prośbę:
Nie przeszkadzaj mi się dziwić,
Bądź w sekrecie małym chłopcem –
I dopomóż mi pozostać,
Dzieckiem małym, chociaż – żoną.
(M. Cwietajewa, Z bajki – do bajki, tłum. P. Fast)
Powszechnie jednak sądzono, że są szczęśliwym małżeństwem i narodziny córki Ariadny (5 września 1912) uznano za jeszcze jedno potwierdzenie tej opinii. Nikogo nie dziwiło też, iż wciąż – tak miało pozostać na zawsze – zwracają się do siebie „Pan” i „Pani” (rosyjskie: „Wy”), ponieważ ta forma grzecznościowa świadczyła wyłącznie o przywiązaniu rodziny rosyjskiej do tradycji, a nie o stopniu bliskości dwojga ludzi. Tym bardziej że Cwietajewa przy każdej okazji powtarzała niezmiennie te same magiczne zaklęcia wyznań miłosnych. „Mój mąż – pisała 7 marca 1914 roku do niegdysiejszego męża Apolinarii Susłowej Wasilija Rozanowa – ma 20 lat. Jest niezwykle i szlachetnie piękny. […]. W Sierioży połączyły się – wspaniale połączyły się – krew żydowska i rosyjska. Jest cudownie uzdolniony, mądry, szlachetny. […]. Sieriożę kocham nieskończenie i na wieki. […]. Nigdy nie mogłabym kochać kogoś innego […] Tylko przy nim mogę żyć, tak jak żyję – zupełnie wolna. Nikt – prawie nikt! – z moich przyjaciół nie rozumie mojego wyboru. Wyboru! Boże, jakbym to ja wybierała!”. Tak naprawdę, jestem tego pewien, pisała ten list do siebie i siebie – a nie Rozanowa (myśliciela, któremu nawiasem mówiąc nieobcy był antysemityzm) – chciała przekonać o rozlicznych zaletach męża. Już po kilku miesiącach, już w lipcu, miało się okazać, jak bardzo nieudany był ten seans autohipnozy.
To wtedy zafascynowana starszym bratem męża, Piotrem, wyznała mu w liście z 10 lipca miłość: „Przychodzę – i mówię zupełnie nie o tym, nie tak. Proszę słuchać, moja miłość jest lekka. Nic Pana nie zaboli, nie będzie też nudno. Pogrążam się cała w tym, co kocham. Kocham samą miłością – całą sobą – i brzózkę, i wieczór, i muzykę, i Sieriożę, i Pana. Miłość rozpoznaję po smutku bez nadziei, po zachłystującym się «ach!» […]. Pana pierwszego pocałowałam po Sierioży”. Tak właśnie rozpoczęła się jej wędrówka w poszukiwaniu kolejnych doznań pozwalających zapomnieć o coraz trudniej akceptowanej trywialności oficjalnego związku. Całowanie ust śmiertelnie chorego na gruźlicę (Piotr zmarł 28 lipca), dotykanie jego ciała było nowym doświadczeniem, dostarczało wcześniej nieznanych, mocnych wrażeń, nabierało wymiaru transcendentalnego. A zrozpaczony Siergiej – niemal natychmiast po wypowiedzeniu wojny Rosji przez Niemcy (19 lipca) – zgłosił się na ochotnika do wojska. Trafił tam jednak później, w znacznie bardziej dramatycznych dla siebie okolicznościach. W październiku bowiem na szczęście dla siebie, na szczęście dla sztuki i na nieszczęście dla Siergieja Efrona Cwietajewa została przedstawiona, pachnącej perfumami „White Rose”, poetce Sofii Parnok.
W Rosji na początku dwudziestego stulecia wciąż wprawdzie obowiązywał system wartości patriarchalnych, związane z nim zakazy i tabu *[6 grudnia 1895 roku Anton Czechow pisał do Aleksieja Suworina: „Pogoda w Moskwie dobra, cholery nie ma, miłości lesbijskiej też nie ma… Brrr!! Wspomnienie o tego typu osobach wywołuje we mnie nudności, jakbym zjadł zgniłą sardynkę. W Moskwie ich nie ma – i cudownie”.], ale w kręgach bohemy artystycznej tolerowano miłość homoerotyczną i twórcy – inaczej niż później, w czasach radzieckich – nie musieli ukrywać swoich odmiennych orientacji seksualnych (np. Michaił Kuzmin czy siostra Władimira Sołowiowa Poliksena). Jednak nawet w środowisku symbolistów łatwiej akceptowano męski homoseksualizm i zgodnie z kanonami moralności wiktoriańskiej pisano o „kobiecej czystości”, o „sprzecznej z naturą” i „bezpłodnej” miłości lesbijskiej.
Trzydziestoletnia Parnok miała za sobą baśniowe dzieciństwo (po przedwczesnej śmierci matki podczas kolejnego porodu ojciec ożenił się ze znienawidzoną guwernantką-Niemką, która natychmiast wpisała się w archetyp złej macochy), debiut poetycki w 1907 roku (wydała pięć zbiorków wierszy: Wiersze 1916, Róże Pierii 1922, Łoza 1923, Muzyka 1926 i Pogłosem 1928), nieudane – trwające kilkanaście miesięcy (od września 1907 do stycznia 1909 roku) – małżeństwo z Władimirem Wolkensteinem, wybór prawosławia jako swojej nowej konfesji (była Żydówką) i wyspy Lesbos jako znak swojej inności (mając 16 lat nawiązała swój pierwszy romans – z Nadieżdą Polakową). Początkowo w atmosferze prowokacji obyczajowej, skandali towarzyskich – wszystko według schematu popularnych broszurek epigonów psychoanalizy – wyrównywała rachunki z człowiekiem, przez którego czuła się zdradzona. „W oczach ojca – pisała 23 czerwca 1906 roku do swojego przyszłego męża – jestem postrzeloną dziewczyną i nikim więcej. Mój sposób myślenia i gusty obrażają jego cnoty patriarchalne […]”. Później zrozumiała, że uczucia, jakie żywi do kobiet, nie mają już nic wspólnego z kontestacją czy dziewczęcym buntem i dlatego nie wierzę ani w jej kokieteryjne „niestety” („nigdy, niestety, nie byłam zakochana w mężczyźnie”) z listu do kompozytora Michaiła Gniesina (6 lutego 1910), ani w szczerość wyrażonej po mieszczańsku rok później skruchy: „Kiedy spoglądam wstecz na moje życie, to odczuwam zażenowanie, jak podczas lektury powieści bulwarowej… Wszystko, co jest mi wstrętne w dziele artystycznym, czego nigdy nie może być w moich wierszach, najwyraźniej jest we mnie i szuka wcielenia, i oto spoglądam na moje życie z grymasem wstrętu, jak człowiek z dobrym smakiem patrzy na obcy przejaw złego gustu” (list z 10 marca 1911 roku do swojej przyjaciółki Lubow Guriewicz). Z pruderią – zrozumiała to natychmiast – było jej nie do twarzy. I taką właśnie, pozbawioną maski, poznała ją autorka Albumu wieczornego.
Dopiero teraz, dzięki niej, Marina przeszła wszystkie stopnie wtajemniczenia erotycznego, poznała smak wielkiej namiętności i Sofia – jak na skandalistkę przystało – triumfalnie, z poczuciem wyższości rzuciła pod adresem Efrona: „Nie ty, młodzieńcze, odczarowałeś ją” (Strofy alcejskie). Upokorzony publicznym romansem swojej młodej żony z inną kobietą, doczekał się wreszcie w marcu 1915 roku skierowania w roli „brata miłosierdzia” do pociągu sanitarnego, który miał kursować na trasie Moskwa-Białystok (później Moskwa-Warszawa). Natomiast obie poetki – wciąż prowokując mieszczuchów (np. na przyjęciu u Rimskiego-Korsakowa siedziały objęte w pół i paliły na zmianę jednego papierosa) – wiosnę i lato 1915 roku spędziły razem, goszcząc między innymi przez czerwiec i lipiec u Wołoszyna w Koktebelu w towarzystwie zakochanego w Marinie Osipa Mandelsztama. Z tego okresu pochodzi list Cwietajewej do szwagierki Lili (Jelizawiety) Efron: „Sonia bardzo mnie kocha i ja ją kocham – to jest wieczne i od niej nie mogę odejść”. Jeszcze marzyła o dziecku z ukochaną, jeszcze wierzyła, chociaż związek ten – wyjątkowo zresztą burzliwy (o czym już we wspomnianym liście nie było mowy) – był od samego początku, od tamtego październikowego dnia naznaczony piętnem niewierności i nieodległego melodramatycznego rozstania. Parnok była żądnym podbojów Don Juanem, w jej mało monogamicznym życiu stale były obecne kobiety, co wywoływało gwałtowne przypływy zazdrości u młodej kochanki. To nieuchronne wydarzyło się 5 lutego 1916 roku, kiedy Marina Cwietajewa niespodziewanie ją odwiedziła – zastała tam inną (może aktorkę Ludmiłę Erarską) i pewnie usłyszała, że to już koniec, że „Sonet już został dopisany, walc został dosłuchany / I docałowane są już usta” i że „Ustom przyjemnie być niczyimi”. Porzucona – po kilku miesiącach zaszła w ciążę (żeby zranić tę, z którą dziecka mieć nie mogła; żeby zabić tę miłość) i pisała o Parnok z coraz większą nienawiścią, z jaką można pisać tylko o kimś, komu się zawdzięcza odkrywanie lądów nieznanych, kogo się idealizowało i ubóstwiało, a ten ktoś zawiódł i przestał być bogiem. Kogo się nadal mocno kocha. „To było tak – przypominała w liście do Michaiła Kuzmina swój pierwszy wyjazd do Petersburga w końcu 1915 roku i swoje pierwsze z nim spotkanie – Dopiero co przyjechałam. Byłam z pewnym człowiekiem, to znaczy, to była kobieta. – Boże, jak płakałam! – Ale to nieważne. No, jednym słowem, za nic nie chciała, żebym jechała na ten wieczór i dlatego szczególnie mnie namawiała. Sama nie mogła – bolała ją głowa – a kiedy boli ją głowa – a ją zawsze boli – jest nieznośna. […]. A mnie głowa nie bolała – nigdy nie boli! – i strasznie nie chciałam zostać w domu […]”.
Po miłości, która miała trwać wiecznie, pozostały okruchy wspomnień i cykl Przyjaciółka składający się z siedemnastu wierszy powstałych między 16 października 1914 a 6 maja 1915 roku:
W wigilię rozłąki powtórzę,
Gdy miłość ustała,
Że ręce twe – władcze i duże –
Nad wszystko kochałam.
(M. Cwietajewa, Przyjaciółka, tłum. P. Fast)
Ale to Sofia Parnok – nie Cwietajewa – po latach, jesienią 1929 roku (wiersz Tyś młoda, długonoga! Z takim…), przywoływała ich przeszłość. Natomiast Marina wspomnienia pozostawiła za zamkniętymi w lutym drzwiami i odtąd swoje uczucia podporządkowała kategorii czasu teraźniejszego. „Kocham” i – czasami – „jestem kochana” stało się magiczną formułą, receptą (mało skuteczną) na życie. Demonstracyjnie odrzuciła w miłości czas przeszły i przyszły, a swoją inność przestała ukrywać za atrybutami przypisanymi w naszym kręgu kulturowym kobiecie pragnącej być zauważoną i zaakceptowaną (makijaż, garderoba). „Nie znałam kobiety – pisała o niej Maria Biełkina – którą równie mało obchodziłoby, jakie wywiera wrażenie, która równie mało wiedziałaby o arsenale kobiecych sztuczek i równie mało dbała o swój wygląd. Można było pomyśleć, że nawet nie zaglądała do lustra”. Już nie chce być zdobywana, chce zdobywać.
Rok 1916 upłynął pod znakiem wciąż nowych podbojów. W marcu koił jej ból – urzekający umiejętnością platonicznego wyrażania uczuć – poeta Tichon Czurilin. Po nim byli inni: Osip Mandelsztam, Mawrikij Minc, Nikodim Płucer-Sarna. Temu pierwszemu „podarowała” (to jej określenie) Moskwę i parę wierszy, na które on (z powodu żony „niedawnej i zazdrosnej”) nie mógł odpowiedzieć. Temu drugiemu, mężowi siostry *[Po nieudanym i krótko trwającym małżeństwie z Borisem Truchaczowem Anastasija Cwietajewa jesienią 1915 roku wyszła za mąż za Minca.], poświęciła jeden z najpiękniejszych swoich erotyków:
Jak dobrze, że pan nie jest chory na mnie,
Jak dobrze, że choruję nie na pana.
. . .
Podoba mi się, że pan, stojąc przy mnie,
Spokojnie obejmuje inną damę,
. . .
Dziękuję panu sercem mym i ręką,
Że pan – choć nie wie o tym wcale! –
Pokochał mnie za nocną mą udrękę,
Spotkania rzadkie ze mną wieczorami.
Za nasze nocne niespacery rzadkie,
Za słońca blask nad naszymi głowami –
I za to, że choruje pan nie na mnie
I za to, że jam chora nie na pana!
(M. Cwietajewa, Jak dobrze, że pan nie jest chory na mnie…, tłum. P. Fast, 1915)
A temu trzeciemu – zapewne kilka nocy.
Pragnąca zachować anonimowość znajoma Cwietajewej opowiadała: „Ja sama nie lubię kobiet, są zawistne, a ona nie była taka, nie zazdrościła, ona je kochała. U Sofii Parnok wciąż były historie z Sonieczką Holliday, która bardzo cierpiała, kiedy Sofia Parnok ją porzuciła […]. O swoich romansach Marina nie opowiadała. […]. To Asia [siostra Mariny – T. K.] mogła ze wszystkimi spać, i z mężczyznami, i z kobietami bez miłości. Marina nie była taka, kiedy nie kochała, nie dążyła do fizycznego zbliżenia. Oczywiście, miała romanse. I to wiele. I realne, i nie. […]. Mnie Siergiej Jakowlewicz [Efron – T K.] nie interesował, choć był piękny, młody… Marina go kochała, oczywiście, ale gdy go nie było, zakochiwała się w innych […]”.
13 kwietnia 1917 roku Cwietajewa urodziła córkę. „Najpierw – pisała – chciałam ją nazwać Anna (na cześć Achmatowej). – Ale przecież losy się nie powtarzają!” Po porodzie Marina jeszcze przez trzy tygodnie pozostawała w szpitalu. Pisała stamtąd listy do niespełna pięcioletniej (ale już czytającej) Asi. 16 kwietnia wyjaśniała: „Twoją siostrę Irinę przyniósł mi bocian – wiesz, taki duży, biały ptak z czerwonym dziobem, na długich nogach”. Chorowita Irina z trudem chodziła, miała kłopoty z mówieniem. Głodne lata wojny domowej i komunizmu wojennego były zabójcze dla takich dzieci. Marina była fatalną matką, irytowały ją niedomagania córki („[…] Nie było z nią ciekawie, jak z Alą, a potem z Murem, nie można było nią się pochwalić przed znajomymi”) i przy pierwszej nadarzającej się okazji oddała ją do przytułku. Trafiły tam zresztą początkowo obie córki, jednak Ala zachorowała i znalazła się w szpitalu. Już nie wróciła do sierocińca, co uratowało jej życie. Irina zmarła tam w lutym 1920 roku. Może piętnastego, a może szesnastego. O jej śmierci Cwietajewa dowiedziała się przypadkiem i natychmiast winą za śmierć córki obarczyła siostry męża, którym zresztą wcześniej nie pozwoliła zaopiekować się chorym dzieckiem. 25 lutego pisała do Wiery Zwiagincewej, aktorki i poetki (a w przyszłości powiernicy Sofii Parnok): „Z ludźmi jest mi teraz źle, nikt mnie nie kocha, nikt – po prostu nikt mnie nie żałuje, czuję wszystko, co o mnie myślą, ciężko mi”. Po latach Ariadna Efron zwierzała się znajomej na temat matki: „Jej stosunek do dzieci nie był macierzyński. Na Irinę brakowało sił. Mnie traktowała jak sobie równą, a Mura – jak matka-fanatyczka. W ogóle przecież lubiła młodych mężczyzn, a w jej namiętności do Mura było coś niezdrowego – freudowskiego”.
W wojnie domowej Efron opowiedział się po stronie białych, z nimi też sympatyzowała Cwietajewa. Mąż walczący w przegranej sprawie „obozu łabędziego”, mąż nieobecny – w styczniu 1918 roku przyjechał ukradkiem na kilka dni do Moskwy i 18 stycznia widzieli się po raz ostatni przed ponadczteroletnią rozłąką – znów stał się bohaterem (nieobecnych kocha się łatwiej) dziennika poetki. „Jeżeli Bóg – obiecywała zaginionemu w wojennej zawierusze – uczyni ten cud – pozostawi Pana wśród żywych, będę chodzić za Panem jak pies”. Dwadzieścia lat później, 17 czerwca 1938 roku, myśląc już o powrocie do kraju w ślad za mężem i córką, dopisała na marginesie złożonego przyrzeczenia: „No i pójdę, jak pies (po 21 latach)”.
26 listopada 1918 roku podjęła pracę w Ludowym Komisariacie do Spraw Narodowościowych. Wytrzymała tam pięć i pół miesiąca: „Próbowałam, żyły sobie wypruwałam – nic. Nie rozumiem. Nie rozumiem, czego ode mnie chcą… I, najważniejsze, nikt nie wierzy, że nie rozumiem, śmieją się… kropka w kropkę, jak w wieku piętnastu lat z algebrą (siedmiu – z arytmetyką). Pełne oczy i pusta kartka. To samo z krojem – nie rozumiem, nie rozumiem: gdzie w lewo, gdzie w prawo, w skroniach śruba, głowa jak z ołowiu. To samo ze sprzedażą na rynku, kiedyś z zatrudnieniem służącej, z całym moim stopudowym życiem ziemskim: nie rozumiem, nie mogę, nie wychodzi… wielka przysięga: nie będę pracować na posadzie. Nigdy. Choćbym miała umrzeć”. Lata 1919-1920 poetka przeżyła jedynie dzięki pomocy innych. Z nieumiejętności radzenia sobie – jak pisze Saakianc – uczyniła cnotę. „Mój dzień: – pisała w końcu listopada 1919 roku – wstaję – górne okno ledwie szarzeje – chłód – kałuże – pył od piły – wiadra – dzbanki – szmaty – wszędzie dziecięce sukienki i koszulki. Piłuję. Rozpalam. Myję w lodowatej wodzie ziemniaki, które gotuję w samowarze… Samowar rozpalam gorącym węglem, który w tej właśnie chwili wyciągam z pieca… Potem sprzątanie… potem pranie, mycie naczyń: miska do mycia szklanek i prymitywny dzbanuszek bez rączki «do przedszkola»… Trasa: do przedszkola (Mołczanowka 34) zanieść naczynia, – Starokoniuszennym na Priczistienkę po zwiększoną [rację], stamtąd do stołówki Praskiej (na kartkę od szewców), z Praskiej (Sowieckiej) do byłego Generałowa – czy nie wydają akurat chleba – stamtąd znów do przedszkola, po obiad – stamtąd schodami dla służby, obwieszona dzbankami, menażkami i puszkami – ani jednego wolnego palca! i jeszcze przerażenie: czy nie wypadła z koszyczka torebka z kartkami?! – schodami dla służby – do domu. Od razu do pieca. Węgiel jeszcze się tli. Rozdmuchuję. Rozgrzewam. Wszystkie obiady – do jednego garnka: zupa jak kasza… Karmię i układam Irinę… Parzę kawę. Piję. Palę. O dziesiątej dzień się kończy. Niekiedy piłuję i rąbię na jutro. O jedenastej albo dwunastej też jestem w łóżku. Uszczęśliwiona żarówką przy samej poduszce, ciszą, zeszytem, papierosem, niekiedy – chlebem…”.
Pod koniec lat dziesiątych Marina Cwietajewa – przypominam kłopoty z robótkami ręcznymi: a więc nie miała szans na zostanie Penelopą – poznała Jurija Zawadskiego i, oczywiście, zakochała się. To z myślą o nim, a może jeszcze bardziej o aktorce Sofii (Soni) Holliday – obie później rywalizowały o jego względy (to nic, że zakochanego w młodym poecie Pawle Antokolskim) – pisała swoje dramaty Feniks, Fortuna, Przygoda, Kamienny anioł. „Przede mną – wspominała poetka – malutka dziewczynka. […]. Z dwoma czarnymi warkoczami, z dwojgiem ogromnych czarnych oczu, z płonącymi policzkami. Przede mną – żywy pożar. Płonie wszystko, płonie – cała… I spojrzenie z tego pożaru – takiego zachwytu, takiej rozpaczy, takie: boję się! takie: kocham!”. Nieznajomych Holliday łatwo przekonywała, że ma czternaście lat i jej wierzono, bo niezwykle przekonująco grała narzuconą sobie rolę lolitki. W Opowieści o Sonieczce Cwietajewej czytamy: „Nigdy z nią nie całowałyśmy się: tylko witając się i żegnając. Ale często obejmowałam jej ramiona, w geście obrony, ochrony, starszeństwa…” *[Biografowie wymieniają jeszcze inne kobiety obecne w życiu Mariny Cwietajewej: Nadię Iłowajską, Asię Turgieniewą (żonę Andrieja Biełego), Tanię Kwaninę, Sałomeę Andronnikową.].
Zapewne też wtedy zapisała: „Męskie we mnie: Obawa przed obrażeniem pocałunkiem. Uczucie: zaufałeś mi, a ja – . Tak było z Wołodią Aleksiejewem [1892-1920, aktor – T K.], z którym ani razu – dlatego, że naprawdę mi zaufał. Uczucie – po pocałunku – haniebnego zwycięstwa, zawstydzającego triumfu. Nuda zwycięstwa. Nieumiejętność bycia kochaną: nie ma nic do roboty”.
Wiosną 1920 roku w życiu Cwietajewej pojawił się malarz Nikołaj Wyszesławcew, w którym beznadziejnie i bez wzajemności zakochała się. Poświęciła mu 27 wierszy.
Jedni są z głazu, drudzy są z gliny –
A ja błyskam i srebrzę się cała!
Mój los – to zdrada, imię – Maryna,
Ja – morska piana niestała.
(M. Cwietajewa, Jedni są z głazu, drudzy są z gliny …, tłum. J. Salamon)
W końcu listopada 1920 roku poznaje młodego, dwudziestoczteroletniego, poetę Jewgienija Łann-Łozmana, który przywiózł wiadomość od Maksa Wołoszyna z Krymu. Romans z młodym poetą trwa dwa tygodnie. Ośmioletnia Ala Efron prowadzi w tym czasie ożywioną korespondencję z Pra, matką Maksa. „Dzień za dniem przechodzą – pisze pod koniec listopada 1920 roku – niczym sobowtóry. Wiadomo, że Marina będzie rąbać cudze szafy i kosze, ja będę sprzątać pokoje. […]. Do nas prawie nikt nie przychodzi. Prawdziwych przyjaciół nie ma. […]. Marina sprzedaje francuskie książki. Żyliśmy dłuższy czas bez światła. W Moskwie źle się żyje, nie ma drewna. Rankami chodzimy na rynek. […]. Wszyscy handlują. Marina nie umie handlować, albo ją oszukują, albo zrobi się jej kogoś żal i oddaje za darmo. Nasz dom jest cały rozwalony i stare są wszystkie suknie”.
Pod koniec stycznia 1921 roku nowa i jak zawsze krótka fascynacja. Tym razem Boris Biessarabow, „18 lat, komunista. Bez butów. Nienawidzi Żydów” (list do Łann-Łozmana). I potem jak zawsze ogromne rozczarowanie przechodzące w niechęć, może w nienawiść: „Wsłuchuję się nie tylko w ból, ale także w młodego czerwonoarmistę (komunistę), z którym przyjaźniłam się przed Pańską książką, w którym widziałam i Rosję Radziecką i Świętą Ruś, a teraz widzę, że jest to po prostu zarozumiały stróż, a przepędzić nie mogę. Słyszę głupi, chamski śmiech i pokrzykiwanie: – «Ech, do diabła! Nie kapuję» – i czuję się znieważona do zlodowacenia, a nic nie mogę zrobić” (list do Wołkonskieg). I zaraz nienawiść przechodzi w nową fascynację, której tym razem na imię Emilij. Emilij Mindlin.
Ale rok dwudziesty pierwszy upływał poetce pod znakiem głębokiego, tym razem platonicznego (nie z jej winy) uczucia, „bezużytecznego pożaru” do dużo od siebie starszego, sześćdziesięcioletniego księcia Siergieja Wołkonskiego (1860-1939), wnuka znanego dekabrysty. „[…] Kochałam – pisała – […] nie znoszącego kobiet. Z całą nieodpowiedzialnością, z całą żarliwością kochałam i wreszcie zdobyłam go – we władanie wieczne! Pokonałam uporem miłości. Kobiet nie nauczył się kochać, nauczył się kochać miłość!” On, jak opowiadał zgorszony ojciec Aleksandr Turincew (wcześniej sam nieźle zapowiadający się poeta), „wolał chłopców”; ona nieprzytomnie zakochana gotowa była złożyć mu w ofierze – zamiast siebie, przez niego niechcianej – „kogoś odpowiedniego”, kogoś „pięknego i życzliwego”, kogoś „takiego, jak Emilij Mindlin, z Krymu, 18 lat”.
14 lub (jak podają współcześni, przywiązani do obowiązującego wcześniej w Rosji kalendarza juliańskiego) 1 lipca 1921 roku przekazano jej list od męża, który jak wielu jego towarzyszy broni odnalazł – po miesiącach tułaczki – przystań w życzliwej i przyjaznej wygnańcom z Rosji Czechosłowacji. Cwietajewa jest szczęśliwa. Natychmiast pisze odpowiedź. Wyznaje miłość. W brudnopisie. W kilku wariantach stylistycznych. Jedni dojrzą w tym zabiegu świadome studzenie uczuć i zabijanie ich spontaniczności, inni – troskę genialnej artystki, by „odpowiednie dać rzeczy słowo”: „Jeśli ze szczęścia się nie umiera – to – […] – ze szczęścia kamienieje. […]. Skamieniałam. – Łzy – Łzy po trzech godzinach”, „Mój Sieriożeńko! Jeśli ze szczęścia się nie umiera, to – w każdym razie – kamienieje. Skamieniałam. Ostatnie wieści o Panu […]: Pański list do Maksa [Wołoszyna – T. K.]. Potem pustka. Nie wiem, od czego zacząć. -Wiem, od czego zacząć: od tego, czym zakończę: mojej miłości do Pana”. Była jak zawsze szczera, wierzyła w każde swoje słowo i przez tych kilka godzin, kiedy pisała kolejne warianty listu, naprawdę kochała męża. Jednak miłość do niego zakleiła razem z listem w kopercie i natychmiast o niej zapomniała. Teraz znów kochała Wołkonskiego. A może już kogoś innego. Najmocniej, najczulej, najszczerzej.
Przez następnych kilkanaście miesięcy zdesperowany Siergiej Efron nakłaniał żonę do wyjazdu z Rosji Radzieckiej i wreszcie 11 maja 1922 roku opuściła ona z Ariadną Moskwę, by po czterech dniach dotrzeć przez Rygę do Berlina. Wśród osób ją żegnających nie było siostry – jak niejednokrotnie wcześniej, tak i teraz poróżnił je mężczyzna, o którego względy walczyły ze sobą. Wśród witających na dworcu berlińskim nie było męża. Spóźnił się. Trzy tygodnie. I dopiero, kiedy już 7 czerwca dotarł do Niemiec, to zrozumiał, że byłoby lepiej dla niego, gdyby Cwietajewa została w Moskwie. Tam nie spotkałaby Abrama Wiszniaka, redaktora wydawnictwa „Gielikon”, z którym tu nawiązała – jak to elegancko określono – „przelotny romans”. Gdyby to była cała prawda o tym związku, to Efron nie wyjechałby po dwóch tygodniach sam do Pragi, a my wszyscy bylibyśmy pozbawieni możliwości przeczytania kilku jej listów z przełomu czerwca i lipca: „Nie przeceniam Pana w swoim życiu – Jest Pan lekki nawet na mojej stronniczej (miłosiernej!, niesprawiedliwej!) wadze. Nawet nie wiem, czy jest Pan w moim życiu? W przestrzeni duszy mojej […] – nie. Ale w tym: obok duszy, w jakimś między, w tym, co przedsenne, […], tam Pan nie tylko jest, tylko Pan tam jest. (Teraz!)” (17 czerwca 1922); „Mój mały, takich listów do nikogo nie pisałam. Znam wszystko: i Pańską powierzchowność, i niepoważność, i pustkę (bowiem Pan jest – pusty), ale Pańska ziemska powierzchowność (wyrachowana wrażliwość na duszę innego) jest mi droższa od innych dusz” (19 czerwca 1922); „Moje dziecko (pozwoli Pan!) – mój chłopcze! Jeśli niekiedy nie odpowiadam wprost, to dlatego, że pewnych słów w pewnych ścianach nie znosi powietrze. (Ściany wszystko znoszą […]”; „Być może powiesz mi: – Taka jak ja nie jest Ci potrzebna. I na to zgoda. Na jedno nie ma zgody – na kłamstwo. Chcę, żebyś kochał mnie całą, taką, jaka jestem. To jedyna możliwość (być kochaną – lub niekochaną). Czuję się Pańska, jak nigdy niczyja. Już nie boję się słów. […] Mimo wszystko od Ciebie odejdę (z Ciebie – wyjdę). Odejdę od nieśmiałości, zakłopotania – o moim bólu nie będziesz wiedzieć. […]. Przyciskam Twoją rękę do ust. Pisz do mnie. Pisz więcej. Będę spać z Twoimi listami, jak spałabym z Tobą. Potrzebuję od Ciebie czegoś żywego” („20-go czerwca 1922 r., godz. 4.30 rano {a o 2 godz. rozstaliśmy się!}”); „Pan leży, wchodzę, siadam z brzegu, podnoszę do ust rękę, wtulam się, podziwiam, kocham. Za oknem – wielkie życie, obce, nic nas nie obchodzi, wszystko jest takie proste: Pan, ja. I cała noc przed nami. Opowiadam Panu jakieś nonsensy, śmiejemy się – nic miłosnego! – noc jest nasza, robimy, co chcemy. Ale noc jest jeszcze swoja, własna, z własnymi regułami, i oto – przez śmiech, dowolność, pianę – prawda: jedyna: usta do ust. Pan uroczo całuje (proszę zniszczyć moje listy), bez naciskania – delikatnie […], wytrwale i ostrożnie, z każdą setną sekundy głębiej, jak człowiek, który chce pić – i nie od razu…” (26 czerwca 1922); „To wkrótce się skończy – przeczuwam to – odejdzie z powrotem, pod powieki, za usta – Pan nic nie straci, wiersze pozostaną. Zycie wspaniale rozwiąże zadała nie, nie grozi Panu ukrzyżowanie (niech mi Bóg wybaczy i Pańskie poczucie taktu – niestosowność porównania). Kochany! Poza miłymi marnościami: zazdrościami, czułościami, wiernościami – oto co, pod pustym niebem: Jest mi Pan drogi. Ale przy Panu nie mam czym oddychać. Wiem, że w ważnych godzinach życia (kiedy Pan nie będzie miał czym oddychać, jak zwierzę duszące się we własnym futrze) – mając za sobą męskie przyjaźnie, kobiece miłości i rodzinne świętości -przyjdzie Pan do mnie. Po swą nieśmiertelną duszę. A teraz – dobranoc” (9 lipca 1922).
Do Czechosłowacji wyjechała 31 lipca 1922 roku *[Kraj ten wypłacał wielu emigracyjnym twórcom rosyjskim stypendia (np. Marina Cwietajewa – 600 koron, według innych źródeł 1000 koron; Jewgienij Czirikow – 1200 koron; Wasilij Niemirowicz-Danczenko – 1500 koron; obiad w studenckiej stołówce kosztował 3,50). Na jednym z wieczorów organizowanych przez fednotę Czesko-Rosyjską Cwietajewa poznała Annę Teskovą (1872-1954). Tak zaczęła się ich wieloletnia znajomość. Między 15 listopada 1922 roku a 12 czerwca 1939 roku Cwietajewa napisała do niej 135 listów.], by tam w ciągu trzech lat przeżyć swoje najbardziej burzliwe romanse. Wcześniej przypuszczała – teraz już była pewna, że bez miłości nie potrafi tworzyć (a więc: żyć), że musi kogoś kochać i że musi powtarzać rytualne wyznania, gesty powitań i rozstań. „Jeśli ci dzisiejsi nie mówią «kocham» – pisała w eseju z roku 1934 – to ze strachu, po pierwsze, żeby się nie wiązać, po drugie, żeby nie dać za wiele; nie obniżyć własnej ceny. Z największego egoizmu. Tamci (my) nie mówili «kocham» zdjęci mistycznym strachem, bali się, że nazywając miłość zabijają ją, i głęboko przekonani, że istnieje coś wznioślejszego od miłości, nie chcieli tego pomniejszyć, powiedziawszy «kocham», powiedzieć za mało”. Zawsze beznadziejnie zakochana, przypisywała partnerowi równie wielkie i romantyczne uczucie (a z reguły było inaczej) i gdy jej miłość po kilku tygodniach czy miesiącach gasła, sądziła, że On (jak w niedawnej przeszłości Wiszniak i w nieodległej przyszłości Bachrach, Słonim, Rodziewicz…) nie podniesie się po takim ciosie. A On zmęczony (znużony, znudzony, przerażony, zniecierpliwiony) jej zaborczością, prawdopodobnie oddychał z ulgą i powracał do kobiet o temperaturze uczuć nie przekraczającej 37 stopni. W jej życiu zaś pojawiał się ktoś następny, kogo znów kochała do szaleństwa pierwszą miłością. To był jej danse macabre, w którym fizyczna obecność obiektu pożądania nie była zresztą nieodzowna. Aleksanda Bachracha znała jedynie z publikacji, ale ten epistolarny romans (z bardzo zaskoczonym adresatem w tle) przebiegał wedle wszelkich praktykowanych przez nią reguł gatunku: w listach wyznawała mu miłość, w listach spędzała z nim noce i (już do szaleństwa zakochana w Konstantinie Rodziewiczu) listownie z nim zrywała. Było to tak. Początkujący, dwudziestojednoletni krytyk literacki opublikował recenzję Rzemiosła, tomiku wierszy znanej poetki emigracyjnej. Ona – pochłonięta w tym czasie listowną grą wstępną prowadzoną może z Aleksiejem Czabrowem, a może z kimś innym – odczytała jego tekst jako zaproszenie do wyznań miłosnych. Nieznanego sobie recenzenta uczyniła jeszcze jednym bogiem w swoim panteonie, jeszcze jednym herosem w swojej mitologii i 9 czerwca 1923 roku wysłała do niego pierwszy list. Te następne, sierpniowo-wrześniowe – pozostające najczęściej bez odpowiedzi przerażonego erupcją jej epistolarnych uczuć Bachracha – są, jak zawsze u Cwietajewej, neurotycznym zapisem kolejnych stanów (nadziei, rozczarowania, lęku, rozpaczy) kobiety zakochanej, jej „kroniką wypadków miłosnych”: „[…] Nacierpiałam się w tym miesiącu. […] Na żaden z moich ostatnich listów nie otrzymałam odpowiedzi […]. Proszę przez sekundę być mną i zrozumieć, ani linijki, ani słowa, cały miesiąc, dzień za dniem, godzina za godziną. […]. Bez przerwy o panu myślałam […]. I odczuwałam taki ból utraty, taki żal za żywą moją duszę, taką gorycz, że – gdyby nie wiersze. O, tak tego chciałam: obcego i tępego ciała, bez duszy […]. Przyjacielu, nie jestem malutką dziewczynką (chociaż z czegoś nigdy nie wyrosnę), parzyłam, parzyłam się, płonęłam, cierpiałam – wszystko było! – ale tak się roztrzaskać, jak roztrzaskałam się o Pana – nigdy o nikogo. […]. W ostatnich dniach […] odczuwałam wobec Pana żartobliwą pogardę, wiedziałam, że i na ten list Pan nie odpowie i z moich ust […] już niepowstrzymanie wyrywało się: cham! […]. Byłam o krok (wczoraj!) od innego człowieka – po prostu ust. Odprowadzałam go na dworzec, staliśmy w świetle księżyca, jego zimna jak lód ręka była w mojej, ręce nie rozstawały się, słowa pożegnania już się skończyły, patrzyliśmy, nie patrzyliśmy, i ja: «Gdyby…» i jakoś tak tracąc oddech… «Gdyby…» (teraz nie był taki duży księżyc.) i cichutko uwalniając rękę: «Dobranoc!» -Proszę mnie nie osądzać. Gdyby… Pan mnie znał (Zrozumiałby Pan, że Pana teraz nie kocham, kocham innego. 1932 r., natomiast w oryginale: 1923) Zrozumiałby Pan, że do ust tego miłego, czułego, wesołego, obcego człowieka popchnęła mnie po prostu – rozpacz. To było wczoraj, przed północą. Odjeżdżał ostatni pociąg”. I jeszcze: „Nie jestem księgą przychodów i rozchodów, jestem samym rozchodem i samym kredytem” (27 sierpnia 1923); „Przecież ja się nie nadaję do życia. We mnie wszystko jest pożarem! Mogę być związana z dziesięcioma (niezłe «związki») naraz i każdego z najgłębszej głębi zapewniać, że jest – jedyny. A najmniejszego choćby odwrócenia głowy ode mnie – nie toleruję. To mnie boli, rozumie Pan? Jestem człowiekiem odartym ze skóry, a wy wszyscy macie pancerze. Wszyscy macie: sztukę, towarzystwo, przyjaźnie, rozrywki, rodzinę, powinności, ja zaś, do samej głębi, nie mam ni-cze-go. Wszystko tracę jak skórę, a pod skórą – gołe mięso albo ogień: jestem Psyche. Nie mieszczę się w żadnej formie, nawet w tej najobszerniejszej – moich wierszy! Nie mogę żyć. Wszystko nie jak u ludzi. Mogę żyć tylko we śnie, w zwykłym śnie, który się śni: oto spadam z czterdziestego piętra w San Francisco, jest świt, i ktoś mnie goni, jakiś obcy – i – od razu – całuję, zaraz zostanę zabita – i lecę. Nie opowiadam bajek, śnią mi się cudowne i straszne sny, z miłością, śmiercią, to moje najprawdziwsze życie, bez przypadkowości, jak fatum, w którym wszystko się spełnia” (10 września 1923);
Mój Drogi Przyjacielu, Niech Pan zbierze całą swoją odwagę i wysłucha mnie: coś się skończyło.
A teraz, najtrudniejsze już za nami, proszę słuchać dalej.
Kocham innego [Konstantina Rodziewicza – T. K.] – prościej, brutalniej i bardziej szczerze powiedzieć się nie da.
Czy przestałam Pana kochać? Nie. Pan się nie zmienił i nie zmieniłam się – ja. Zmieniło się jedno: moje skupienie aż do bólu na Panu. Nie przestał Pan dla mnie istnieć, to ja przestałam istnieć w Panu. Moja chwila z Panem dobiegła końca, pozostaje moja wieczność z Panem. […].
Jak to się stało? […]. Nie wiem. […]. Co z tego wyjdzie – nie wiem. Wszystko jedno: bardzo boli. Wychodzę naprzeciw cierpieniu 54 (20 września 1923).
Dwa dni później (już dwa dni później? już dwa dni później!) pisze list do Konstantina Rodziewicza, swojej nowej miłości: „Arlekinie! – Tak Pana nazwałam. Pierwszy Arlekin w życiu, przez które przewija się niezliczona ilość Pierrotów! Po raz pierwszy kocham człowieka szczęśliwego i może po raz pierwszy szukam szczęścia, a nie strat, chcę wziąć, a nie dać, być, a nie zginąć!” Nigdy wcześniej nie pisano po rosyjsku z taką otwartością o seksie, nigdy wcześniej Rosjanka z taką naturalną prostotą nie pozbywała się tabuistycznego gorsetu pruderii: „Mój Arlekinie, mój Awanturzysto, moja Nocy, moje szczęście, moja namiętności. Teraz się położę i wezmę Ciebie do siebie. Najpierw będzie tak: moja głowa na Twoim ramieniu, coś mówisz, śmiejesz się. Przyciskam Twoją rękę do ust – zabierasz, nie zabierasz – Twoje usta na moich, głębokie dotknięcie – śmiech zamarł, słów – nie ma – i bliżej, i głębiej, i goręcej, i delikatniej – i zupełnie już nie do wytrzymania rozkosz, którą tak cudownie, tak cudownie, tak biegle przedłużasz. Przeczytaj i przypomnij sobie. Zamknij oczy i przypomnij sobie. Twoja ręka na mojej piersi – przypomnij sobie. Dotknięcie ustami piersi. […]. Przyjacielu, cała jestem Twoja”.
To był z całą pewnością mężczyzna jej życia, który ją najlepiej rozumiał („Pan jest jedyny, który poprosił mnie o mnie całą, który mi powiedział: miłość – jest. Tak Bóg wchodzi do życia kobiet”), który obudził w niej odruchy wcześniej odrzucane jako zbyt sentymentalne, nauczył być po kobiecemu słabą i bezbronną („Spałam dziś w Pańskim szlafroku. Nie wkładałam go od tamtego czasu, ale dziś poczułam się taka samotna i zrozpaczona, że włożyłam go, jako cząsteczkę Pana”) i który być może był ojcem jej najmłodszego dziecka (tak twierdzi m.in. Wieronika Łosska).
Równie zachwycone były nim siostra Mariny („Widziałam bohatera Poematu Góry – K. B. R. Takiego – właśnie takiego, jedynie z surowszą i ciemniejszą twarzą – wyobrażam sobie Andrieja Bołkonskiego. Ale ten człowiek był dotknięty skrzydłem polskiego chłodnego czaru. Niewysoki, delikatny”) i – do czasu poślubienia go – Maria Bułgakowa (1898-1979, córka znanego filozofa Siergieja), która męża i jego kochankę wspominała raczej chłodno: „[…] Byłam zakochana w kochanku Mariny. Potem wyszłam za niego za mąż. To był człowiek amoralny […], czarująca świnia […], kompletna miernota […]. Pewnego razu było mi bardzo przykro, już po naszym ślubie, gdy w jego kieszeni znalazłam przywołujący płomienny bilecik od niej. Zawsze tak postępowała. Jakież to obrzydliwe! […] Wobec męża była okropnie grubiańska, ona zresztą w stosunku do wszystkich była grubiańska”. Najbardziej obiektywną i wiarygodną, bo niezaangażowaną emocjonalnie, ocenę tego związku pozostawił Mark Słonim, pisząc, iż Rodziewicz „[…] był oszołomiony i przestraszony falą niepohamowania Mariny, która napłynęła na niego i uciekał przed burzą i grzmotami do cichej przystani burżuazyjnego życia i przyzwoitego małżeństwa”.
Bachrachowi (jeszcze nie został zapomniany) Cwietajewa powierzyła na przełomie lat 1923/1924 rolę powiernika, w której czuł się znacznie pewnej niż w swoim wcześniejszym wcieleniu – „mrocznego obiektu pożądania”. W październiku pisała więc o coraz wyraźniej uświadamianej sobie miłości do Borisa Pasternaka, a 10 stycznia już w czasie przeszłym i już chyba po raz ostatni o Rodziewiczu, bohaterze jej Poematu Góry i Poematu Końca: „W miłości są, mój drogi, kochani i kochający. I są jeszcze ci trzeci: kochankowie. On był kochankiem miłości. […]. Z nim byłam szczęśliwa. (Nigdy o tym nie myślałam!). Z nim chciałabym mieć syna. (Nigdy się to nie zdarzy!)”.
Już później, w liście do Wiery Bunin (1881-1961), żony noblisty, wyrazi też żal, że przed laty nie porzucając rodziny, dokonała fatalnego wyboru: „Być może (głupia byłam!) beze mnie byliby szczęśliwi: o wiele szczęśliwsi niż ze mną! Teraz mówię – z pewnością. Ale któż mógł mnie – wtedy przekonać?! Byłam tak pewna (a oni mi uwierzyli!), że jestem niezastąpiona, że beze mnie – umrą. A teraz jestem dla nich – szczególnie dla S., bo Ala już dawno mnie strząsnęła – ciężarem, karą boską.
Przecież żyjemy całkiem osobno. Mur? Odpowiem już postawionym znakiem zapytania. Nic nie wiem. Wszyscy oni chcą żyć, działać, spotykać się z ludźmi, «budować życie», choćby własne […]”.
Siergiej dużo wcześniej zrozumiał, że w życiu uczuciowym Mariny nie ma już dla niego miejsca, ale z jakąś masochistyczną pedanterią rejestrował przez wszystkie te lata niespokojny rytm serca żony.
Drogi Maksie – pisał do Maksimiliana Wołoszyna – Twój cudowny, serdeczny list otrzymałem już dawno, ale jakoś przez cały ten czas nie mogłem Ci odpowiedzieć. Jedynym człowiekiem, któremu mógłbym wszystko powiedzieć, jesteś oczywiście Ty, ale i do Ciebie trudno jest mi mówić. Trudno, ponieważ dla mnie w tej dziedzinie to, co powiedziane, staje się dokonane i chociaż nie żywię jakiejkolwiek nadziei, powstrzymywała mnie zwykła ludzka słabość. Wypowiedziane pociąga za sobą konieczność określonych działań i postępków z mojej strony, i tu gubię się całkowicie. Moja słabość, kompletna bezradność, ślepota M. oraz litość dla niej, świadomość beznadziejnego ślepego zaułka, w który zabrnęła, moja niezdolność, by pomóc jej w sposób zdecydowany i radykalny, niemożność znalezienia dobrego wyjścia – wszystko to sprawia, że znalazłem się w martwym punkcie. Wyszło tak, że każda droga z rozstajów może prowadzić do zguby.
M. jest człowiekiem namiętności: w znacznie większej mierze niż wcześniej – przed moim wyjazdem. Poddanie się od stóp do głów swojemu huraganowi – to dla niej konieczność, powietrze jej egzystencji. Kto tym razem wywołuje ów huragan – nie ma znaczenia. Prawie zawsze (teraz tak samo, jak wcześniej), a właściwie zawsze wszystko zbudowane jest na oszukiwaniu samej siebie. Wymyśla się człowieka – i zrywa się huragan. Jeżeli miałkość i ograniczoność sprawcy huraganu ujawniają się szybko, M. oddaje się równie żywiołowej rozpaczy. To stan, w którym ułatwione jest pojawienie się nowego sprawcy. Co – nieważne, ważne – jak. Nie istota, nie źródło, lecz rytm, szaleńczy rytm.
Dziś rozpacz, jutro zachwyt, miłość, oddawanie siebie bez reszty, a następnego dnia znów rozpacz.
I wszystko to przy przenikliwym, chłodnym (bodaj po wolteriańsku cynicznym) umyśle. Wczorajsi sprawcy poruszenia dziś zostają dowcipnie i złośliwie wyśmiani (prawie zawsze słusznie). Wszystko trafia do księgi. Wszystko zostaje spokojnie, z matematyczną precyzją, odlane w formułę. Aby napalić w olbrzymim piecu potrzebne są drwa, drwa i drwa. Zbędny popiół trzeba usunąć, jakość drew nie ma znaczenia. Dopóki ciąg jest dobry – wszystko przeistacza się w płomień. Gorsze drwa spalają się szybciej, lepsze – płoną dłużej.
Szkoda nawet mówić, że ja już dawno nie nadaję się na rozpałkę.
Kiedy przyjechałem na spotkanie M. do Berlina, już wtedy z miejsca poczułem, że niczego nie mogę jej dać. Kilka dni przed moim przyjazdem piec rozpalił ktoś inny [Abram Wiszniak – T. K.]. Nie na długo. Ostatnim etapem – najtrudniejszym dla mnie i dla niej samej – było spotkanie z moim przyjacielem z Konstantynopola i Pragi, człowiekiem całkowicie odległym od niej, z którego długo pokpiwała. Mój wyjazd na tydzień stał się zewnętrzną przyczyną nowego huraganu. Dowiedziałem się o tym przypadkiem. Chociaż przyjaciół swoich poinformowała w listach.
Trzeba było w jakiś sposób skończyć z tym niedorzecznym wspólnym życiem, wypełnionym kłamstwem, nieudolną konspiracją itp. truciznami.
Tak też zdecydowałem. Zrobiłbym to wcześniej, ale bałem się ciągle, że wyolbrzymiam fakty, że M. nie może mnie oszukiwać etc.
Ostatni incydent wydobył na jaw całe poprzedzające go pasmo podobnych. Poinformowałem więc M. o mojej decyzji rozejścia się. Przez dwa tygodnie szalała. Miotała się pomiędzy jednym a drugim. (Na ten okres przeprowadziła się do znajomych). Nie spała po nocach, schudła, po raz pierwszy widziałem ją w takiej desperacji. I wreszcie oznajmiła, że nie może mnie opuścić, ponieważ świadomość, że przebywam gdzieś tam w samotności, nie da jej ani minuty nie tylko szczęścia, lecz po prostu spokoju. (Niestety, wiedziałem, że tak właśnie będzie). Mógłbym być stanowczy, gdyby M. odchodziła do człowieka, któremu bym ufał. Wiedziałem jednak, że ten drugi (mały Casanova) po tygodniu porzuci M., a w jej stanie byłoby to równe śmierci.
M. zmierza do zagłady. Ziemia dawno już usunęła się jej spod stóp. Mówi o tym bezustannie. Gdyby nawet nie mówiła, dla mnie byłoby to oczywiste. Nieobecność tamtego podgrzewa jej uczucia. Wiem, że jest przekonana, iż utraciła swoje szczęście. Ma się rozumieć, do kolejnego rychłego spotkania. Żyje teraz wierszami do niego. W stosunku do mnie absolutna ślepota. Niemożność kontaktu, bardzo często rozdrażnienie, prawie złość. Jestem równocześnie kołem ratunkowym i kamieniem u szyi. Uwolnić jej od tego kamienia nie można, nie wyrywając jednocześnie ostatniej słomki, której się trzyma.
Moje życie jest ciągłą torturą. Przebywam we mgle. Nie wiem, co postanowić. Każdy kolejny dzień jest gorszy od poprzedniego. Przygnębiająca samotność we dwoje. Bezpośrednie poczucie życia zabijane jest przez litość i poczucie odpowiedzialności. Co godzinę zmieniam swoje decyzje. Może to po prostu moja słabość? Nie wiem. Jestem zbyt stary, żeby być okrutnym, i zbyt młody, żeby, będąc obecnym, być nieobecnym. Ale moje „dziś” jest jednym gniciem. Jestem do tego stopnia rozbity, że wszystko w życiu budzi moją odrazę, jak w ciężkiej chorobie. Jakieś takie powolne samobójstwo. Co robić? Gdybyś mógł z daleka wskazać mi właściwą drogę!.. …Co robić? Długo to współżycie trwać nie może. Albo ja zginę [nieczytelne]. W życiu osobistym jest to stały pierwiastek destrukcji. Przez cały ten czas próbowałem delikatnie przygotować M. i siebie do mającego nastąpić rozstania. Ale jak to zrobić, kiedy M. ze wszystkich sił stara się o coś odwrotnego. Jest przekonana, że teraz, kiedy ofiarnie wyrzekła się swojego szczęścia, wykuwa moje. Starając się zachować pozorny kształt wspólnego życia, myśli, że mnie tym usatysfakcjonuje. Gdybyś wiedział, jakie to jest trudne i zagmatwane. Uczucie przygniatającego ciężaru nie opuszcza mnie ani na sekundę. Wszystko wokół mnie jest zatrute. Ani jednego silnego pragnienia – tylko ból. Utrata, która runęła mi na głowę, jest tym straszniejsza, że przez ostatnie lata, które przeszły na Twoich oczach, najbardziej, być może, żyłem Mariną. Tak mocno, prostolinijnie i niezachwianie ją kochałem, że bałem się jej śmierci.
M. stała się tak nieodłączną częścią mnie, że teraz, gdy staram się rozdzielić nasze drogi, odczuwam taką pustkę, stan takiego poszarpania wewnętrznego, że próbuję żyć z zaciśniętymi powiekami. Nie czuć samego siebie – to, być może, jedyne moje pragnienie. Złożoność sytuacji pogłębia jeszcze moja podstawowa cecha. Zawsze, od dziecka, uczucie „nie mogę inaczej” silniejsze było we mnie niż uczucie „tak chcę”. Przewaga statyki nad dynamiką. Teraz cała moja statyka poszła do diabła. A w niej była cała moja siła. Stąd kompletna bezradność. Z przerażeniem oczekuję nadciągających dni i miesięcy. „Przyciąganie ziemskie” pcha mnie w dół. Ze wszystkich sił próbuję się wygramolić. Ale jak i dokąd?
Gdybyś był obok, wiem, pod wieloma względami udałoby Ci się pomóc M. Prawie nie rozmawiam z nią o tym, co najważniejsze. Ogłuchła na mnie i na moje słowa. Zresztą może nie o jej głuchotę chodzi, tylko o mnie samego. Ale o tym innym razem.
Tylko do Ciebie piszę ten list. Nikt jeszcze nic nie wie. (A może już wszyscy wiedzą). 22 stycznia 1924.
Ten list nosiłem chyba z miesiąc. Wciąż nie miałem odwagi wysłać. Dzisiaj – zdobywam się na nią.
Nadal żyjemy z M. razem. Uspokoiła się. A ja odłożyłem ostateczne rozwiązanie naszego problemu. Kiedy nie ma wyjścia, czas jest najlepszym nauczycielem. Nieprawdaż? Na szczęście jest dużo pracy, a to bardzo pomaga…
Po rozstaniu z Rodziewiczem Marina Cwietajewa szuka pociechy u (raz jeszcze) Aleksandra Bachracha i miłości u Marka Słonima. Miejsce Arlekina zajął w jej sercu Najdroższy i wszystko przebiegało według dobrze już znanego scenariusza. „Wyobrażała sobie – tłumaczył się we wspomnieniach Słonim – że mogę dać jej to wsparcie duchowe, zwłaszcza, że ja także w tym czasie rozstałem się z pierwszą żoną i w tym zbliżonym podobieństwie sytuacji osobistej M. I. dostrzegła rękojmię wzajemnego zrozumienia. Ale wtedy doszło do zderzenia naszych indywidualności, temperamentów i dążeń. Po pierwsze, jak zwykle, M. I. stworzyła sobie pewną iluzję: dojrzała we mnie wcielenie mocy ducha i wszelkich cnót, nie mając w istocie pojęcia o moim życiu osobistym, skłonnościach, namiętnościach i wadach. Takie bujanie w obłokach nie mogło trwać długo, a upadek, jak zawsze, przysporzył jej bólu i cierpień. Po drugie, wymagała od bliskich całkowitego oddania, bezwzględnego podporządkowania, wręcz ofiary, po czym chciała, aby złożył ją nie ktoś słaby, lecz silny, słabym by pogardzała”.
Był to kolejny burzliwy związek Mariny Cwietajewej z łatwo przewidywalnym – bo zawsze takim samym – pozbawionym happy endu zakończeniem. (Siostrą rutyny trwania w związku z osobą niekochaną może być nuda cyklicznie powtarzających się rozstań). „A z „najdroższym” – pisała 6 listopada 1924 r. do swojej przyjaciółki, Olgi Czernowej-Kołbasiny (1886-1964) – pogodziłam się – przedwczoraj. […] On był zwyczajny, otwarty, czuły, ludzki, ja – zwyczajna, otwarta, czuła, ludzka. […]. Rozstaliśmy się przyjaźnie – nie bez lekkiego skowytu w sercu – Dlaczego wszyscy zawsze w stosunku do mnie mają rację??”. Miesiąc później (3 grudnia) poetka nie miała już żadnych złudzeń: „Z «najdroższym» po Pani odjeździe widzieliśmy się dwukrotnie: raz, kiedy „godziliśmy się», drugi raz niedawno, w W[oli] R[ossii], w pośpiechu, przy ludziach, trzy minuty. Wyraźnie jest mi rad i wyraźnie jestem mu niepotrzebna […]. Poślę mu na Nowy Rok ten wiersz, który posłałam Pani («Jak się panu żyje z inną…»). Niech sieknie po sercu albo smagnie po ambicji. Tego wieczoru przynajmniej nie będzie mu smakował jego «miał gipsowy»”.
Próba zazdrości
Jak się panu żyje z inną?
Łatwiej, prawda? Pchnięcie wiosła
I – od brzegu? Z oczu zginął!
Szybko fala pamięć zniosła
O mnie, pływającej wyspie?
(O, nie po wodach – po niebie!)
Dusze, dusze! – siostry wyście,
Wam – miłośnicami nie być!
Jak się żyje ze zwyczajną?
Żoną? Świat – bez bóstwa – lepszy?
Królową z tronu strącając
(Samemu się go wyrzekłszy),
Jak się żyje – krząta – troszczy –
Dobiera się w korcu maku?
Myto wiecznej trywialności
Jak się spłaca mój biedaku?
„Konwulsji szarpiących tętno –
Starczy! Dom wynajmę nowy”.
Jak się panu żyje z jedną
Z wielu – memu wybrańcowi!
Swojskie jadło, święty spokój –
Tak? – Triumfu nie powstrzymuj! –
Tylko… jak się żyje z kopią
Panu – któryś deptał Synaj!
Jak się panu żyje z obcą
Tutejszą, rajsko-pierwotną?
Jowiszowej lejcy chłostą
Nigdy czoła wstyd nie dotknął?
Jak się żyje – wstaje – wiedzie –
Śpiewa w chórze rannych ptaków?
Ból sumienia – rany wiecznej –
Jak się znosi, mój biedaku?
Jak też żyje się z towarem
Rynkowym? Marże – niemałe!
Po marmurze z gór Carrary
Jak się panu żyje z miałem
Gipsowym? (Wykuty w bryle
Bóg – i znów skruszony do cna!)
Jak się panu żyje z byle
Jaką – któryś Lilith poznał!
Nowalijką sezonową
Sytyś pan? Gdy czary prysły –
Jak się żyje z tuzinkową,
Ziemską, bez szóstego zmysłu?
No, szczerze: więc jednak szczęście?
Nie? W zapaści bez głębiny –
Jak się żyje, miły? Ciężej?
Czy tak samo – jak mnie z innym?
(M. Cwietajewa, Próba zazdrości, tłum. W. Woroszylski)
I jeszcze inni adresaci, i jeszcze inne listy. I kiedy po kilkunastu latach Cwietajewa przepisuje do zeszytu fragment kolejnego brudnopisu („Nie chciałam do Pana pisać i nie myślałam o Panu […]”), odrobinę zakłopotana dodaje nagłówek-komentarz: „Z listu (do kogo??)”. Wprawdzie sumienni wydawcy ustalili po latach adresata (Mark Słonim), ale dopisek był niepotrzebny. Sądzę bowiem, iż listy miłosne – poczynając od tego do Piotra Efrona – traktowała Cwietajewa jako rodzaj ćwiczeń stylistycznych czy może raczej kolejny stopień wtajemniczenia w dążeniu do opanowania umiejętności zacierania granic między życiem a sztuką. Zazdrość wyrażana w liście oraz wiersz Próba zazdrości były dla niej elementami tego samego tekstu, którego bohaterowie są w tej samej mierze zarazem realni i fikcyjni. Ich personalia są dla poetki czymś umownym, do czego nie przywiązuje większej wagi. Zawartość zeszytów Cwietajewej nie pozostawia wątpliwości, że były to zachowania świadome i że można ją zaliczyć do osób, które Erich Fromm określał mianem narcystycznych, a więc niepotrafiących „[…] dostrzec realnego istnienia drugiej osoby, jako kogoś od niej odmiennego”.
W jakiejś mierze dotyczyło to również kontaktów (listownych i osobistych) z reprezentującym podobny zresztą typ osobowości Borisem Pasternakiem. Był on stale obecny w świadomości czy może raczej w podświadomości Mariny Cwietajewej, która w jednym z grudniowych listów roku 1924 wyrzuciła z siebie: „Potrzebny mi jest Pasternak – Boris – na kilka niewieczornych wieczorów – i na całą wieczność. Jeśli mnie to ominie – vie et vocation manquees. Na pewno ominie.
A żyć z nim pewnie tak czy owak nie potrafiłabym – bo za bardzo kocham…”. To na jego cześć chciała nazwać syna Borisem. „Borisem – pisała do Pasternaka 14 lutego 1925 roku – był przez dziewięć miesięcy w moim łonie i dziesięć dni na świecie, ale życzeniem S. (nie żądaniem) było, żeby nadać mu imię Gieorgij – ustąpiłam więc. Potem – ulga”. Tak nawiasem mówiąc, to ochrzcił go w Pradze ojciec Siergij, czyli Siergiej Bułgakow.
Kilka miesięcy później został zamknęły czeski rozdział w życiu Mariny, Siergieja i Ariadny. 31 października o 10.54 poetka opuściła Pragę, by następnego dnia znaleźć się w Paryżu.
Zmieniały się miasta i kraje, ale poziom i warunki życia rodziny Efrona pozostawały bez zmian. Znajomych szczególnie irytowało kontestowanie przez Cwietajewą tych najbardziej elementarnych cnót mieszczańskich: „Marina sama niczego nie umiała zrobić. […]. W ogóle Marina chodziła brudna, z brudnymi paznokciami, ręce miała pokaleczone i niemyte, wygrzebywała węgielki z pieca gołymi rękoma […], ubierała się śmiesznie i bez ładu, strzygła się sama, w domu”; „W domu brud był okropny, smród i wszędzie niedopałki. Na środku pokoju stał ogromny kosz na śmiecie”; „Dom był zdumiewająco niechlujny i zaniedbany, było jakoś niekobieco. Było w tym wszystkim nawet coś z zapału i masochizmu: oto jaka jestem! Czarne od węgla paznokcie – wkładała węgiel do pieca rękoma. Jakieś mieszkanie bez progu, prosto z ulicy do przedpokoju. Herbata była słaba i niesmaczna podobna do tej, którą pijemy teraz w Moskwie, zupełnie jak siuśki”; „W domu panował zawsze straszliwy bałagan”. Po jakimś czasie Marina miała już nawet pomysł na osiągnięcie stabilizacji finansowej, o czym 6 marca 1931 roku poinformowała zajmującą się działalnością filantropijną Raisę Łomonosowa (1888-1973): „I oto prośba. Przecież za 6-8 mies[ięcy] Siergiej] J[akowlewicz] na pewno będzie zarabiać (kinooperator). Ale – żeby jakoś dociągnąć – może opowie Pani o moim położeniu paru osobom, aby każda, co miesiąc coś dawała […]. Właśnie, co miesiąc, żeby wiedzieć. W rodzaju stypendium. Nam czworgu na życie trzeba tysiąc franków […]”. Prośba oczywiście nie wzbudziła entuzjazmu i należy się zgodzić z późniejszą opinią księżnej Zinaidy Szachowskiej: „Historia literatury wymaga bezstronności i szacunku dla siebie. Listy i dzienniki starszych pisarzy pierwszej emigracji czytamy jak książkę skarg i zażaleń. Oni cierpią z powodu biedy i braku czytelnika. Skarżą się i Bunin, i Riemizow. Im wszyscy pomagali: i osoby prywatne, i organizacje, i państwa. Tak samo pomagano Cwietajewej. Niedostatek – jak u wszystkich: czytelnika masowego nie było. Z poezji nikt nie mógł wyżyć i nie wyżyje. Na przykład los G. Iwanowa można porównać z losem Francoisa Villona. Ale winić za to emigracji nie można. […]. Krytyka być może była wobec niej okrutna, ale też i ona ich nie oszczędzała…”.
Nie oszczędzała nikogo, kto próbował jej życie sprowadzić do kieratowego rytmu codziennej krzątaniny niedającej się pogodzić z wyznawanymi przez nią wartościami etycznymi i estetycznymi. Wkrótce po swoim pojawieniu się w nowej stolicy emigracji rosyjskiej (wcześniej na to miano zasługiwał raczej Berlin) wywołała małą sensację towarzyską, próbując nawiązać romans z Mirskim, o którym Natalia Rieznikowa (żona znanego pisarza Aleksieja Riemizowa) powiedziała, iż „[…] kobiet szczególnie nie cenił: miał raczej inne skłonności”.
Ale rok 1926 upłynął poetce głównie pod znakiem trójkąta pocztowego z udziałem Pasternaka i Rainera Marii Rilkego, którego – niczym Bachracha – nigdy wcześniej nie spotkała i nigdy też nie miała spotkać. Już jednak w pierwszym liście (9 maja 1926) ogłuszyła go wyznaniem: „[…] Kocham Pana najbardziej na świecie” i zaproponowała przejście na ty; w następnym (13 maja) wysłała mu swoje zdjęcie („Oto moje zdjęcie – z paszportu – jestem jaśniejsza i młodsza. Potem przyślę lepsze i zrobione całkiem niedawno, w Paryżu”) i poprosiła o zrewanżowanie się; we wszystkich, z właściwą sobie finezją stylistyczną, wytwarzała nastrój zmysłowości (m.in. 2 sierpnia 1926: „I jeszcze, Rainerze, [….] – nie złość się, to przecież ja, ja chcę z Tobą spać – zasypiać i spać. […]. Po prostu – spać. I nic więcej. Nie, jeszcze: wcisnąć głowę pod Twoje lewe ramię, a rękę – na Twoje prawe – i nic więcej. Nie, jeszcze: nawet w najgłębszym śnie wiedzieć, że to Ty. I jeszcze: słuchać, jak bije Twoje serce. I – całować je” *[W wydanej ostatnio w Polsce monografii – marnej skądinąd – Henri Troyata (Marina Cwietajewa. Wieczna buntownica, tłum. W Sadkowski, Warszawa 2004) korespondencja Cwietajewej jest cytowana w przekładach z języka francuskiego i efekty są opłakane. W wersji Wacława Sadkowskiego Marina z wdziękiem traktorzystki z powieści produkcyjnej wyznaje, jak to Poeta Poecie, Rilkemu: „Chcę się z tobą przespać […]” (s. 151).]). Nie chciała dostrzec, że jej idol jest zmęczony i schorowany, że coraz trudniej ukryć mu zniecierpliwienie jej nadobecnością w jego mikrokosmosie uczuć i że poznana pod koniec dziewiętnastego wieku femme fatale Lou Andreas-Salome (ur. 1861 w Petersburgu, zm. 1937) wciąż miała pozostać największą miłością jego życia (to do tamtej pisał: „Przemierzałem ulice miasta, niosąc w ręku kilka róż… drżałem z pragnienia, by Cię gdzieś spotkać”). Ostatni list (z 7 listopada 1926), który dotarł do Rilkego przed śmiercią, zawierał pytanie dla Cwietajewej fundamentalne: „Czy mnie jeszcze kochasz?”. Dla niego – już niewarte odpowiedzi. Zmarł 29 grudnia. A dwa dni później pogrążona w żalu po utracie korespondencyjnego kochanka pisze „list pośmiertny”: „Kochany, uczyń tak, żebym często widziała Ciebie we śnie – nie, nie tak: żyj w moim śnie”. I dużo, dużo później powiedziała przy jakiejś okazji: „Po Rilkem nikogo nie kochałam […]”.
Być może tym właśnie sercem, ale Cwietajewą miała ich przecież kilka. To pierwsze dyktowało listy do poety austriackiego, to drugie – do poety rosyjskiego (26 maja 1926: „[…] Żyję z Tobą od rana do nocy, wstając do Ciebie i do Ciebie się kładąc”), to trzecie biło zawsze dla kogoś, kto był mniej sławny i mniej utalentowany od Rilkego i Pasternaka, ale miał jedną wielką zaletę. Był obok. I był młody.
„Moim współtowarzyszem – pisała 10 kwietnia 1928 roku do swojej czeskiej przyjaciółki Anny Teskovej – jest rasowy 18-letni szczeniak, uczy mnie wszystkiego, czego się nauczył w gimnazjum (o, sporo!) – ja jego tego wszystkiego, co do zeszytu”. Tak w jej życiu zaistniał Nikołaj Groński – utalentowany poeta, miłośnik długich spacerów, alpinista. Nastolatkowi schlebiało, że zabiega o niego dojrzała kobieta, wielka poetka, ale kiedy na początku 1931 roku zakochał się w swojej rówieśniczce, to demonstracyjnie zmienił dedykacje w wierszach pierwotnie poświęconych Cwietajewej.
Ona nigdy nie była prymuską na kursach życiowej mądrości, nigdy nie zależało jej na opinii innych i nigdy nie bała się narażenia na śmieszność. Na początku lat trzydziestych poznała w Paryżu znaną ze swych homoseksualnych skłonności Nathalie Barney (1876-1972), autorkę Myśli Amazonki (Pensees d’une Amazone, 1918). Uczucie pozostało wprawdzie platoniczne, ale zaowocowało esejem List do Amazonki, w którym padło fundamentalne dla zrozumienia postawy życiowej autorki Próby zazdrości stwierdzenie: „«Co powiedzą ludzie» nie ma żadnego znaczenia, nie powinno mieć żadnego znaczenia, ponieważ wszystko, co mówią, jest wypowiedziane ze złością, wszystko, co widzą, jest widziane złośliwie. Złym okiem zawiści, ciekawości, obojętności. Bóg? Raz na zawsze: Bóg nie ma czego szukać w miłości zmysłowej. […]. Są rzeczy niewspółmierne: Chrystus i miłość zmysłowa”. Przegrywała więc Cwietajewa w walce z czasem, z młodszymi od siebie rywalkami, niekiedy z córką, ale była gotowa zapłacić każdą cenę za prawo do kolejnych złudzeń.
Tak było latem 1935 roku. „Miałam tutaj – pisała do poznanej rok wcześniej Ariadny Berg (1899-1979) – młodego partnera do rozmów -młodszego ode mnie o dziesięć lat. […] Wieczorem nie można było spacerować z powodu absolutnych ciemności, a w pokoju spał Mur. Siadywaliśmy więc na schodach, ja wyżej, on niżej, rozmawialiśmy – bardzo lubił wiersze – choć chyba nie tak bardzo, skoro z chwilą przyjazdu mojej córki […] od razu przestał bywać, tzn. zaczął bywać z nią, natychmiast zastąpiwszy mnie, żywą, mnie – mnie pojęciem «Votre maman». Piszę o tym tak po prostu, bo wciąż jestem na szczycie schodów i schodzić nie mam zamiaru, może i chciałabym, ale to się nie uda. Sytuacja jest jasna: ona ma lat dwadzieścia, ja – czterdzieści, oczywiście, nie ja, ja nie mam żadnych lat, ale moje siwe włosy mają, […] no i fakt, że ona ma – dwadzieścia. A do tego koci instynkt – «odbić» – łapką, niezauważalnie. Tam, gdzie to jest niemożliwe, ona nie bywa. Tutaj walka była z góry nierówna: wszystkie atuty i kompletny ich brak, bo przecież nie mam ani młodości, ani urody, ani nawet woli walki (podobania się), przeciwnie, tylko jedno pragnienie, by momentalnie zniknąć z pola bitwy: mnie tam nie było. Tam, gdzie mogła być inna (inna niż moja naga dusza), mnie nie było. Taka sama byłam, mając dwadzieścia lat. I tak samo wybierano tę drugą. Proszę nie myśleć, to nie jest rana. Daję słowo: nawet nie zadrapanie. Być może – malutka drzazga, którą najlepiej posmarować jodyną. Jestem bezgranicznie trzeźwa, aż do cynizmu. Zawsze wszystko z góry wiem i tym razem – też wiedziałam. (Jakie malutkie «wszystko»!). Skończyło się tym, że wczoraj (dziś wyjeżdżam), on całkiem oficjalnie zwrócił się do mnie z pytaniem, czy może zaprosić Alę (Votre filie) na pożegnalny obiad do restauracji […]”.
Tak było latem 1936 roku. Młody poeta (który to już? deja vu!) Anatolij Steiger, młodszy od Cwietajewej o piętnaście lat, trafił na leczenie gruźlicy do Szwajcarii i stamtąd wysłał do niej swój tomik wierszy Niewdzięczność z bardzo osobistym listem. Reakcja była natychmiastowa. „Epizod ten – pisze Jadwiga Szymak-Reiferowa – skończył się rozczarowaniem, jeśli nie upokorzeniem: adresat nie oczekiwał od niej tak gwałtownego odzewu na swoją prośbę o psychiczne wsparcie w trudnym momencie życia, tym bardziej zaś – takiej intensywności i bogactwa uczuć. Po prostu, jak to określiła córka poetki, nie wiedział, że swym pierwszym listem spowoduje lawinę”. Po prostu, o czym Ariadna już nie wspomniała, był gejem (jeszcze jedno deja vu!), który poczuł się osaczony kobiecymi intymnościami. W ostatnim liście (30 grudnia 1936) pisała: „Przyjacielu, kochałam Pana jako poeta liryczny i jako matka. I jeszcze jako ja: nie sposób wyjaśnić”. Spotkali się tylko raz – po jego przyjeździe do Paryża. Nie mieli sobie nic do powiedzenia. Steiger został kochankiem innego liryka – rówieśnika Mariny, Gieorgija Adamowicza (1892-1972). Zmarł na gruźlicę w 1944 roku.
Tak było pod koniec lat trzydziestych, już po ucieczce do Leningradu męża ściganego przez policję paryską za współudział w morderstwie politycznym. To wtedy dowiedziała się o jego współpracy z radziecką służbą bezpieczeństwa (NKWD) i, upokorzona, natychmiast zapragnęła zabić swój wstyd w jakimś podrzędnym hoteliku w ramionach dopiero co poznanego młodego mężczyzny. Nie wiedziała, że z Jurijem Iwaskiem – w przyszłości znanym wykładowcą literatury rosyjskiej – może spędzać jedynie platoniczne noce i dnie, przeżywać platoniczne orgazmy i wylewać platoniczne łzy. Jak wcześniej z Zawadskim, Wołkonskim czy Steigerem. Może – sama daleka od heteroerotycznej poprawności – tak utożsamiała się z ich seksualną innością. A może po prostu zawsze wiedziała (przeczuwała) i w tym wyzwaniu dla siebie, uwodzicielki, szukała dodatkowych podniet?
Tak było na przełomie lat trzydziestych i czterdziestych, już po powrocie do kraju (18 czerwca 1939). Maria Biełkina w roku 1940 lub 1941 spotkała Marinę Cwietajewa w Klubie Pisarzy na ul. Worowskiego. Poetka w nabożnym skupieniu, w samotności przeglądała książki. To była taka romantyczna, wzruszająca poza, którą właściwie zinterpretowała obecna tam również tłumaczka Nina Jakowlewa. Okazało się, że scena ta została zainscenizowana dla oczu młodego poety (może Arsienija Tarkowskiego?), którym była zafascynowana. On wprawdzie się pojawił, ale w towarzystwie żony. Nie podszedł więc do Mariny i nie przywitał się.
W latach trzydziestych Cwietajewa czuje się kobietą zdradzoną przez miłość i poetką opuszczoną przez muzę. Ogarnia ją – może po raz pierwszy w życiu – uczucie bezsilności i przerażenie, że swoich najbardziej traumatycznych doświadczeń nie przełoży już na język poezji i nie wykrzyczy całemu światu. Uczy się więc, jak być niekochaną i, co może jeszcze straszniejsze, niebudzącą pożądania. A więc skazaną na impotencję twórczą. W 1934 roku pisze:
Dlaczego ludzie (mężczyźni) mnie nie kochali
Dlatego że nie kochałam ludzi.
Dlatego że nie kochałam mężczyzn.
Dlatego że nie mężczyzn kochałam, a dusze.
Nie ludzi, a wokół, nad, pod.
Dlatego że zbyt wiele dawałam.
Zbyt mało żądałam.
Niczego nie żądałam.
Zbyt wiele (wszystkiego) oczekiwałam – i nie dla siebie.
Zbyt cierpliwie oczekiwałam (gdy nie szli).
Nigdy się nie broniłam.
Zawsze wybaczałam.
Próbuje zrozumieć, oswoić i opisać tę nową dla siebie sytuację w listach – do Anny Teskovej: „Jest mi dobrze tylko ze starymi ludźmi – i z przedmiotami” (20 stycznia 1936) czy Ludmiły Wieprickiej (1902-1988): „Przez całe życie kochałam takich jak T.[agier] i przez całe życie byłam przez nich krzywdzona […]” (9 stycznia 1940), „Tutaj, oprócz Pani, nikt mnie nie kocha, a bez tego jest mi chłodno i głodno, i bez tego (miłości) w ogóle nie żyję” – i z obsesyjną już częstotliwością w dziennikach, zeszytach, zapiskach nieprzeznaczonych do druku, brudnopisach. Jest jak zawsze lapidarna, błyskotliwa, prowokacyjna i aforystyczna: „Do każdego z ulicy podchodzę cała. I ulica się mści”; „Wszystkie kobiety dzielą się na takie, co są na utrzymaniu mężczyzn, i takie, co biorą ich na utrzymanie. Należę do tych ostatnich”; „Nie jest mi dobrze ani z dziewczętami, ani z kobietami: dziewczęta są dla mnie zbyt głupie, kobiety – zbyt przebiegłe (skryte)”; „Łatwiej mnie mieć, niż zrozumieć”; „Mężczyźni poszukują «namiętności», tzn. kogoś z temperamentem (namiętności duchowe im nie są potrzebne, w przeciwnym razie byłabym ja potrzebna) – albo urody – albo kokieterii – albo tego «ciepła» albo (dla żony) «czystości» (tej). Nie tej namiętności, nie tej urody, nie tej gry, nie tej czystości, które są we mnie. To wszystko jest, ale moje, indywidualne, w mojej transkrypcji i – dlatego – nierozpoznawalne. Albowiem szablonu tego całego poszukują, wspólnego mianownika”.
Podejmuje jeszcze jedną rozpaczliwą próbę zakochania się. Chyba wie, że to jej pożegnanie z miłością. Jewgienij Tagier i Nikołaj Wiliam-Wilmont. O tym ostatnim mówiła, że przypomina Rilkego i pisała do niego listy po niemiecku (gotykiem). On pokazywał je znajomym, a swoją służącą (nie, w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich nie było służących, a więc – swoją pomoc domową / domrabotnica) pouczał: „Jeśli przyjdzie chuda staruszka – to mnie nie ma w domu”.
Tę kwestię przytoczyła Achmatowa w rozmowie z Lidią Czukowską (23 maja 1942) i dodała: „[…] Jestem przekonana, że kobieta w miłości nie powinna być aktywna. Niczego oprócz wstydu z tego nie wynika”. W świecie jednoznacznych sądów, prostych pytań i jeszcze prostszych odpowiedzi (wystarczy chociażby sięgnąć do koszarowych opinii wygłaszanych przez Aleksandra Turincewa: „My, mężczyźni, jesteśmy przecież huzarami… Zdobywamy kobiety… Przychodzimy – i odchodzimy, a one powinny na nas czekać… Ona zawsze chciała sama… A tego nie lubimy… Nie, nie była pociągająca jako kobieta…”; „Czy była lesbijką? Konkretnie nie, oczywiście. Było w niej pragnienie zdobywania. A fizycznie nie była lesbijką. Po prostu niezaspokojona baba”; „Zakochiwała się często i konkretnie. Miała niezliczone romanse. […]. Traktowała miłość zupełnie jak mężczyzna. Wybierała, na przykład, sobie na kochanka jakąś miernotę i wysławiała ją. Był w niej ten męski pierwiastek”) wyeksponowano szokujący wielu kontekst obyczajowy, pomijając niemal całkowitym milczeniem – na to jeszcze było za wcześnie – problem transseksualizmu. Najbliżej zrozumienia tego fenomenu była zresztą sama Marina Cwietajewa, która w liście do Ariadny Berg tak zdefiniowała swoje kłopoty z własnym „ja”: „Moja matka chciała mieć syna Aleksandra, urodziłam się – ja, tyle, że z duszą (i głową?) syna Aleksandra, to znaczy – powiedzmy szczerze – skazana na męską nie-miłość i na miłość kobiet, bo mężczyźni nie umieli mnie kochać -a może ja ich również: ja kochałam aniołów i demonów, którymi oni nie byli – i swoich synów – którymi byli!” *[Przeżywająca podobne problemy Zinaida Gippius (nb. swoją poezję i prozę wydawała jako Zinaida Gippius, ale już w roli krytyka literackiego występowała pod męskim pseudonimem Anton Krajnij) pisała: „W moich myślach, moich pragnieniach, w moim duchu – jestem bardziej mężczyzną, w moim ciele – jestem bardziej kobietą. Ale jest to tak połączone, że nic nie wiem”. Z kolei jej wypowiedź o gejach może posłużyć także za klucz do zrozumienia ich nieustannej obecności w życiu Cwietajewej: „[…] I za wygląd lubię niekiedy pederastów […]. Podoba mi się tu iluzja możliwości: jakby aluzja do dwupłciowości, on wydaje się i kobietą, i mężczyzną. To jest mi strasznie bliskie”.]. W ostatnich latach swego życia poetka jeszcze kilkakrotnie pisała o kłopotach z Psyche, o nieustannych zmaganiach z Erosem, o nieudanych próbach odnalezienia równowagi między płcią ciała a płcią mózgu (np.: „Zdaje się, wszystkich mężczyzn zamieniam w kobiety. Niechby, chociaż ktoś jeden mnie -z powrotem – na swoją [u góry dopisek: moją] płeć”), by swoje rozważania zakończyć tragiczną konstatacją: „Płeć w życiu ludzi – to katastrofa”. Mogło być inaczej, gdyby nie zawiniła budowa genetyczna któregoś chromosomu. A tak, „istotnie, ta dwoistość psychiki – pisze Jadwiga Szymak-Reiferowa – była źródłem wielu porażek i zawodów w życiu emocjonalnym poetki, a z pewnością skomplikowała także jej kontakty towarzyskie i funkcjonowanie w kręgu powszednich spraw. Gdyby była mężczyzną, wiele kłopotów zwyczajnie by ją ominęło. Nie musiałaby gotować, prać, sprzątać, wykonywać czynności, których nienawidziła, ponieważ nie pozwalały jej pisać. Nie miano by jej za złe romansów, pasji, niestałości w uczuciach. Chwalono by za napór, energię, pracowitość, silną wolę. Gdyby była typem rozbrajającej słabej, bezbronnej kobietki, jej krótkowzroczność, brak orientacji w mieście, cała ta dziewiętnastowieczna niechęć do cywilizacji technicznej wzbudzałaby współczucie. A już z pewnością mogłaby pozostać sobą, z całym tym przemieszaniem żeńskich i męskich pierwiastków, gdyby była zamożna, wolna, niezależna”. I głęboko nieszczęśliwa, dodajmy, bo nawet mała stabilizacja zabija wielkiego artystę, bo amputowanie pierwiastka dionizyjskiego zabiłoby w niej poetkę.
Po kolejnych rozczarowaniach pozostało już tak niewiele do zrobienia w 1941 roku. Jeszcze tylko 7 czerwca spotkanie z apolińską Achmatową. Jeszcze ewakuacja po wybuchu wojny do Jełabugi, konwulsyjne szamotanie się z życiem i wypatrzony 31 sierpnia gwóźdź, gotowy na przyjęcie ciała starzejącej się kobiety. Parę słów do syna. Jeszcze nieporadne (nie była przecież Penelopą) zawiązanie pętli.
I westchnienie ulgi, że to już.
Po kilku latach nikt w Jełabudze nie pamiętał, gdzie została pochowana ekscentryczna samobójczyni z Moskwy.