Pożar serca – Tadeusz Klimowicz

TADEUSZ KLIMOWICZ
Pożar serca – 2

16 smutnych esejów o miłości, o pisarzach rosyjskich i ich muzach
2005

Jak się panu żyje z inną?

MARINA CWIETAJEWA

 

OSOBY

Marina Cwietajewa (1892-1941) – poetka.

Siergiej Efron (1893-1941) – mąż (1912-1941) Mariny Cwietajewej.

Ariadna (Ala) (1912-1975), Irina (1917-1920), Gieorgij (Mur) (1925-1944) Efronowie – dzieci Mariny Cwietajewej i Siergieja Efrona.

Anastasija Cwietajewa (1894-1993) – siostra Mariny Cwietajewej.

Piotr Jurkiewicz (1889-1968) – pierwsza miłość Mariny; mężczyzna jej życia.

Sofia Holliday (1896-1935) – aktorka.

Sofia Parnok, vel Parnoch (1885-1933) – poetka; kobieta życia Mariny Cwietajewej.

Jurij Zawadski (1894-1977) – aktor, reżyser; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Boris Biessarabow (1897-1970) – znajomy Mariny Cwietajewej; mężczyzna jej życia.

Emilij Mindlin (1900-1981) – literat; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Abram Wiszniak (1895-1943) – wydawca; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Aleksandr Bachrach (1902-1987) – krytyk literacki; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Mark Słonim (1894-1976) – krytyk literacki, redaktor naczelny ukazującego się w Pradze pisma „Wola Rossii”; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Konstantin Rodziewicz (1895-1988) – towarzysz broni Siergieja Efrona; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Boris Pasternak (1890-1960) – poeta, prozaik; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Rainer Maria Rilke (1875-1926) – poeta; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Nikołaj Groński (1909-1934) – poeta, zginął tragicznie w paryskim metrze; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Anatolu Steiger (1907-1944) – poeta; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Jewgienij Tagier (1906-1984) – historyk literatury; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Nikołaj Wiliam-Wilmont (1901-1986) – germanista; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

 

Była nieuleczalnie chora na miłość. Była narkomanką, która musiała wyznawać miłość, która miłości wszystko podporządkowała, która spalała się w każdym uczuciu, by odrodzić się w następnym, i która całą prozę życia zepchnęła na margines poezji. Niewolnica miłości i poezji. Marina Cwietajewa.

W eseju Mój Puszkin, napisanym w setną rocznicę śmierci poety, opowiedziała o swoich wrażeniach sprzed lat, gdy po raz pierwszy oglądała fragmenty opery Eugeniusz Oniegin:

 

– Co ci się najwięcej podobało, Musiu? – matka po skończonym przedstawieniu.

– Tatiana i Oniegin. […].

– Jak idiotka – ma sześć lat i zakochała się w Onieginie!

Myliła się. Nie w Onieginie się zakochałam, ale w Onieginie i Tatianie (i może w Tatianie trochę bardziej), w nich obojgu razem, w miłości. I nic potem nigdy nie napisałam nie zakochawszy się jednocześnie w dwojgu (w niej trochę bardziej), nie w nich dwojgu, ale w ich miłości. W miłości.

 

Dziesięć lat później podjęła pierwsze próby wykreowania własnego świata intymnych przeżyć na miarę Puszkinowskich bohaterów. Zdjęcia mówią, że nie należała do kobiet zniewalających urodą. Musiała cierpieć, gdy okazało się, że jej największa rywalka – młoda Achmatowa -udanie wykreowała własny wizerunek kobiety fatalnej i że w roku 1914 znaczny rozgłos zdobyły jej dwa portrety (pędzla Natana Altmana i Olgi Della-Wos-Kardowskiej). Twarz Cwietajewej była pospolita, niewywołująca jakichkolwiek dekadencko-symbolistycznych skojarzeń u modnych i wziętych malarzy. „Mama – pisała po latach życzliwie, pod dyktando serca Ariadna – była średniego, raczej niewysokiego wzrostu, o regularnych, wyraziście zarysowanych, ale nie ostrych rysach twarzy. Nos miała prosty, z niewielkim garbkiem i pięknymi, wyrazistymi nozdrzami, właśnie wyrazistymi, szczególnie dobrze wyrażającymi i gniew, i pogardę. Zresztą wszystko w jej twarzy było wyraziste i wszystko – figlarne, i usta, i ich uśmiech, i rozstawienie brwi, i nawet uszka, malutkie, niemal bez płatków, delikatne i czujne, jak u fauna. Oczy jej miały ten rzadko spotykany jasno jaskrawozielony kolor, który nazywa się rusałczany i który nie zmienił się, nie zmatowiał i nie wyblakł do samej śmierci. W owalu twarzy długo zachowało się coś dziecięcego, jakaś bardzo młodzieńcza okrągłość. Jasnoblond włosy wiły się miękko i niedbale – wszystko w niej było bez upiększeń i upiększenia były jej niepotrzebne. Mama była szeroka w ramionach, wąska w biodrach i talii, zgrabna i przez całe życie zachowała i figurę, i gibkość podrostka. Ręce miała nie kobiece, a chłopięce, nieduże, ale bynajmniej nie miniaturowe, mocne, twarde przy uścisku dłoni, z dobrze rozwiniętymi palcami, nieco kwadratowymi na koniuszkach, o szerokich, lecz pięknokształtnych paznokciach”. Sama Marina – aż nadto świadoma swojej fizycznej niedoskonałości (kolor oczu czy kształt paznokci nie były najwyraźniej wystarczająco skutecznym lekiem na zapomnienie o rzeczywistych czy urojonych skazach wyglądu zewnętrznego) – zapamiętała siebie jako „[…] małą brzydulę o zbyt wielkiej głowie i krótko obciętych włosach, która się nikomu nie podobała […]”. Szesnastolatka już wprawdzie nie chciała być jak jej rówieśniczki (ostentacyjny brak troski o swój wygląd), ale jeszcze cierpiała jak one, jeszcze swemu życiu próbowała nadać powszechnie obowiązujący rytm, jeszcze poszukiwała w oczach mężczyzny akceptacji. Akceptacji nie dla swojej urody, nie dla swojego wyglądu, lecz dla swojej Inności.

Lato 1908 roku spędziła w towarzystwie o kilka lat starszego Piotra Jurkiewicza. W romantycznej scenerii, w czasie wspólnych spacerów padały zapewne słowa, których on już po chwili nie pamiętał i wyznania przez niego niewypowiedziane, lecz przez nią usłyszane. Były być może pocałunki, do których on nie przywiązywał znaczenia, a ona widziała w nich magiczne znaki zapowiadające nieznane. Był banalny, wakacyjny flirt, któremu jej wyobraźnia nadała wymiar mistyczno-zmysłowej iluminacji. W liście z 22 czerwca 1908 roku wyznała mu: „Chcę do Pana pisać otwarcie i nie wiem – zapewne bzdury. Oswoiłam się z Panem przez tych parę dni i czuję do Pana zaufanie, nie wiem dlaczego”. A po trzech tygodniach jeszcze dodała: „A jednak dziwię się sobie, że pierwsza podeszłam do Pana”.

Temu modelowi zachowań – gdzie słowo „otwarcie” i gest „pierwsza” są najważniejsze – pozostanie Cwietajewa wierna do końca życia. I odtąd też jej wyznaniom miłosnym będą stale towarzyszyć listy, które pisała „[…] nie tylko z doraźnej potrzeby komunikowania się z ludźmi w konkretnych życiowych sprawach, choć te właśnie często bywały bezpośrednim powodem korespondencji. Jej obfitość oraz intensywność świadczyły o niebywale silnym pragnieniu istnienia w słowie również poza profesjonalnie uprawianym pisarstwem. W języku, w słowie pisanym żyła tak, jak inni żyją w czasie i przestrzeni. Piszę, więc jestem – zdawała się mówić, wysyłając te niezliczone sygnały, nieustannie potwierdzające jej zakotwiczenie w życiu, jak gdyby lękała się, że coś, czego doświadczyła, a nie opisała, ulegnie zniszczeniu”. Listy te, zdaniem Jadwigi Szymak-Reiferowej, mają „[…] szczególną wewnętrzną dramaturgię, zwłaszcza, gdy korespondencja ciągnie się latami oraz tam, gdzie odzwierciedlają się erotyczne fascynacje autorki, a taki podtekst ma większość listów, których adresatami są mężczyźni”.

Jej zachowanie wtedy, w czerwcu i lipcu 1908 roku, można by w pierwszym odruchu uznać za przejaw pensjonarskiej egzaltacji, gdyby nie to, że przez następnych trzydzieści kilka lat z uporem powtarzała wciąż tę samą klasę w szkole uczuć. Nigdy siebie nie zdradziła, nigdy nie zabiła w sobie spontaniczności i tej szczególnej wrażliwości egotycznego artysty-dziecka (jak wielbiona przez nią Maria Baszkircewa), nigdy nie zapomniała o pierwszym pocałunku, nigdy nie opuściła magicznej krainy Piotrusia Pana i nigdy nie dorosła do rutyny pustych słów i gestów. Wtedy też – podejmując nieudaną próbę samobójczą – poznała smak śmierci. W kalendarzu jej serca pozostał na zawsze rok 1908.

Swojego przyszłego męża Marina Cwietajewa spotkała trzy lata później, 5 maja 1911 roku w Koktebelu (na Krymie), gdzie oboje byli gośćmi znanego poety i malarza Maksimiliana (dla przyjaciół – Maksa) Wołoszyna. Marzycielka, wychowana w kulcie Napoleona i Orlątka, dojrzała w niczym niewyróżniającym się Siergieju Efronie bohatera z dziewczęcych lektur i stanowczo za późno zrozumiała, iż nie należy już do mężczyzn, którzy „[…] mieli w sobie coś ojcowskiego, odwieczny strach, że zabłądzimy, przestraszymy się, gdzieś na zakręcie usiądziemy i będziemy płakały […]” *[Rodzina Siergieja to jedno wielkie pasmo nieszczęść – dziewięcioro dzieci (w tym przyszły mąż Mariny), troje z nich zmarło bardzo wcześnie; ojciec należał do „Narodnej Woli” (uczestniczył m.in. w zabójstwie prowokatora, ale po zamachu wycofał się z działalności politycznej); matka należała do partii eserów, aresztowano ją, gdy Siergiej miał 12 lat (spędziła w więzieniu na Butyrkach około roku, skąd wypuszczono ją za kaucją), cierpiała na halucynacje; w 1909 roku zmarł ojciec, w 1910 zmarł w tragicznych okolicznościach najmłodszy syn – Konstantin (podobno nie planował samobójstwa, ale prowadził grę, w której los okazał się sprytniejszy od niego); na wiadomość o jego śmierci powiesiła się matka; Siergiej chorował na gruźlicę.], lecz do tej neurotycznej generacji, która w partnerkach wywoływała jedynie odruchy opiekuńcze, a jeśli wzbudzała uczucia – to tylko macierzyńskie. Jego dziennik był jeszcze jednym głosem straconego pokolenia przełomu wieków. „Mówi się – pisał w nim Efron – że dzienniki prowadzą jedynie samotni ludzie […]. Czuję się samotny mimo otaczającej mnie miłości. Samotny jestem ja, moje najskrytsze myśli, moje rozumienie życia i ludzi”.

Po ślubie, który odbył się 27 stycznia 1912 roku, Cwietajewa (w zasadzie nie posługiwała się nazwiskiem męża i tylko on na podarowanej jej 1 lutego książce Knuta Hamsuna umieścił dedykację: „Marinie Efron pierwszy prezent od Sierioży”) ku zaskoczeniu wielu swych znajomych zmieniła się: schudła, zaczęła się troszczyć o garderobę, kilkakrotnie zmieniała uczesanie oraz – co najważniejsze – zyskała tak upragnioną pewność siebie i poczucie własnej wartości. W tym związku to ona dominowała, to ona zadecydowała, że się pobiorą, to ona narzuciła mu swoje przesiąknięte romantyzmem poglądy na życie i traktowała go, zdaniem bliskich, raczej jak syna niż męża. W lutym 1912 roku prawie równocześnie ukazały się ich książki: dobrze przyjęty tomik poezji Mariny Latarnia czarnoksięska i niezauważone na poły autobiograficzne Dzieciństwo Siergieja, który bohaterką ostatniego rozdziału – siedemnastoletnia Mary, „duża dziewczynka w niebieskiej bluzie marynarskiej” – uczynił żonę. Efron zapowiadał się na niezłego prozaika, ale był pozbawiony tej odrobiny szaleństwa pozwalającej na odnalezienie własnego miejsca w literaturze i dlatego też obcowanie z wielkim twórcą – a w zasadzie, to pozostawanie w jego cieniu – tak łatwo zabiło w nim artystę. Został przytłoczony przez Marinę. Już w czasie podróży poślubnej (Włochy, Francja, Niemcy) okazało się, jak wiele ich dzieli, jak różne są ich światy. Kiedy więc 29 marca 1912 roku zgorszony Siergiej donosił siostrze: „W wagonie na dziesięć par całowało się dziewięć. I to jest dla nich najważniejsze w życiu!”, to już wiemy, kim była ta dziesiąta para i jak czuła się adorowana (ale dyskretnie), całowana (ale niepublicznie) Marina. Dedykowane mu wiersze (jest ich około dwudziestu) – jak na relacje między nimi przystało – są całkowicie pozbawione erotyki, nie mieszczą się w nurcie tradycyjnej liryki miłosnej, „nie ma w nich – jak zauważyła Wiktoria Szwiejcer – ani namiętności, ani zazdrości, ani zwyczajowych wyznań miłosnych”. Niebudząca i niechcąca budzić pożądania kobieta ma tylko jedną prośbę:

 

Nie przeszkadzaj mi się dziwić,

Bądź w sekrecie małym chłopcem –

I dopomóż mi pozostać,

Dzieckiem małym, chociaż – żoną.

(M. Cwietajewa, Z bajki – do bajki, tłum. P. Fast)

 

Powszechnie jednak sądzono, że są szczęśliwym małżeństwem i narodziny córki Ariadny (5 września 1912) uznano za jeszcze jedno potwierdzenie tej opinii. Nikogo nie dziwiło też, iż wciąż – tak miało pozostać na zawsze – zwracają się do siebie „Pan” i „Pani” (rosyjskie: „Wy”), ponieważ ta forma grzecznościowa świadczyła wyłącznie o przywiązaniu rodziny rosyjskiej do tradycji, a nie o stopniu bliskości dwojga ludzi. Tym bardziej że Cwietajewa przy każdej okazji powtarzała niezmiennie te same magiczne zaklęcia wyznań miłosnych. „Mój mąż – pisała 7 marca 1914 roku do niegdysiejszego męża Apolinarii Susłowej Wasilija Rozanowa – ma 20 lat. Jest niezwykle i szlachetnie piękny. […]. W Sierioży połączyły się – wspaniale połączyły się – krew żydowska i rosyjska. Jest cudownie uzdolniony, mądry, szlachetny. […]. Sieriożę kocham nieskończenie i na wieki. […]. Nigdy nie mogłabym kochać kogoś innego […] Tylko przy nim mogę żyć, tak jak żyję – zupełnie wolna. Nikt – prawie nikt! – z moich przyjaciół nie rozumie mojego wyboru. Wyboru! Boże, jakbym to ja wybierała!”. Tak naprawdę, jestem tego pewien, pisała ten list do siebie i siebie – a nie Rozanowa (myśliciela, któremu nawiasem mówiąc nieobcy był antysemityzm) – chciała przekonać o rozlicznych zaletach męża. Już po kilku miesiącach, już w lipcu, miało się okazać, jak bardzo nieudany był ten seans autohipnozy.

To wtedy zafascynowana starszym bratem męża, Piotrem, wyznała mu w liście z 10 lipca miłość: „Przychodzę – i mówię zupełnie nie o tym, nie tak. Proszę słuchać, moja miłość jest lekka. Nic Pana nie zaboli, nie będzie też nudno. Pogrążam się cała w tym, co kocham. Kocham samą miłością – całą sobą – i brzózkę, i wieczór, i muzykę, i Sieriożę, i Pana. Miłość rozpoznaję po smutku bez nadziei, po zachłystującym się «ach!» […]. Pana pierwszego pocałowałam po Sierioży”. Tak właśnie rozpoczęła się jej wędrówka w poszukiwaniu kolejnych doznań pozwalających zapomnieć o coraz trudniej akceptowanej trywialności oficjalnego związku. Całowanie ust śmiertelnie chorego na gruźlicę (Piotr zmarł 28 lipca), dotykanie jego ciała było nowym doświadczeniem, dostarczało wcześniej nieznanych, mocnych wrażeń, nabierało wymiaru transcendentalnego. A zrozpaczony Siergiej – niemal natychmiast po wypowiedzeniu wojny Rosji przez Niemcy (19 lipca) – zgłosił się na ochotnika do wojska. Trafił tam jednak później, w znacznie bardziej dramatycznych dla siebie okolicznościach. W październiku bowiem na szczęście dla siebie, na szczęście dla sztuki i na nieszczęście dla Siergieja Efrona Cwietajewa została przedstawiona, pachnącej perfumami „White Rose”, poetce Sofii Parnok.

W Rosji na początku dwudziestego stulecia wciąż wprawdzie obowiązywał system wartości patriarchalnych, związane z nim zakazy i tabu *[6 grudnia 1895 roku Anton Czechow pisał do Aleksieja Suworina: „Pogoda w Moskwie dobra, cholery nie ma, miłości lesbijskiej też nie ma… Brrr!! Wspomnienie o tego typu osobach wywołuje we mnie nudności, jakbym zjadł zgniłą sardynkę. W Moskwie ich nie ma – i cudownie”.], ale w kręgach bohemy artystycznej tolerowano miłość homoerotyczną i twórcy – inaczej niż później, w czasach radzieckich – nie musieli ukrywać swoich odmiennych orientacji seksualnych (np. Michaił Kuzmin czy siostra Władimira Sołowiowa Poliksena). Jednak nawet w środowisku symbolistów łatwiej akceptowano męski homoseksualizm i zgodnie z kanonami moralności wiktoriańskiej pisano o „kobiecej czystości”, o „sprzecznej z naturą” i „bezpłodnej” miłości lesbijskiej.

Trzydziestoletnia Parnok miała za sobą baśniowe dzieciństwo (po przedwczesnej śmierci matki podczas kolejnego porodu ojciec ożenił się ze znienawidzoną guwernantką-Niemką, która natychmiast wpisała się w archetyp złej macochy), debiut poetycki w 1907 roku (wydała pięć zbiorków wierszy: Wiersze 1916, Róże Pierii 1922, Łoza 1923, Muzyka 1926 i Pogłosem 1928), nieudane – trwające kilkanaście miesięcy (od września 1907 do stycznia 1909 roku) – małżeństwo z Władimirem Wolkensteinem, wybór prawosławia jako swojej nowej konfesji (była Żydówką) i wyspy Lesbos jako znak swojej inności (mając 16 lat nawiązała swój pierwszy romans – z Nadieżdą Polakową). Początkowo w atmosferze prowokacji obyczajowej, skandali towarzyskich – wszystko według schematu popularnych broszurek epigonów psychoanalizy – wyrównywała rachunki z człowiekiem, przez którego czuła się zdradzona. „W oczach ojca – pisała 23 czerwca 1906 roku do swojego przyszłego męża – jestem postrzeloną dziewczyną i nikim więcej. Mój sposób myślenia i gusty obrażają jego cnoty patriarchalne […]”. Później zrozumiała, że uczucia, jakie żywi do kobiet, nie mają już nic wspólnego z kontestacją czy dziewczęcym buntem i dlatego nie wierzę ani w jej kokieteryjne „niestety” („nigdy, niestety, nie byłam zakochana w mężczyźnie”) z listu do kompozytora Michaiła Gniesina (6 lutego 1910), ani w szczerość wyrażonej po mieszczańsku rok później skruchy: „Kiedy spoglądam wstecz na moje życie, to odczuwam zażenowanie, jak podczas lektury powieści bulwarowej… Wszystko, co jest mi wstrętne w dziele artystycznym, czego nigdy nie może być w moich wierszach, najwyraźniej jest we mnie i szuka wcielenia, i oto spoglądam na moje życie z grymasem wstrętu, jak człowiek z dobrym smakiem patrzy na obcy przejaw złego gustu” (list z 10 marca 1911 roku do swojej przyjaciółki Lubow Guriewicz). Z pruderią – zrozumiała to natychmiast – było jej nie do twarzy. I taką właśnie, pozbawioną maski, poznała ją autorka Albumu wieczornego.

Dopiero teraz, dzięki niej, Marina przeszła wszystkie stopnie wtajemniczenia erotycznego, poznała smak wielkiej namiętności i Sofia – jak na skandalistkę przystało – triumfalnie, z poczuciem wyższości rzuciła pod adresem Efrona: „Nie ty, młodzieńcze, odczarowałeś ją” (Strofy alcejskie). Upokorzony publicznym romansem swojej młodej żony z inną kobietą, doczekał się wreszcie w marcu 1915 roku skierowania w roli „brata miłosierdzia” do pociągu sanitarnego, który miał kursować na trasie Moskwa-Białystok (później Moskwa-Warszawa). Natomiast obie poetki – wciąż prowokując mieszczuchów (np. na przyjęciu u Rimskiego-Korsakowa siedziały objęte w pół i paliły na zmianę jednego papierosa) – wiosnę i lato 1915 roku spędziły razem, goszcząc między innymi przez czerwiec i lipiec u Wołoszyna w Koktebelu w towarzystwie zakochanego w Marinie Osipa Mandelsztama. Z tego okresu pochodzi list Cwietajewej do szwagierki Lili (Jelizawiety) Efron: „Sonia bardzo mnie kocha i ja ją kocham – to jest wieczne i od niej nie mogę odejść”. Jeszcze marzyła o dziecku z ukochaną, jeszcze wierzyła, chociaż związek ten – wyjątkowo zresztą burzliwy (o czym już we wspomnianym liście nie było mowy) – był od samego początku, od tamtego październikowego dnia naznaczony piętnem niewierności i nieodległego melodramatycznego rozstania. Parnok była żądnym podbojów Don Juanem, w jej mało monogamicznym życiu stale były obecne kobiety, co wywoływało gwałtowne przypływy zazdrości u młodej kochanki. To nieuchronne wydarzyło się 5 lutego 1916 roku, kiedy Marina Cwietajewa niespodziewanie ją odwiedziła – zastała tam inną (może aktorkę Ludmiłę Erarską) i pewnie usłyszała, że to już koniec, że „Sonet już został dopisany, walc został dosłuchany / I docałowane są już usta” i że „Ustom przyjemnie być niczyimi”. Porzucona – po kilku miesiącach zaszła w ciążę (żeby zranić tę, z którą dziecka mieć nie mogła; żeby zabić tę miłość) i pisała o Parnok z coraz większą nienawiścią, z jaką można pisać tylko o kimś, komu się zawdzięcza odkrywanie lądów nieznanych, kogo się idealizowało i ubóstwiało, a ten ktoś zawiódł i przestał być bogiem. Kogo się nadal mocno kocha. „To było tak – przypominała w liście do Michaiła Kuzmina swój pierwszy wyjazd do Petersburga w końcu 1915 roku i swoje pierwsze z nim spotkanie – Dopiero co przyjechałam. Byłam z pewnym człowiekiem, to znaczy, to była kobieta. – Boże, jak płakałam! – Ale to nieważne. No, jednym słowem, za nic nie chciała, żebym jechała na ten wieczór i dlatego szczególnie mnie namawiała. Sama nie mogła – bolała ją głowa – a kiedy boli ją głowa – a ją zawsze boli – jest nieznośna. […]. A mnie głowa nie bolała – nigdy nie boli! – i strasznie nie chciałam zostać w domu […]”.

Po miłości, która miała trwać wiecznie, pozostały okruchy wspomnień i cykl Przyjaciółka składający się z siedemnastu wierszy powstałych między 16 października 1914 a 6 maja 1915 roku:

 

W wigilię rozłąki powtórzę,

Gdy miłość ustała,

Że ręce twe – władcze i duże –

Nad wszystko kochałam.

(M. Cwietajewa, Przyjaciółka, tłum. P. Fast)

 

Ale to Sofia Parnok – nie Cwietajewa – po latach, jesienią 1929 roku (wiersz Tyś młoda, długonoga! Z takim…), przywoływała ich przeszłość. Natomiast Marina wspomnienia pozostawiła za zamkniętymi w lutym drzwiami i odtąd swoje uczucia podporządkowała kategorii czasu teraźniejszego. „Kocham” i – czasami – „jestem kochana” stało się magiczną formułą, receptą (mało skuteczną) na życie. Demonstracyjnie odrzuciła w miłości czas przeszły i przyszły, a swoją inność przestała ukrywać za atrybutami przypisanymi w naszym kręgu kulturowym kobiecie pragnącej być zauważoną i zaakceptowaną (makijaż, garderoba). „Nie znałam kobiety – pisała o niej Maria Biełkina – którą równie mało obchodziłoby, jakie wywiera wrażenie, która równie mało wiedziałaby o arsenale kobiecych sztuczek i równie mało dbała o swój wygląd. Można było pomyśleć, że nawet nie zaglądała do lustra”. Już nie chce być zdobywana, chce zdobywać.

Rok 1916 upłynął pod znakiem wciąż nowych podbojów. W marcu koił jej ból – urzekający umiejętnością platonicznego wyrażania uczuć – poeta Tichon Czurilin. Po nim byli inni: Osip Mandelsztam, Mawrikij Minc, Nikodim Płucer-Sarna. Temu pierwszemu „podarowała” (to jej określenie) Moskwę i parę wierszy, na które on (z powodu żony „niedawnej i zazdrosnej”) nie mógł odpowiedzieć. Temu drugiemu, mężowi siostry *[Po nieudanym i krótko trwającym małżeństwie z Borisem Truchaczowem Anastasija Cwietajewa jesienią 1915 roku wyszła za mąż za Minca.], poświęciła jeden z najpiękniejszych swoich erotyków:

 

Jak dobrze, że pan nie jest chory na mnie,

Jak dobrze, że choruję nie na pana.

. . .

Podoba mi się, że pan, stojąc przy mnie,

Spokojnie obejmuje inną damę,

. . .

Dziękuję panu sercem mym i ręką,

Że pan – choć nie wie o tym wcale! –

Pokochał mnie za nocną mą udrękę,

Spotkania rzadkie ze mną wieczorami.

Za nasze nocne niespacery rzadkie,

Za słońca blask nad naszymi głowami –

I za to, że choruje pan nie na mnie

I za to, że jam chora nie na pana!

(M. Cwietajewa, Jak dobrze, że pan nie jest chory na mnie…, tłum. P. Fast, 1915)

 

A temu trzeciemu – zapewne kilka nocy.

Pragnąca zachować anonimowość znajoma Cwietajewej opowiadała: „Ja sama nie lubię kobiet, są zawistne, a ona nie była taka, nie zazdrościła, ona je kochała. U Sofii Parnok wciąż były historie z Sonieczką Holliday, która bardzo cierpiała, kiedy Sofia Parnok ją porzuciła […]. O swoich romansach Marina nie opowiadała. […]. To Asia [siostra Mariny – T. K.] mogła ze wszystkimi spać, i z mężczyznami, i z kobietami bez miłości. Marina nie była taka, kiedy nie kochała, nie dążyła do fizycznego zbliżenia. Oczywiście, miała romanse. I to wiele. I realne, i nie. […]. Mnie Siergiej Jakowlewicz [Efron – T K.] nie interesował, choć był piękny, młody… Marina go kochała, oczywiście, ale gdy go nie było, zakochiwała się w innych […]”.

13 kwietnia 1917 roku Cwietajewa urodziła córkę. „Najpierw – pisała – chciałam ją nazwać Anna (na cześć Achmatowej). – Ale przecież losy się nie powtarzają!” Po porodzie Marina jeszcze przez trzy tygodnie pozostawała w szpitalu. Pisała stamtąd listy do niespełna pięcioletniej (ale już czytającej) Asi. 16 kwietnia wyjaśniała: „Twoją siostrę Irinę przyniósł mi bocian – wiesz, taki duży, biały ptak z czerwonym dziobem, na długich nogach”. Chorowita Irina z trudem chodziła, miała kłopoty z mówieniem. Głodne lata wojny domowej i komunizmu wojennego były zabójcze dla takich dzieci. Marina była fatalną matką, irytowały ją niedomagania córki („[…] Nie było z nią ciekawie, jak z Alą, a potem z Murem, nie można było nią się pochwalić przed znajomymi”) i przy pierwszej nadarzającej się okazji oddała ją do przytułku. Trafiły tam zresztą początkowo obie córki, jednak Ala zachorowała i znalazła się w szpitalu. Już nie wróciła do sierocińca, co uratowało jej życie. Irina zmarła tam w lutym 1920 roku. Może piętnastego, a może szesnastego. O jej śmierci Cwietajewa dowiedziała się przypadkiem i natychmiast winą za śmierć córki obarczyła siostry męża, którym zresztą wcześniej nie pozwoliła zaopiekować się chorym dzieckiem. 25 lutego pisała do Wiery Zwiagincewej, aktorki i poetki (a w przyszłości powiernicy Sofii Parnok): „Z ludźmi jest mi teraz źle, nikt mnie nie kocha, nikt – po prostu nikt mnie nie żałuje, czuję wszystko, co o mnie myślą, ciężko mi”. Po latach Ariadna Efron zwierzała się znajomej na temat matki: „Jej stosunek do dzieci nie był macierzyński. Na Irinę brakowało sił. Mnie traktowała jak sobie równą, a Mura – jak matka-fanatyczka. W ogóle przecież lubiła młodych mężczyzn, a w jej namiętności do Mura było coś niezdrowego – freudowskiego”.

W wojnie domowej Efron opowiedział się po stronie białych, z nimi też sympatyzowała Cwietajewa. Mąż walczący w przegranej sprawie „obozu łabędziego”, mąż nieobecny – w styczniu 1918 roku przyjechał ukradkiem na kilka dni do Moskwy i 18 stycznia widzieli się po raz ostatni przed ponadczteroletnią rozłąką – znów stał się bohaterem (nieobecnych kocha się łatwiej) dziennika poetki. „Jeżeli Bóg – obiecywała zaginionemu w wojennej zawierusze – uczyni ten cud – pozostawi Pana wśród żywych, będę chodzić za Panem jak pies”. Dwadzieścia lat później, 17 czerwca 1938 roku, myśląc już o powrocie do kraju w ślad za mężem i córką, dopisała na marginesie złożonego przyrzeczenia: „No i pójdę, jak pies (po 21 latach)”.

26 listopada 1918 roku podjęła pracę w Ludowym Komisariacie do Spraw Narodowościowych. Wytrzymała tam pięć i pół miesiąca: „Próbowałam, żyły sobie wypruwałam – nic. Nie rozumiem. Nie rozumiem, czego ode mnie chcą… I, najważniejsze, nikt nie wierzy, że nie rozumiem, śmieją się… kropka w kropkę, jak w wieku piętnastu lat z algebrą (siedmiu – z arytmetyką). Pełne oczy i pusta kartka. To samo z krojem – nie rozumiem, nie rozumiem: gdzie w lewo, gdzie w prawo, w skroniach śruba, głowa jak z ołowiu. To samo ze sprzedażą na rynku, kiedyś z zatrudnieniem służącej, z całym moim stopudowym życiem ziemskim: nie rozumiem, nie mogę, nie wychodzi… wielka przysięga: nie będę pracować na posadzie. Nigdy. Choćbym miała umrzeć”. Lata 1919-1920 poetka przeżyła jedynie dzięki pomocy innych. Z nieumiejętności radzenia sobie – jak pisze Saakianc – uczyniła cnotę. „Mój dzień: – pisała w końcu listopada 1919 roku – wstaję – górne okno ledwie szarzeje – chłód – kałuże – pył od piły – wiadra – dzbanki – szmaty – wszędzie dziecięce sukienki i koszulki. Piłuję. Rozpalam. Myję w lodowatej wodzie ziemniaki, które gotuję w samowarze… Samowar rozpalam gorącym węglem, który w tej właśnie chwili wyciągam z pieca… Potem sprzątanie… potem pranie, mycie naczyń: miska do mycia szklanek i prymitywny dzbanuszek bez rączki «do przedszkola»… Trasa: do przedszkola (Mołczanowka 34) zanieść naczynia, – Starokoniuszennym na Priczistienkę po zwiększoną [rację], stamtąd do stołówki Praskiej (na kartkę od szewców), z Praskiej (Sowieckiej) do byłego Generałowa – czy nie wydają akurat chleba – stamtąd znów do przedszkola, po obiad – stamtąd schodami dla służby, obwieszona dzbankami, menażkami i puszkami – ani jednego wolnego palca! i jeszcze przerażenie: czy nie wypadła z koszyczka torebka z kartkami?! – schodami dla służby – do domu. Od razu do pieca. Węgiel jeszcze się tli. Rozdmuchuję. Rozgrzewam. Wszystkie obiady – do jednego garnka: zupa jak kasza… Karmię i układam Irinę… Parzę kawę. Piję. Palę. O dziesiątej dzień się kończy. Niekiedy piłuję i rąbię na jutro. O jedenastej albo dwunastej też jestem w łóżku. Uszczęśliwiona żarówką przy samej poduszce, ciszą, zeszytem, papierosem, niekiedy – chlebem…”.

Pod koniec lat dziesiątych Marina Cwietajewa – przypominam kłopoty z robótkami ręcznymi: a więc nie miała szans na zostanie Penelopą – poznała Jurija Zawadskiego i, oczywiście, zakochała się. To z myślą o nim, a może jeszcze bardziej o aktorce Sofii (Soni) Holliday – obie później rywalizowały o jego względy (to nic, że zakochanego w młodym poecie Pawle Antokolskim) – pisała swoje dramaty Feniks, Fortuna, Przygoda, Kamienny anioł. „Przede mną – wspominała poetka – malutka dziewczynka. […]. Z dwoma czarnymi warkoczami, z dwojgiem ogromnych czarnych oczu, z płonącymi policzkami. Przede mną – żywy pożar. Płonie wszystko, płonie – cała… I spojrzenie z tego pożaru – takiego zachwytu, takiej rozpaczy, takie: boję się! takie: kocham!”. Nieznajomych Holliday łatwo przekonywała, że ma czternaście lat i jej wierzono, bo niezwykle przekonująco grała narzuconą sobie rolę lolitki. W Opowieści o Sonieczce Cwietajewej czytamy: „Nigdy z nią nie całowałyśmy się: tylko witając się i żegnając. Ale często obejmowałam jej ramiona, w geście obrony, ochrony, starszeństwa…” *[Biografowie wymieniają jeszcze inne kobiety obecne w życiu Mariny Cwietajewej: Nadię Iłowajską, Asię Turgieniewą (żonę Andrieja Biełego), Tanię Kwaninę, Sałomeę Andronnikową.].

Zapewne też wtedy zapisała: „Męskie we mnie: Obawa przed obrażeniem pocałunkiem. Uczucie: zaufałeś mi, a ja – . Tak było z Wołodią Aleksiejewem [1892-1920, aktor – T K.], z którym ani razu – dlatego, że naprawdę mi zaufał. Uczucie – po pocałunku – haniebnego zwycięstwa, zawstydzającego triumfu. Nuda zwycięstwa. Nieumiejętność bycia kochaną: nie ma nic do roboty”.

Wiosną 1920 roku w życiu Cwietajewej pojawił się malarz Nikołaj Wyszesławcew, w którym beznadziejnie i bez wzajemności zakochała się. Poświęciła mu 27 wierszy.

 

Jedni są z głazu, drudzy są z gliny –

A ja błyskam i srebrzę się cała!

Mój los – to zdrada, imię – Maryna,

Ja – morska piana niestała.

(M. Cwietajewa, Jedni są z głazu, drudzy są z gliny …, tłum. J. Salamon)

 

W końcu listopada 1920 roku poznaje młodego, dwudziestoczteroletniego, poetę Jewgienija Łann-Łozmana, który przywiózł wiadomość od Maksa Wołoszyna z Krymu. Romans z młodym poetą trwa dwa tygodnie. Ośmioletnia Ala Efron prowadzi w tym czasie ożywioną korespondencję z Pra, matką Maksa. „Dzień za dniem przechodzą – pisze pod koniec listopada 1920 roku – niczym sobowtóry. Wiadomo, że Marina będzie rąbać cudze szafy i kosze, ja będę sprzątać pokoje. […]. Do nas prawie nikt nie przychodzi. Prawdziwych przyjaciół nie ma. […]. Marina sprzedaje francuskie książki. Żyliśmy dłuższy czas bez światła. W Moskwie źle się żyje, nie ma drewna. Rankami chodzimy na rynek. […]. Wszyscy handlują. Marina nie umie handlować, albo ją oszukują, albo zrobi się jej kogoś żal i oddaje za darmo. Nasz dom jest cały rozwalony i stare są wszystkie suknie”.

Pod koniec stycznia 1921 roku nowa i jak zawsze krótka fascynacja. Tym razem Boris Biessarabow, „18 lat, komunista. Bez butów. Nienawidzi Żydów” (list do Łann-Łozmana). I potem jak zawsze ogromne rozczarowanie przechodzące w niechęć, może w nienawiść: „Wsłuchuję się nie tylko w ból, ale także w młodego czerwonoarmistę (komunistę), z którym przyjaźniłam się przed Pańską książką, w którym widziałam i Rosję Radziecką i Świętą Ruś, a teraz widzę, że jest to po prostu zarozumiały stróż, a przepędzić nie mogę. Słyszę głupi, chamski śmiech i pokrzykiwanie: – «Ech, do diabła! Nie kapuję» – i czuję się znieważona do zlodowacenia, a nic nie mogę zrobić” (list do Wołkonskieg). I zaraz nienawiść przechodzi w nową fascynację, której tym razem na imię Emilij. Emilij Mindlin.

Ale rok dwudziesty pierwszy upływał poetce pod znakiem głębokiego, tym razem platonicznego (nie z jej winy) uczucia, „bezużytecznego pożaru” do dużo od siebie starszego, sześćdziesięcioletniego księcia Siergieja Wołkonskiego (1860-1939), wnuka znanego dekabrysty. „[…] Kochałam – pisała – […] nie znoszącego kobiet. Z całą nieodpowiedzialnością, z całą żarliwością kochałam i wreszcie zdobyłam go – we władanie wieczne! Pokonałam uporem miłości. Kobiet nie nauczył się kochać, nauczył się kochać miłość!” On, jak opowiadał zgorszony ojciec Aleksandr Turincew (wcześniej sam nieźle zapowiadający się poeta), „wolał chłopców”; ona nieprzytomnie zakochana gotowa była złożyć mu w ofierze – zamiast siebie, przez niego niechcianej – „kogoś odpowiedniego”, kogoś „pięknego i życzliwego”, kogoś „takiego, jak Emilij Mindlin, z Krymu, 18 lat”.

14 lub (jak podają współcześni, przywiązani do obowiązującego wcześniej w Rosji kalendarza juliańskiego) 1 lipca 1921 roku przekazano jej list od męża, który jak wielu jego towarzyszy broni odnalazł – po miesiącach tułaczki – przystań w życzliwej i przyjaznej wygnańcom z Rosji Czechosłowacji. Cwietajewa jest szczęśliwa. Natychmiast pisze odpowiedź. Wyznaje miłość. W brudnopisie. W kilku wariantach stylistycznych. Jedni dojrzą w tym zabiegu świadome studzenie uczuć i zabijanie ich spontaniczności, inni – troskę genialnej artystki, by „odpowiednie dać rzeczy słowo”: „Jeśli ze szczęścia się nie umiera – to – […] – ze szczęścia kamienieje. […]. Skamieniałam. – Łzy – Łzy po trzech godzinach”, „Mój Sieriożeńko! Jeśli ze szczęścia się nie umiera, to – w każdym razie – kamienieje. Skamieniałam. Ostatnie wieści o Panu […]: Pański list do Maksa [Wołoszyna – T. K.]. Potem pustka. Nie wiem, od czego zacząć. -Wiem, od czego zacząć: od tego, czym zakończę: mojej miłości do Pana”. Była jak zawsze szczera, wierzyła w każde swoje słowo i przez tych kilka godzin, kiedy pisała kolejne warianty listu, naprawdę kochała męża. Jednak miłość do niego zakleiła razem z listem w kopercie i natychmiast o niej zapomniała. Teraz znów kochała Wołkonskiego. A może już kogoś innego. Najmocniej, najczulej, najszczerzej.

Przez następnych kilkanaście miesięcy zdesperowany Siergiej Efron nakłaniał żonę do wyjazdu z Rosji Radzieckiej i wreszcie 11 maja 1922 roku opuściła ona z Ariadną Moskwę, by po czterech dniach dotrzeć przez Rygę do Berlina. Wśród osób ją żegnających nie było siostry – jak niejednokrotnie wcześniej, tak i teraz poróżnił je mężczyzna, o którego względy walczyły ze sobą. Wśród witających na dworcu berlińskim nie było męża. Spóźnił się. Trzy tygodnie. I dopiero, kiedy już 7 czerwca dotarł do Niemiec, to zrozumiał, że byłoby lepiej dla niego, gdyby Cwietajewa została w Moskwie. Tam nie spotkałaby Abrama Wiszniaka, redaktora wydawnictwa „Gielikon”, z którym tu nawiązała – jak to elegancko określono – „przelotny romans”. Gdyby to była cała prawda o tym związku, to Efron nie wyjechałby po dwóch tygodniach sam do Pragi, a my wszyscy bylibyśmy pozbawieni możliwości przeczytania kilku jej listów z przełomu czerwca i lipca: „Nie przeceniam Pana w swoim życiu – Jest Pan lekki nawet na mojej stronniczej (miłosiernej!, niesprawiedliwej!) wadze. Nawet nie wiem, czy jest Pan w moim życiu? W przestrzeni duszy mojej […] – nie. Ale w tym: obok duszy, w jakimś między, w tym, co przedsenne, […], tam Pan nie tylko jest, tylko Pan tam jest. (Teraz!)” (17 czerwca 1922); „Mój mały, takich listów do nikogo nie pisałam. Znam wszystko: i Pańską powierzchowność, i niepoważność, i pustkę (bowiem Pan jest – pusty), ale Pańska ziemska powierzchowność (wyrachowana wrażliwość na duszę innego) jest mi droższa od innych dusz” (19 czerwca 1922); „Moje dziecko (pozwoli Pan!) – mój chłopcze! Jeśli niekiedy nie odpowiadam wprost, to dlatego, że pewnych słów w pewnych ścianach nie znosi powietrze. (Ściany wszystko znoszą […]”; „Być może powiesz mi: – Taka jak ja nie jest Ci potrzebna. I na to zgoda. Na jedno nie ma zgody – na kłamstwo. Chcę, żebyś kochał mnie całą, taką, jaka jestem. To jedyna możliwość (być kochaną – lub niekochaną). Czuję się Pańska, jak nigdy niczyja. Już nie boję się słów. […] Mimo wszystko od Ciebie odejdę (z Ciebie – wyjdę). Odejdę od nieśmiałości, zakłopotania – o moim bólu nie będziesz wiedzieć. […]. Przyciskam Twoją rękę do ust. Pisz do mnie. Pisz więcej. Będę spać z Twoimi listami, jak spałabym z Tobą. Potrzebuję od Ciebie czegoś żywego” („20-go czerwca 1922 r., godz. 4.30 rano {a o 2 godz. rozstaliśmy się!}”); „Pan leży, wchodzę, siadam z brzegu, podnoszę do ust rękę, wtulam się, podziwiam, kocham. Za oknem – wielkie życie, obce, nic nas nie obchodzi, wszystko jest takie proste: Pan, ja. I cała noc przed nami. Opowiadam Panu jakieś nonsensy, śmiejemy się – nic miłosnego! – noc jest nasza, robimy, co chcemy. Ale noc jest jeszcze swoja, własna, z własnymi regułami, i oto – przez śmiech, dowolność, pianę – prawda: jedyna: usta do ust. Pan uroczo całuje (proszę zniszczyć moje listy), bez naciskania – delikatnie […], wytrwale i ostrożnie, z każdą setną sekundy głębiej, jak człowiek, który chce pić – i nie od razu…” (26 czerwca 1922); „To wkrótce się skończy – przeczuwam to – odejdzie z powrotem, pod powieki, za usta – Pan nic nie straci, wiersze pozostaną. Zycie wspaniale rozwiąże zadała nie, nie grozi Panu ukrzyżowanie (niech mi Bóg wybaczy i Pańskie poczucie taktu – niestosowność porównania). Kochany! Poza miłymi marnościami: zazdrościami, czułościami, wiernościami – oto co, pod pustym niebem: Jest mi Pan drogi. Ale przy Panu nie mam czym oddychać. Wiem, że w ważnych godzinach życia (kiedy Pan nie będzie miał czym oddychać, jak zwierzę duszące się we własnym futrze) – mając za sobą męskie przyjaźnie, kobiece miłości i rodzinne świętości -przyjdzie Pan do mnie. Po swą nieśmiertelną duszę. A teraz – dobranoc” (9 lipca 1922).

Do Czechosłowacji wyjechała 31 lipca 1922 roku *[Kraj ten wypłacał wielu emigracyjnym twórcom rosyjskim stypendia (np. Marina Cwietajewa – 600 koron, według innych źródeł 1000 koron; Jewgienij Czirikow – 1200 koron; Wasilij Niemirowicz-Danczenko – 1500 koron; obiad w studenckiej stołówce kosztował 3,50). Na jednym z wieczorów organizowanych przez fednotę Czesko-Rosyjską Cwietajewa poznała Annę Teskovą (1872-1954). Tak zaczęła się ich wieloletnia znajomość. Między 15 listopada 1922 roku a 12 czerwca 1939 roku Cwietajewa napisała do niej 135 listów.], by tam w ciągu trzech lat przeżyć swoje najbardziej burzliwe romanse. Wcześniej przypuszczała – teraz już była pewna, że bez miłości nie potrafi tworzyć (a więc: żyć), że musi kogoś kochać i że musi powtarzać rytualne wyznania, gesty powitań i rozstań. „Jeśli ci dzisiejsi nie mówią «kocham» – pisała w eseju z roku 1934 – to ze strachu, po pierwsze, żeby się nie wiązać, po drugie, żeby nie dać za wiele; nie obniżyć własnej ceny. Z największego egoizmu. Tamci (my) nie mówili «kocham» zdjęci mistycznym strachem, bali się, że nazywając miłość zabijają ją, i głęboko przekonani, że istnieje coś wznioślejszego od miłości, nie chcieli tego pomniejszyć, powiedziawszy «kocham», powiedzieć za mało”. Zawsze beznadziejnie zakochana, przypisywała partnerowi równie wielkie i romantyczne uczucie (a z reguły było inaczej) i gdy jej miłość po kilku tygodniach czy miesiącach gasła, sądziła, że On (jak w niedawnej przeszłości Wiszniak i w nieodległej przyszłości Bachrach, Słonim, Rodziewicz…) nie podniesie się po takim ciosie. A On zmęczony (znużony, znudzony, przerażony, zniecierpliwiony) jej zaborczością, prawdopodobnie oddychał z ulgą i powracał do kobiet o temperaturze uczuć nie przekraczającej 37 stopni. W jej życiu zaś pojawiał się ktoś następny, kogo znów kochała do szaleństwa pierwszą miłością. To był jej danse macabre, w którym fizyczna obecność obiektu pożądania nie była zresztą nieodzowna. Aleksanda Bachracha znała jedynie z publikacji, ale ten epistolarny romans (z bardzo zaskoczonym adresatem w tle) przebiegał wedle wszelkich praktykowanych przez nią reguł gatunku: w listach wyznawała mu miłość, w listach spędzała z nim noce i (już do szaleństwa zakochana w Konstantinie Rodziewiczu) listownie z nim zrywała. Było to tak. Początkujący, dwudziestojednoletni krytyk literacki opublikował recenzję Rzemiosła, tomiku wierszy znanej poetki emigracyjnej. Ona – pochłonięta w tym czasie listowną grą wstępną prowadzoną może z Aleksiejem Czabrowem, a może z kimś innym – odczytała jego tekst jako zaproszenie do wyznań miłosnych. Nieznanego sobie recenzenta uczyniła jeszcze jednym bogiem w swoim panteonie, jeszcze jednym herosem w swojej mitologii i 9 czerwca 1923 roku wysłała do niego pierwszy list. Te następne, sierpniowo-wrześniowe – pozostające najczęściej bez odpowiedzi przerażonego erupcją jej epistolarnych uczuć Bachracha – są, jak zawsze u Cwietajewej, neurotycznym zapisem kolejnych stanów (nadziei, rozczarowania, lęku, rozpaczy) kobiety zakochanej, jej „kroniką wypadków miłosnych”: „[…] Nacierpiałam się w tym miesiącu. […] Na żaden z moich ostatnich listów nie otrzymałam odpowiedzi […]. Proszę przez sekundę być mną i zrozumieć, ani linijki, ani słowa, cały miesiąc, dzień za dniem, godzina za godziną. […]. Bez przerwy o panu myślałam […]. I odczuwałam taki ból utraty, taki żal za żywą moją duszę, taką gorycz, że – gdyby nie wiersze. O, tak tego chciałam: obcego i tępego ciała, bez duszy […]. Przyjacielu, nie jestem malutką dziewczynką (chociaż z czegoś nigdy nie wyrosnę), parzyłam, parzyłam się, płonęłam, cierpiałam – wszystko było! – ale tak się roztrzaskać, jak roztrzaskałam się o Pana – nigdy o nikogo. […]. W ostatnich dniach […] odczuwałam wobec Pana żartobliwą pogardę, wiedziałam, że i na ten list Pan nie odpowie i z moich ust […] już niepowstrzymanie wyrywało się: cham! […]. Byłam o krok (wczoraj!) od innego człowieka – po prostu ust. Odprowadzałam go na dworzec, staliśmy w świetle księżyca, jego zimna jak lód ręka była w mojej, ręce nie rozstawały się, słowa pożegnania już się skończyły, patrzyliśmy, nie patrzyliśmy, i ja: «Gdyby…» i jakoś tak tracąc oddech… «Gdyby…» (teraz nie był taki duży księżyc.) i cichutko uwalniając rękę: «Dobranoc!» -Proszę mnie nie osądzać. Gdyby… Pan mnie znał (Zrozumiałby Pan, że Pana teraz nie kocham, kocham innego. 1932 r., natomiast w oryginale: 1923) Zrozumiałby Pan, że do ust tego miłego, czułego, wesołego, obcego człowieka popchnęła mnie po prostu – rozpacz. To było wczoraj, przed północą. Odjeżdżał ostatni pociąg”. I jeszcze: „Nie jestem księgą przychodów i rozchodów, jestem samym rozchodem i samym kredytem” (27 sierpnia 1923); „Przecież ja się nie nadaję do życia. We mnie wszystko jest pożarem! Mogę być związana z dziesięcioma (niezłe «związki») naraz i każdego z najgłębszej głębi zapewniać, że jest – jedyny. A najmniejszego choćby odwrócenia głowy ode mnie – nie toleruję. To mnie boli, rozumie Pan? Jestem człowiekiem odartym ze skóry, a wy wszyscy macie pancerze. Wszyscy macie: sztukę, towarzystwo, przyjaźnie, rozrywki, rodzinę, powinności, ja zaś, do samej głębi, nie mam ni-cze-go. Wszystko tracę jak skórę, a pod skórą – gołe mięso albo ogień: jestem Psyche. Nie mieszczę się w żadnej formie, nawet w tej najobszerniejszej – moich wierszy! Nie mogę żyć. Wszystko nie jak u ludzi. Mogę żyć tylko we śnie, w zwykłym śnie, który się śni: oto spadam z czterdziestego piętra w San Francisco, jest świt, i ktoś mnie goni, jakiś obcy – i – od razu – całuję, zaraz zostanę zabita – i lecę. Nie opowiadam bajek, śnią mi się cudowne i straszne sny, z miłością, śmiercią, to moje najprawdziwsze życie, bez przypadkowości, jak fatum, w którym wszystko się spełnia” (10 września 1923);

 

Mój Drogi Przyjacielu, Niech Pan zbierze całą swoją odwagę i wysłucha mnie: coś się skończyło.

A teraz, najtrudniejsze już za nami, proszę słuchać dalej.

Kocham innego [Konstantina Rodziewicza – T. K.] – prościej, brutalniej i bardziej szczerze powiedzieć się nie da.

Czy przestałam Pana kochać? Nie. Pan się nie zmienił i nie zmieniłam się – ja. Zmieniło się jedno: moje skupienie aż do bólu na Panu. Nie przestał Pan dla mnie istnieć, to ja przestałam istnieć w Panu. Moja chwila z Panem dobiegła końca, pozostaje moja wieczność z Panem. […].

Jak to się stało? […]. Nie wiem. […]. Co z tego wyjdzie – nie wiem. Wszystko jedno: bardzo boli. Wychodzę naprzeciw cierpieniu 54 (20 września 1923).

 Dwa dni później (już dwa dni później? już dwa dni później!) pisze list do Konstantina Rodziewicza, swojej nowej miłości: „Arlekinie! – Tak Pana nazwałam. Pierwszy Arlekin w życiu, przez które przewija się niezliczona ilość Pierrotów! Po raz pierwszy kocham człowieka szczęśliwego i może po raz pierwszy szukam szczęścia, a nie strat, chcę wziąć, a nie dać, być, a nie zginąć!” Nigdy wcześniej nie pisano po rosyjsku z taką otwartością o seksie, nigdy wcześniej Rosjanka z taką naturalną prostotą nie pozbywała się tabuistycznego gorsetu pruderii: „Mój Arlekinie, mój Awanturzysto, moja Nocy, moje szczęście, moja namiętności. Teraz się położę i wezmę Ciebie do siebie. Najpierw będzie tak: moja głowa na Twoim ramieniu, coś mówisz, śmiejesz się. Przyciskam Twoją rękę do ust – zabierasz, nie zabierasz – Twoje usta na moich, głębokie dotknięcie – śmiech zamarł, słów – nie ma – i bliżej, i głębiej, i goręcej, i delikatniej – i zupełnie już nie do wytrzymania rozkosz, którą tak cudownie, tak cudownie, tak biegle przedłużasz. Przeczytaj i przypomnij sobie. Zamknij oczy i przypomnij sobie. Twoja ręka na mojej piersi – przypomnij sobie. Dotknięcie ustami piersi. […]. Przyjacielu, cała jestem Twoja”.

To był z całą pewnością mężczyzna jej życia, który ją najlepiej rozumiał („Pan jest jedyny, który poprosił mnie o mnie całą, który mi powiedział: miłość – jest. Tak Bóg wchodzi do życia kobiet”), który obudził w niej odruchy wcześniej odrzucane jako zbyt sentymentalne, nauczył być po kobiecemu słabą i bezbronną („Spałam dziś w Pańskim szlafroku. Nie wkładałam go od tamtego czasu, ale dziś poczułam się taka samotna i zrozpaczona, że włożyłam go, jako cząsteczkę Pana”) i który być może był ojcem jej najmłodszego dziecka (tak twierdzi m.in. Wieronika Łosska).

Równie zachwycone były nim siostra Mariny („Widziałam bohatera Poematu Góry – K. B. R. Takiego – właśnie takiego, jedynie z surowszą i ciemniejszą twarzą – wyobrażam sobie Andrieja Bołkonskiego. Ale ten człowiek był dotknięty skrzydłem polskiego chłodnego czaru. Niewysoki, delikatny”) i – do czasu poślubienia go – Maria Bułgakowa (1898-1979, córka znanego filozofa Siergieja), która męża i jego kochankę wspominała raczej chłodno: „[…] Byłam zakochana w kochanku Mariny. Potem wyszłam za niego za mąż. To był człowiek amoralny […], czarująca świnia […], kompletna miernota […]. Pewnego razu było mi bardzo przykro, już po naszym ślubie, gdy w jego kieszeni znalazłam przywołujący płomienny bilecik od niej. Zawsze tak postępowała. Jakież to obrzydliwe! […] Wobec męża była okropnie grubiańska, ona zresztą w stosunku do wszystkich była grubiańska”. Najbardziej obiektywną i wiarygodną, bo niezaangażowaną emocjonalnie, ocenę tego związku pozostawił Mark Słonim, pisząc, iż Rodziewicz „[…] był oszołomiony i przestraszony falą niepohamowania Mariny, która napłynęła na niego i uciekał przed burzą i grzmotami do cichej przystani burżuazyjnego życia i przyzwoitego małżeństwa”.

Bachrachowi (jeszcze nie został zapomniany) Cwietajewa powierzyła na przełomie lat 1923/1924 rolę powiernika, w której czuł się znacznie pewnej niż w swoim wcześniejszym wcieleniu – „mrocznego obiektu pożądania”. W październiku pisała więc o coraz wyraźniej uświadamianej sobie miłości do Borisa Pasternaka, a 10 stycznia już w czasie przeszłym i już chyba po raz ostatni o Rodziewiczu, bohaterze jej Poematu Góry i Poematu Końca: „W miłości są, mój drogi, kochani i kochający. I są jeszcze ci trzeci: kochankowie. On był kochankiem miłości. […]. Z nim byłam szczęśliwa. (Nigdy o tym nie myślałam!). Z nim chciałabym mieć syna. (Nigdy się to nie zdarzy!)”.

Już później, w liście do Wiery Bunin (1881-1961), żony noblisty, wyrazi też żal, że przed laty nie porzucając rodziny, dokonała fatalnego wyboru: „Być może (głupia byłam!) beze mnie byliby szczęśliwi: o wiele szczęśliwsi niż ze mną! Teraz mówię – z pewnością. Ale któż mógł mnie – wtedy przekonać?! Byłam tak pewna (a oni mi uwierzyli!), że jestem niezastąpiona, że beze mnie – umrą. A teraz jestem dla nich – szczególnie dla S., bo Ala już dawno mnie strząsnęła – ciężarem, karą boską.

Przecież żyjemy całkiem osobno. Mur? Odpowiem już postawionym znakiem zapytania. Nic nie wiem. Wszyscy oni chcą żyć, działać, spotykać się z ludźmi, «budować życie», choćby własne […]”.

Siergiej dużo wcześniej zrozumiał, że w życiu uczuciowym Mariny nie ma już dla niego miejsca, ale z jakąś masochistyczną pedanterią rejestrował przez wszystkie te lata niespokojny rytm serca żony.

 

Drogi Maksie – pisał do Maksimiliana Wołoszyna – Twój cudowny, serdeczny list otrzymałem już dawno, ale jakoś przez cały ten czas nie mogłem Ci odpowiedzieć. Jedynym człowiekiem, któremu mógłbym wszystko powiedzieć, jesteś oczywiście Ty, ale i do Ciebie trudno jest mi mówić. Trudno, ponieważ dla mnie w tej dziedzinie to, co powiedziane, staje się dokonane i chociaż nie żywię jakiejkolwiek nadziei, powstrzymywała mnie zwykła ludzka słabość. Wypowiedziane pociąga za sobą konieczność określonych działań i postępków z mojej strony, i tu gubię się całkowicie. Moja słabość, kompletna bezradność, ślepota M. oraz litość dla niej, świadomość beznadziejnego ślepego zaułka, w który zabrnęła, moja niezdolność, by pomóc jej w sposób zdecydowany i radykalny, niemożność znalezienia dobrego wyjścia – wszystko to sprawia, że znalazłem się w martwym punkcie. Wyszło tak, że każda droga z rozstajów może prowadzić do zguby.

M. jest człowiekiem namiętności: w znacznie większej mierze niż wcześniej – przed moim wyjazdem. Poddanie się od stóp do głów swojemu huraganowi – to dla niej konieczność, powietrze jej egzystencji. Kto tym razem wywołuje ów huragan – nie ma znaczenia. Prawie zawsze (teraz tak samo, jak wcześniej), a właściwie zawsze wszystko zbudowane jest na oszukiwaniu samej siebie. Wymyśla się człowieka – i zrywa się huragan. Jeżeli miałkość i ograniczoność sprawcy huraganu ujawniają się szybko, M. oddaje się równie żywiołowej rozpaczy. To stan, w którym ułatwione jest pojawienie się nowego sprawcy. Co – nieważne, ważne – jak. Nie istota, nie źródło, lecz rytm, szaleńczy rytm.

Dziś rozpacz, jutro zachwyt, miłość, oddawanie siebie bez reszty, a następnego dnia znów rozpacz.

I wszystko to przy przenikliwym, chłodnym (bodaj po wolteriańsku cynicznym) umyśle. Wczorajsi sprawcy poruszenia dziś zostają dowcipnie i złośliwie wyśmiani (prawie zawsze słusznie). Wszystko trafia do księgi. Wszystko zostaje spokojnie, z matematyczną precyzją, odlane w formułę. Aby napalić w olbrzymim piecu potrzebne są drwa, drwa i drwa. Zbędny popiół trzeba usunąć, jakość drew nie ma znaczenia. Dopóki ciąg jest dobry – wszystko przeistacza się w płomień. Gorsze drwa spalają się szybciej, lepsze – płoną dłużej.

Szkoda nawet mówić, że ja już dawno nie nadaję się na rozpałkę.

Kiedy przyjechałem na spotkanie M. do Berlina, już wtedy z miejsca poczułem, że niczego nie mogę jej dać. Kilka dni przed moim przyjazdem piec rozpalił ktoś inny [Abram Wiszniak – T. K.]. Nie na długo. Ostatnim etapem – najtrudniejszym dla mnie i dla niej samej – było spotkanie z moim przyjacielem z Konstantynopola i Pragi, człowiekiem całkowicie odległym od niej, z którego długo pokpiwała. Mój wyjazd na tydzień stał się zewnętrzną przyczyną nowego huraganu. Dowiedziałem się o tym przypadkiem. Chociaż przyjaciół swoich poinformowała w listach.

Trzeba było w jakiś sposób skończyć z tym niedorzecznym wspólnym życiem, wypełnionym kłamstwem, nieudolną konspiracją itp. truciznami.

Tak też zdecydowałem. Zrobiłbym to wcześniej, ale bałem się ciągle, że wyolbrzymiam fakty, że M. nie może mnie oszukiwać etc.

Ostatni incydent wydobył na jaw całe poprzedzające go pasmo podobnych. Poinformowałem więc M. o mojej decyzji rozejścia się. Przez dwa tygodnie szalała. Miotała się pomiędzy jednym a drugim. (Na ten okres przeprowadziła się do znajomych). Nie spała po nocach, schudła, po raz pierwszy widziałem ją w takiej desperacji. I wreszcie oznajmiła, że nie może mnie opuścić, ponieważ świadomość, że przebywam gdzieś tam w samotności, nie da jej ani minuty nie tylko szczęścia, lecz po prostu spokoju. (Niestety, wiedziałem, że tak właśnie będzie). Mógłbym być stanowczy, gdyby M. odchodziła do człowieka, któremu bym ufał. Wiedziałem jednak, że ten drugi (mały Casanova) po tygodniu porzuci M., a w jej stanie byłoby to równe śmierci.

M. zmierza do zagłady. Ziemia dawno już usunęła się jej spod stóp. Mówi o tym bezustannie. Gdyby nawet nie mówiła, dla mnie byłoby to oczywiste. Nieobecność tamtego podgrzewa jej uczucia. Wiem, że jest przekonana, iż utraciła swoje szczęście. Ma się rozumieć, do kolejnego rychłego spotkania. Żyje teraz wierszami do niego. W stosunku do mnie absolutna ślepota. Niemożność kontaktu, bardzo często rozdrażnienie, prawie złość. Jestem równocześnie kołem ratunkowym i kamieniem u szyi. Uwolnić jej od tego kamienia nie można, nie wyrywając jednocześnie ostatniej słomki, której się trzyma.

Moje życie jest ciągłą torturą. Przebywam we mgle. Nie wiem, co postanowić. Każdy kolejny dzień jest gorszy od poprzedniego. Przygnębiająca samotność we dwoje. Bezpośrednie poczucie życia zabijane jest przez litość i poczucie odpowiedzialności. Co godzinę zmieniam swoje decyzje. Może to po prostu moja słabość? Nie wiem. Jestem zbyt stary, żeby być okrutnym, i zbyt młody, żeby, będąc obecnym, być nieobecnym. Ale moje „dziś” jest jednym gniciem. Jestem do tego stopnia rozbity, że wszystko w życiu budzi moją odrazę, jak w ciężkiej chorobie. Jakieś takie powolne samobójstwo. Co robić? Gdybyś mógł z daleka wskazać mi właściwą drogę!.. …Co robić? Długo to współżycie trwać nie może. Albo ja zginę [nieczytelne]. W życiu osobistym jest to stały pierwiastek destrukcji. Przez cały ten czas próbowałem delikatnie przygotować M. i siebie do mającego nastąpić rozstania. Ale jak to zrobić, kiedy M. ze wszystkich sił stara się o coś odwrotnego. Jest przekonana, że teraz, kiedy ofiarnie wyrzekła się swojego szczęścia, wykuwa moje. Starając się zachować pozorny kształt wspólnego życia, myśli, że mnie tym usatysfakcjonuje. Gdybyś wiedział, jakie to jest trudne i zagmatwane. Uczucie przygniatającego ciężaru nie opuszcza mnie ani na sekundę. Wszystko wokół mnie jest zatrute. Ani jednego silnego pragnienia – tylko ból. Utrata, która runęła mi na głowę, jest tym straszniejsza, że przez ostatnie lata, które przeszły na Twoich oczach, najbardziej, być może, żyłem Mariną. Tak mocno, prostolinijnie i niezachwianie ją kochałem, że bałem się jej śmierci.

M. stała się tak nieodłączną częścią mnie, że teraz, gdy staram się rozdzielić nasze drogi, odczuwam taką pustkę, stan takiego poszarpania wewnętrznego, że próbuję żyć z zaciśniętymi powiekami. Nie czuć samego siebie – to, być może, jedyne moje pragnienie. Złożoność sytuacji pogłębia jeszcze moja podstawowa cecha. Zawsze, od dziecka, uczucie „nie mogę inaczej” silniejsze było we mnie niż uczucie „tak chcę”. Przewaga statyki nad dynamiką. Teraz cała moja statyka poszła do diabła. A w niej była cała moja siła. Stąd kompletna bezradność. Z przerażeniem oczekuję nadciągających dni i miesięcy. „Przyciąganie ziemskie” pcha mnie w dół. Ze wszystkich sił próbuję się wygramolić. Ale jak i dokąd?

Gdybyś był obok, wiem, pod wieloma względami udałoby Ci się pomóc M. Prawie nie rozmawiam z nią o tym, co najważniejsze. Ogłuchła na mnie i na moje słowa. Zresztą może nie o jej głuchotę chodzi, tylko o mnie samego. Ale o tym innym razem.

Tylko do Ciebie piszę ten list. Nikt jeszcze nic nie wie. (A może już wszyscy wiedzą). 22 stycznia 1924.

Ten list nosiłem chyba z miesiąc. Wciąż nie miałem odwagi wysłać. Dzisiaj – zdobywam się na nią.

Nadal żyjemy z M. razem. Uspokoiła się. A ja odłożyłem ostateczne rozwiązanie naszego problemu. Kiedy nie ma wyjścia, czas jest najlepszym nauczycielem. Nieprawdaż? Na szczęście jest dużo pracy, a to bardzo pomaga…

 

Po rozstaniu z Rodziewiczem Marina Cwietajewa szuka pociechy u (raz jeszcze) Aleksandra Bachracha i miłości u Marka Słonima. Miejsce Arlekina zajął w jej sercu Najdroższy i wszystko przebiegało według dobrze już znanego scenariusza. „Wyobrażała sobie – tłumaczył się we wspomnieniach Słonim – że mogę dać jej to wsparcie duchowe, zwłaszcza, że ja także w tym czasie rozstałem się z pierwszą żoną i w tym zbliżonym podobieństwie sytuacji osobistej M. I. dostrzegła rękojmię wzajemnego zrozumienia. Ale wtedy doszło do zderzenia naszych indywidualności, temperamentów i dążeń. Po pierwsze, jak zwykle, M. I. stworzyła sobie pewną iluzję: dojrzała we mnie wcielenie mocy ducha i wszelkich cnót, nie mając w istocie pojęcia o moim życiu osobistym, skłonnościach, namiętnościach i wadach. Takie bujanie w obłokach nie mogło trwać długo, a upadek, jak zawsze, przysporzył jej bólu i cierpień. Po drugie, wymagała od bliskich całkowitego oddania, bezwzględnego podporządkowania, wręcz ofiary, po czym chciała, aby złożył ją nie ktoś słaby, lecz silny, słabym by pogardzała”.

Był to kolejny burzliwy związek Mariny Cwietajewej z łatwo przewidywalnym – bo zawsze takim samym – pozbawionym happy endu zakończeniem. (Siostrą rutyny trwania w związku z osobą niekochaną może być nuda cyklicznie powtarzających się rozstań). „A z „najdroższym” – pisała 6 listopada 1924 r. do swojej przyjaciółki, Olgi Czernowej-Kołbasiny (1886-1964) – pogodziłam się – przedwczoraj. […] On był zwyczajny, otwarty, czuły, ludzki, ja – zwyczajna, otwarta, czuła, ludzka. […]. Rozstaliśmy się przyjaźnie – nie bez lekkiego skowytu w sercu – Dlaczego wszyscy zawsze w stosunku do mnie mają rację??”. Miesiąc później (3 grudnia) poetka nie miała już żadnych złudzeń: „Z «najdroższym» po Pani odjeździe widzieliśmy się dwukrotnie: raz, kiedy „godziliśmy się», drugi raz niedawno, w W[oli] R[ossii], w pośpiechu, przy ludziach, trzy minuty. Wyraźnie jest mi rad i wyraźnie jestem mu niepotrzebna […]. Poślę mu na Nowy Rok ten wiersz, który posłałam Pani («Jak się panu żyje z inną…»). Niech sieknie po sercu albo smagnie po ambicji. Tego wieczoru przynajmniej nie będzie mu smakował jego «miał gipsowy»”.

 

Próba zazdrości

Jak się panu żyje z inną?

Łatwiej, prawda? Pchnięcie wiosła

I – od brzegu? Z oczu zginął!

Szybko fala pamięć zniosła

 

O mnie, pływającej wyspie?

(O, nie po wodach – po niebie!)

Dusze, dusze! – siostry wyście,

Wam – miłośnicami nie być!

 

Jak się żyje ze zwyczajną?

Żoną? Świat – bez bóstwa – lepszy?

Królową z tronu strącając

(Samemu się go wyrzekłszy),

 

Jak się żyje – krząta – troszczy –

Dobiera się w korcu maku?

Myto wiecznej trywialności

Jak się spłaca mój biedaku?

 

„Konwulsji szarpiących tętno –

Starczy! Dom wynajmę nowy”.

Jak się panu żyje z jedną

Z wielu – memu wybrańcowi!

 

Swojskie jadło, święty spokój –

Tak? – Triumfu nie powstrzymuj! –

Tylko… jak się żyje z kopią

Panu – któryś deptał Synaj!

 

Jak się panu żyje z obcą

Tutejszą, rajsko-pierwotną?

Jowiszowej lejcy chłostą

Nigdy czoła wstyd nie dotknął?

 

Jak się żyje – wstaje – wiedzie –

Śpiewa w chórze rannych ptaków?

Ból sumienia – rany wiecznej –

Jak się znosi, mój biedaku?

 

Jak też żyje się z towarem

Rynkowym? Marże – niemałe!

Po marmurze z gór Carrary

Jak się panu żyje z miałem

 

Gipsowym? (Wykuty w bryle

Bóg – i znów skruszony do cna!)

Jak się panu żyje z byle

Jaką – któryś Lilith poznał!

 

Nowalijką sezonową

Sytyś pan? Gdy czary prysły –

Jak się żyje z tuzinkową,

Ziemską, bez szóstego zmysłu?

 

No, szczerze: więc jednak szczęście?

Nie? W zapaści bez głębiny –

Jak się żyje, miły? Ciężej?

Czy tak samo – jak mnie z innym?

(M. Cwietajewa, Próba zazdrości, tłum. W. Woroszylski)

 

I jeszcze inni adresaci, i jeszcze inne listy. I kiedy po kilkunastu latach Cwietajewa przepisuje do zeszytu fragment kolejnego brudnopisu („Nie chciałam do Pana pisać i nie myślałam o Panu […]”), odrobinę zakłopotana dodaje nagłówek-komentarz: „Z listu (do kogo??)”. Wprawdzie sumienni wydawcy ustalili po latach adresata (Mark Słonim), ale dopisek był niepotrzebny. Sądzę bowiem, iż listy miłosne – poczynając od tego do Piotra Efrona – traktowała Cwietajewa jako rodzaj ćwiczeń stylistycznych czy może raczej kolejny stopień wtajemniczenia w dążeniu do opanowania umiejętności zacierania granic między życiem a sztuką. Zazdrość wyrażana w liście oraz wiersz Próba zazdrości były dla niej elementami tego samego tekstu, którego bohaterowie są w tej samej mierze zarazem realni i fikcyjni. Ich personalia są dla poetki czymś umownym, do czego nie przywiązuje większej wagi. Zawartość zeszytów Cwietajewej nie pozostawia wątpliwości, że były to zachowania świadome i że można ją zaliczyć do osób, które Erich Fromm określał mianem narcystycznych, a więc niepotrafiących „[…] dostrzec realnego istnienia drugiej osoby, jako kogoś od niej odmiennego”.

W jakiejś mierze dotyczyło to również kontaktów (listownych i osobistych) z reprezentującym podobny zresztą typ osobowości Borisem Pasternakiem. Był on stale obecny w świadomości czy może raczej w podświadomości Mariny Cwietajewej, która w jednym z grudniowych listów roku 1924 wyrzuciła z siebie: „Potrzebny mi jest Pasternak – Boris – na kilka niewieczornych wieczorów – i na całą wieczność. Jeśli mnie to ominie – vie et vocation manquees. Na pewno ominie.

A żyć z nim pewnie tak czy owak nie potrafiłabym – bo za bardzo kocham…”. To na jego cześć chciała nazwać syna Borisem. „Borisem – pisała do Pasternaka 14 lutego 1925 roku – był przez dziewięć miesięcy w moim łonie i dziesięć dni na świecie, ale życzeniem S. (nie żądaniem) było, żeby nadać mu imię Gieorgij – ustąpiłam więc. Potem – ulga”. Tak nawiasem mówiąc, to ochrzcił go w Pradze ojciec Siergij, czyli Siergiej Bułgakow.

Kilka miesięcy później został zamknęły czeski rozdział w życiu Mariny, Siergieja i Ariadny. 31 października o 10.54 poetka opuściła Pragę, by następnego dnia znaleźć się w Paryżu.

Zmieniały się miasta i kraje, ale poziom i warunki życia rodziny Efrona pozostawały bez zmian. Znajomych szczególnie irytowało kontestowanie przez Cwietajewą tych najbardziej elementarnych cnót mieszczańskich: „Marina sama niczego nie umiała zrobić. […]. W ogóle Marina chodziła brudna, z brudnymi paznokciami, ręce miała pokaleczone i niemyte, wygrzebywała węgielki z pieca gołymi rękoma […], ubierała się śmiesznie i bez ładu, strzygła się sama, w domu”; „W domu brud był okropny, smród i wszędzie niedopałki. Na środku pokoju stał ogromny kosz na śmiecie”; „Dom był zdumiewająco niechlujny i zaniedbany, było jakoś niekobieco. Było w tym wszystkim nawet coś z zapału i masochizmu: oto jaka jestem! Czarne od węgla paznokcie – wkładała węgiel do pieca rękoma. Jakieś mieszkanie bez progu, prosto z ulicy do przedpokoju. Herbata była słaba i niesmaczna podobna do tej, którą pijemy teraz w Moskwie, zupełnie jak siuśki”; „W domu panował zawsze straszliwy bałagan”. Po jakimś czasie Marina miała już nawet pomysł na osiągnięcie stabilizacji finansowej, o czym 6 marca 1931 roku poinformowała zajmującą się działalnością filantropijną Raisę Łomonosowa (1888-1973): „I oto prośba. Przecież za 6-8 mies[ięcy] Siergiej] J[akowlewicz] na pewno będzie zarabiać (kinooperator). Ale – żeby jakoś dociągnąć – może opowie Pani o moim położeniu paru osobom, aby każda, co miesiąc coś dawała […]. Właśnie, co miesiąc, żeby wiedzieć. W rodzaju stypendium. Nam czworgu na życie trzeba tysiąc franków […]”. Prośba oczywiście nie wzbudziła entuzjazmu i należy się zgodzić z późniejszą opinią księżnej Zinaidy Szachowskiej: „Historia literatury wymaga bezstronności i szacunku dla siebie. Listy i dzienniki starszych pisarzy pierwszej emigracji czytamy jak książkę skarg i zażaleń. Oni cierpią z powodu biedy i braku czytelnika. Skarżą się i Bunin, i Riemizow. Im wszyscy pomagali: i osoby prywatne, i organizacje, i państwa. Tak samo pomagano Cwietajewej. Niedostatek – jak u wszystkich: czytelnika masowego nie było. Z poezji nikt nie mógł wyżyć i nie wyżyje. Na przykład los G. Iwanowa można porównać z losem Francoisa Villona. Ale winić za to emigracji nie można. […]. Krytyka być może była wobec niej okrutna, ale też i ona ich nie oszczędzała…”.

Nie oszczędzała nikogo, kto próbował jej życie sprowadzić do kieratowego rytmu codziennej krzątaniny niedającej się pogodzić z wyznawanymi przez nią wartościami etycznymi i estetycznymi. Wkrótce po swoim pojawieniu się w nowej stolicy emigracji rosyjskiej (wcześniej na to miano zasługiwał raczej Berlin) wywołała małą sensację towarzyską, próbując nawiązać romans z Mirskim, o którym Natalia Rieznikowa (żona znanego pisarza Aleksieja Riemizowa) powiedziała, iż „[…] kobiet szczególnie nie cenił: miał raczej inne skłonności”.

Ale rok 1926 upłynął poetce głównie pod znakiem trójkąta pocztowego z udziałem Pasternaka i Rainera Marii Rilkego, którego – niczym Bachracha – nigdy wcześniej nie spotkała i nigdy też nie miała spotkać. Już jednak w pierwszym liście (9 maja 1926) ogłuszyła go wyznaniem: „[…] Kocham Pana najbardziej na świecie” i zaproponowała przejście na ty; w następnym (13 maja) wysłała mu swoje zdjęcie („Oto moje zdjęcie – z paszportu – jestem jaśniejsza i młodsza. Potem przyślę lepsze i zrobione całkiem niedawno, w Paryżu”) i poprosiła o zrewanżowanie się; we wszystkich, z właściwą sobie finezją stylistyczną, wytwarzała nastrój zmysłowości (m.in. 2 sierpnia 1926: „I jeszcze, Rainerze, [….] – nie złość się, to przecież ja, ja chcę z Tobą spać – zasypiać i spać. […]. Po prostu – spać. I nic więcej. Nie, jeszcze: wcisnąć głowę pod Twoje lewe ramię, a rękę – na Twoje prawe – i nic więcej. Nie, jeszcze: nawet w najgłębszym śnie wiedzieć, że to Ty. I jeszcze: słuchać, jak bije Twoje serce. I – całować je” *[W wydanej ostatnio w Polsce monografii – marnej skądinąd – Henri Troyata (Marina Cwietajewa. Wieczna buntownica, tłum. W Sadkowski, Warszawa 2004) korespondencja Cwietajewej jest cytowana w przekładach z języka francuskiego i efekty są opłakane. W wersji Wacława Sadkowskiego Marina z wdziękiem traktorzystki z powieści produkcyjnej wyznaje, jak to Poeta Poecie, Rilkemu: „Chcę się z tobą przespać […]” (s. 151).]). Nie chciała dostrzec, że jej idol jest zmęczony i schorowany, że coraz trudniej ukryć mu zniecierpliwienie jej nadobecnością w jego mikrokosmosie uczuć i że poznana pod koniec dziewiętnastego wieku femme fatale Lou Andreas-Salome (ur. 1861 w Petersburgu, zm. 1937) wciąż miała pozostać największą miłością jego życia (to do tamtej pisał: „Przemierzałem ulice miasta, niosąc w ręku kilka róż… drżałem z pragnienia, by Cię gdzieś spotkać”). Ostatni list (z 7 listopada 1926), który dotarł do Rilkego przed śmiercią, zawierał pytanie dla Cwietajewej fundamentalne: „Czy mnie jeszcze kochasz?”. Dla niego – już niewarte odpowiedzi. Zmarł 29 grudnia. A dwa dni później pogrążona w żalu po utracie korespondencyjnego kochanka pisze „list pośmiertny”: „Kochany, uczyń tak, żebym często widziała Ciebie we śnie – nie, nie tak: żyj w moim śnie”. I dużo, dużo później powiedziała przy jakiejś okazji: „Po Rilkem nikogo nie kochałam […]”.

Być może tym właśnie sercem, ale Cwietajewą miała ich przecież kilka. To pierwsze dyktowało listy do poety austriackiego, to drugie – do poety rosyjskiego (26 maja 1926: „[…] Żyję z Tobą od rana do nocy, wstając do Ciebie i do Ciebie się kładąc”), to trzecie biło zawsze dla kogoś, kto był mniej sławny i mniej utalentowany od Rilkego i Pasternaka, ale miał jedną wielką zaletę. Był obok. I był młody.

„Moim współtowarzyszem – pisała 10 kwietnia 1928 roku do swojej czeskiej przyjaciółki Anny Teskovej – jest rasowy 18-letni szczeniak, uczy mnie wszystkiego, czego się nauczył w gimnazjum (o, sporo!) – ja jego tego wszystkiego, co do zeszytu”. Tak w jej życiu zaistniał Nikołaj Groński – utalentowany poeta, miłośnik długich spacerów, alpinista. Nastolatkowi schlebiało, że zabiega o niego dojrzała kobieta, wielka poetka, ale kiedy na początku 1931 roku zakochał się w swojej rówieśniczce, to demonstracyjnie zmienił dedykacje w wierszach pierwotnie poświęconych Cwietajewej.

Ona nigdy nie była prymuską na kursach życiowej mądrości, nigdy nie zależało jej na opinii innych i nigdy nie bała się narażenia na śmieszność. Na początku lat trzydziestych poznała w Paryżu znaną ze swych homoseksualnych skłonności Nathalie Barney (1876-1972), autorkę Myśli Amazonki (Pensees d’une Amazone, 1918). Uczucie pozostało wprawdzie platoniczne, ale zaowocowało esejem List do Amazonki, w którym padło fundamentalne dla zrozumienia postawy życiowej autorki Próby zazdrości stwierdzenie: „«Co powiedzą ludzie» nie ma żadnego znaczenia, nie powinno mieć żadnego znaczenia, ponieważ wszystko, co mówią, jest wypowiedziane ze złością, wszystko, co widzą, jest widziane złośliwie. Złym okiem zawiści, ciekawości, obojętności. Bóg? Raz na zawsze: Bóg nie ma czego szukać w miłości zmysłowej. […]. Są rzeczy niewspółmierne: Chrystus i miłość zmysłowa”. Przegrywała więc Cwietajewa w walce z czasem, z młodszymi od siebie rywalkami, niekiedy z córką, ale była gotowa zapłacić każdą cenę za prawo do kolejnych złudzeń.

Tak było latem 1935 roku. „Miałam tutaj – pisała do poznanej rok wcześniej Ariadny Berg (1899-1979) – młodego partnera do rozmów -młodszego ode mnie o dziesięć lat. […] Wieczorem nie można było spacerować z powodu absolutnych ciemności, a w pokoju spał Mur. Siadywaliśmy więc na schodach, ja wyżej, on niżej, rozmawialiśmy – bardzo lubił wiersze – choć chyba nie tak bardzo, skoro z chwilą przyjazdu mojej córki […] od razu przestał bywać, tzn. zaczął bywać z nią, natychmiast zastąpiwszy mnie, żywą, mnie – mnie pojęciem «Votre maman». Piszę o tym tak po prostu, bo wciąż jestem na szczycie schodów i schodzić nie mam zamiaru, może i chciałabym, ale to się nie uda. Sytuacja jest jasna: ona ma lat dwadzieścia, ja – czterdzieści, oczywiście, nie ja, ja nie mam żadnych lat, ale moje siwe włosy mają, […] no i fakt, że ona ma – dwadzieścia. A do tego koci instynkt – «odbić» – łapką, niezauważalnie. Tam, gdzie to jest niemożliwe, ona nie bywa. Tutaj walka była z góry nierówna: wszystkie atuty i kompletny ich brak, bo przecież nie mam ani młodości, ani urody, ani nawet woli walki (podobania się), przeciwnie, tylko jedno pragnienie, by momentalnie zniknąć z pola bitwy: mnie tam nie było. Tam, gdzie mogła być inna (inna niż moja naga dusza), mnie nie było. Taka sama byłam, mając dwadzieścia lat. I tak samo wybierano tę drugą. Proszę nie myśleć, to nie jest rana. Daję słowo: nawet nie zadrapanie. Być może – malutka drzazga, którą najlepiej posmarować jodyną. Jestem bezgranicznie trzeźwa, aż do cynizmu. Zawsze wszystko z góry wiem i tym razem – też wiedziałam. (Jakie malutkie «wszystko»!). Skończyło się tym, że wczoraj (dziś wyjeżdżam), on całkiem oficjalnie zwrócił się do mnie z pytaniem, czy może zaprosić Alę (Votre filie) na pożegnalny obiad do restauracji […]”.

Tak było latem 1936 roku. Młody poeta (który to już? deja vu!) Anatolij Steiger, młodszy od Cwietajewej o piętnaście lat, trafił na leczenie gruźlicy do Szwajcarii i stamtąd wysłał do niej swój tomik wierszy Niewdzięczność z bardzo osobistym listem. Reakcja była natychmiastowa. „Epizod ten – pisze Jadwiga Szymak-Reiferowa – skończył się rozczarowaniem, jeśli nie upokorzeniem: adresat nie oczekiwał od niej tak gwałtownego odzewu na swoją prośbę o psychiczne wsparcie w trudnym momencie życia, tym bardziej zaś – takiej intensywności i bogactwa uczuć. Po prostu, jak to określiła córka poetki, nie wiedział, że swym pierwszym listem spowoduje lawinę”. Po prostu, o czym Ariadna już nie wspomniała, był gejem (jeszcze jedno deja vu!), który poczuł się osaczony kobiecymi intymnościami. W ostatnim liście (30 grudnia 1936) pisała: „Przyjacielu, kochałam Pana jako poeta liryczny i jako matka. I jeszcze jako ja: nie sposób wyjaśnić”. Spotkali się tylko raz – po jego przyjeździe do Paryża. Nie mieli sobie nic do powiedzenia. Steiger został kochankiem innego liryka – rówieśnika Mariny, Gieorgija Adamowicza (1892-1972). Zmarł na gruźlicę w 1944 roku.

Tak było pod koniec lat trzydziestych, już po ucieczce do Leningradu męża ściganego przez policję paryską za współudział w morderstwie politycznym. To wtedy dowiedziała się o jego współpracy z radziecką służbą bezpieczeństwa (NKWD) i, upokorzona, natychmiast zapragnęła zabić swój wstyd w jakimś podrzędnym hoteliku w ramionach dopiero co poznanego młodego mężczyzny. Nie wiedziała, że z Jurijem Iwaskiem – w przyszłości znanym wykładowcą literatury rosyjskiej – może spędzać jedynie platoniczne noce i dnie, przeżywać platoniczne orgazmy i wylewać platoniczne łzy. Jak wcześniej z Zawadskim, Wołkonskim czy Steigerem. Może – sama daleka od heteroerotycznej poprawności – tak utożsamiała się z ich seksualną innością. A może po prostu zawsze wiedziała (przeczuwała) i w tym wyzwaniu dla siebie, uwodzicielki, szukała dodatkowych podniet?

Tak było na przełomie lat trzydziestych i czterdziestych, już po powrocie do kraju (18 czerwca 1939). Maria Biełkina w roku 1940 lub 1941 spotkała Marinę Cwietajewa w Klubie Pisarzy na ul. Worowskiego. Poetka w nabożnym skupieniu, w samotności przeglądała książki. To była taka romantyczna, wzruszająca poza, którą właściwie zinterpretowała obecna tam również tłumaczka Nina Jakowlewa. Okazało się, że scena ta została zainscenizowana dla oczu młodego poety (może Arsienija Tarkowskiego?), którym była zafascynowana. On wprawdzie się pojawił, ale w towarzystwie żony. Nie podszedł więc do Mariny i nie przywitał się.

W latach trzydziestych Cwietajewa czuje się kobietą zdradzoną przez miłość i poetką opuszczoną przez muzę. Ogarnia ją – może po raz pierwszy w życiu – uczucie bezsilności i przerażenie, że swoich najbardziej traumatycznych doświadczeń nie przełoży już na język poezji i nie wykrzyczy całemu światu. Uczy się więc, jak być niekochaną i, co może jeszcze straszniejsze, niebudzącą pożądania. A więc skazaną na impotencję twórczą. W 1934 roku pisze:

 

Dlaczego ludzie (mężczyźni) mnie nie kochali

Dlatego że nie kochałam ludzi.

Dlatego że nie kochałam mężczyzn.

Dlatego że nie mężczyzn kochałam, a dusze.

Nie ludzi, a wokół, nad, pod.

Dlatego że zbyt wiele dawałam.

Zbyt mało żądałam.

Niczego nie żądałam.

Zbyt wiele (wszystkiego) oczekiwałam – i nie dla siebie.

Zbyt cierpliwie oczekiwałam (gdy nie szli).

Nigdy się nie broniłam.

Zawsze wybaczałam.

 

Próbuje zrozumieć, oswoić i opisać tę nową dla siebie sytuację w listach – do Anny Teskovej: „Jest mi dobrze tylko ze starymi ludźmi – i z przedmiotami” (20 stycznia 1936) czy Ludmiły Wieprickiej (1902-1988): „Przez całe życie kochałam takich jak T.[agier] i przez całe życie byłam przez nich krzywdzona […]” (9 stycznia 1940), „Tutaj, oprócz Pani, nikt mnie nie kocha, a bez tego jest mi chłodno i głodno, i bez tego (miłości) w ogóle nie żyję” – i z obsesyjną już częstotliwością w dziennikach, zeszytach, zapiskach nieprzeznaczonych do druku, brudnopisach. Jest jak zawsze lapidarna, błyskotliwa, prowokacyjna i aforystyczna: „Do każdego z ulicy podchodzę cała. I ulica się mści”; „Wszystkie kobiety dzielą się na takie, co są na utrzymaniu mężczyzn, i takie, co biorą ich na utrzymanie. Należę do tych ostatnich”; „Nie jest mi dobrze ani z dziewczętami, ani z kobietami: dziewczęta są dla mnie zbyt głupie, kobiety – zbyt przebiegłe (skryte)”; „Łatwiej mnie mieć, niż zrozumieć”; „Mężczyźni poszukują «namiętności», tzn. kogoś z temperamentem (namiętności duchowe im nie są potrzebne, w przeciwnym razie byłabym ja potrzebna) – albo urody – albo kokieterii – albo tego «ciepła» albo (dla żony) «czystości» (tej). Nie tej namiętności, nie tej urody, nie tej gry, nie tej czystości, które są we mnie. To wszystko jest, ale moje, indywidualne, w mojej transkrypcji i – dlatego – nierozpoznawalne. Albowiem szablonu tego całego poszukują, wspólnego mianownika”.

Podejmuje jeszcze jedną rozpaczliwą próbę zakochania się. Chyba wie, że to jej pożegnanie z miłością. Jewgienij Tagier i Nikołaj Wiliam-Wilmont. O tym ostatnim mówiła, że przypomina Rilkego i pisała do niego listy po niemiecku (gotykiem). On pokazywał je znajomym, a swoją służącą (nie, w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich nie było służących, a więc – swoją pomoc domową / domrabotnica) pouczał: „Jeśli przyjdzie chuda staruszka – to mnie nie ma w domu”.

Tę kwestię przytoczyła Achmatowa w rozmowie z Lidią Czukowską (23 maja 1942) i dodała: „[…] Jestem przekonana, że kobieta w miłości nie powinna być aktywna. Niczego oprócz wstydu z tego nie wynika”. W świecie jednoznacznych sądów, prostych pytań i jeszcze prostszych odpowiedzi (wystarczy chociażby sięgnąć do koszarowych opinii wygłaszanych przez Aleksandra Turincewa: „My, mężczyźni, jesteśmy przecież huzarami… Zdobywamy kobiety… Przychodzimy – i odchodzimy, a one powinny na nas czekać… Ona zawsze chciała sama… A tego nie lubimy… Nie, nie była pociągająca jako kobieta…”; „Czy była lesbijką? Konkretnie nie, oczywiście. Było w niej pragnienie zdobywania. A fizycznie nie była lesbijką. Po prostu niezaspokojona baba”; „Zakochiwała się często i konkretnie. Miała niezliczone romanse. […]. Traktowała miłość zupełnie jak mężczyzna. Wybierała, na przykład, sobie na kochanka jakąś miernotę i wysławiała ją. Był w niej ten męski pierwiastek”) wyeksponowano szokujący wielu kontekst obyczajowy, pomijając niemal całkowitym milczeniem – na to jeszcze było za wcześnie – problem transseksualizmu. Najbliżej zrozumienia tego fenomenu była zresztą sama Marina Cwietajewa, która w liście do Ariadny Berg tak zdefiniowała swoje kłopoty z własnym „ja”: „Moja matka chciała mieć syna Aleksandra, urodziłam się – ja, tyle, że z duszą (i głową?) syna Aleksandra, to znaczy – powiedzmy szczerze – skazana na męską nie-miłość i na miłość kobiet, bo mężczyźni nie umieli mnie kochać -a może ja ich również: ja kochałam aniołów i demonów, którymi oni nie byli – i swoich synów – którymi byli!” *[Przeżywająca podobne problemy Zinaida Gippius (nb. swoją poezję i prozę wydawała jako Zinaida Gippius, ale już w roli krytyka literackiego występowała pod męskim pseudonimem Anton Krajnij) pisała: „W moich myślach, moich pragnieniach, w moim duchu – jestem bardziej mężczyzną, w moim ciele – jestem bardziej kobietą. Ale jest to tak połączone, że nic nie wiem”. Z kolei jej wypowiedź o gejach może posłużyć także za klucz do zrozumienia ich nieustannej obecności w życiu Cwietajewej: „[…] I za wygląd lubię niekiedy pederastów […]. Podoba mi się tu iluzja możliwości: jakby aluzja do dwupłciowości, on wydaje się i kobietą, i mężczyzną. To jest mi strasznie bliskie”.]. W ostatnich latach swego życia poetka jeszcze kilkakrotnie pisała o kłopotach z Psyche, o nieustannych zmaganiach z Erosem, o nieudanych próbach odnalezienia równowagi między płcią ciała a płcią mózgu (np.: „Zdaje się, wszystkich mężczyzn zamieniam w kobiety. Niechby, chociaż ktoś jeden mnie -z powrotem – na swoją [u góry dopisek: moją] płeć”), by swoje rozważania zakończyć tragiczną konstatacją: „Płeć w życiu ludzi – to katastrofa”. Mogło być inaczej, gdyby nie zawiniła budowa genetyczna któregoś chromosomu. A tak, „istotnie, ta dwoistość psychiki – pisze Jadwiga Szymak-Reiferowa – była źródłem wielu porażek i zawodów w życiu emocjonalnym poetki, a z pewnością skomplikowała także jej kontakty towarzyskie i funkcjonowanie w kręgu powszednich spraw. Gdyby była mężczyzną, wiele kłopotów zwyczajnie by ją ominęło. Nie musiałaby gotować, prać, sprzątać, wykonywać czynności, których nienawidziła, ponieważ nie pozwalały jej pisać. Nie miano by jej za złe romansów, pasji, niestałości w uczuciach. Chwalono by za napór, energię, pracowitość, silną wolę. Gdyby była typem rozbrajającej słabej, bezbronnej kobietki, jej krótkowzroczność, brak orientacji w mieście, cała ta dziewiętnastowieczna niechęć do cywilizacji technicznej wzbudzałaby współczucie. A już z pewnością mogłaby pozostać sobą, z całym tym przemieszaniem żeńskich i męskich pierwiastków, gdyby była zamożna, wolna, niezależna”. I głęboko nieszczęśliwa, dodajmy, bo nawet mała stabilizacja zabija wielkiego artystę, bo amputowanie pierwiastka dionizyjskiego zabiłoby w niej poetkę.

Po kolejnych rozczarowaniach pozostało już tak niewiele do zrobienia w 1941 roku. Jeszcze tylko 7 czerwca spotkanie z apolińską Achmatową. Jeszcze ewakuacja po wybuchu wojny do Jełabugi, konwulsyjne szamotanie się z życiem i wypatrzony 31 sierpnia gwóźdź, gotowy na przyjęcie ciała starzejącej się kobiety. Parę słów do syna. Jeszcze nieporadne (nie była przecież Penelopą) zawiązanie pętli.

I westchnienie ulgi, że to już.

Po kilku latach nikt w Jełabudze nie pamiętał, gdzie została pochowana ekscentryczna samobójczyni z Moskwy.

 

TATTWY – czyli PIERWIASTKI RZECZYWISTOŚCI

Tattwy pierwiastki rzeczywistości – diagram

Jeśli Joga, to jak słusznie zauważyliśmy we wcześniejszych rozważaniach, wbrew powszechnie panującej opinii, oświecenie nie jest końcem procesu jogicznego, Jest jego początkiem.

Doświadczenie Samadhi może być constans, ale może też być chwilowe, może trwać długo lub krótko. Wszystko zależy od możliwości człowieka, jego dyspozycji i umiejętności powściągnięcia zjawisk świadomościowych i ugruntowania w Assanie (postawie) czyli w przytomnym utrzymaniu Stanu. W każdym razie, po doświadczeniu, niezależnie od długości jego trwania, na pewno nie jesteśmy już tymi samymi ludźmi.

Życie jednak nadal się toczy, a my musimy w nim jakoś funkcjonować. To funkcjonowanie definiowane jest właśnie kondycją ludzką. Oczywiście możemy udać się na odosobnienie i tam usiąść w assanie, praktykować uważność minimalizując bodźce zewnętrzne powodujące rozproszenie itd. Warto jednak pamiętać, że inkarnowaliśmy nie tylko w określonym ciele, w określonej postaci, w odpowiednim domu i u odpowiedniej matki i ojca. Inkarnowaliśmy nade wszystko w odpowiednim miejscu na ziemi, zgodnym z naszym Przeznaczeniem.


Każde doświadczenie jest filtrowane przez nasz umysł, a on ma to do siebie, że jest w nieustannym ruchu. Czym więc właściwie jest? Nasuwa się zatem pytanie: – czy JA jestem tym umysłem? a jeśli tak, to przecież KTO myśli? Umysł?

KIM JESTEM? umysłem, ciałem, formą? Gdzie znajduje się centrum mojego istnienia i jak je RZECZYwiście zdefiniować.

Leon Cyboran mówił o tattwach, że bez ich zrozumienia nie ma w ogóle Jogi.

Tattwa – ewolut prakryti lub śakti, pierwiastek rzeczywistości, kategoria ontyczna w filozofii indyjskiej. Każda z tattw jest emisją poprzedniej i przyczyną kolejnej, coraz mniej subtelnej formy. Przymiot władający konkretna tattwą to tattweśwara.

Tattwy, to podstawowe elementy, czyli pierwiastki rzeczywistości, z których składa się nasz pojazd kosmiczny, którym „ja” dysponuje.

Do czego służą? Dzięki badaniu tego, czym dysponujemy i sprowadzając to do podstawowych pierwiastków rzeczywistości i tego punktu, z którego się one wyłaniają, jesteśmy w stanie obserwować dzieło stworzenia, czyli to, w jaki sposób jawi nam się świat w nieustającym wybuchu istnienia, tzn. z sekundy na sekundę. Jeśli wyjdziemy od podstawowej obserwacji i nie będziemy ruszać się z tego punktu, który postrzegamy jako „ja”, to dla nas, poprzez nas dzieje się akt stworzenia. Tak na-prawdę nie mamy innej możliwości widzenia, bo tylko my możemy zobaczyć jak przez nas dokonuje się ten przepływ.

Jeśli przypisujemy to jakimś bóstwom lub wielkiej niezidentyfikowanej świadomości
kosmicznej, to dokonujemy aktu ich wyprowadzenia na zewnątrz.
(Jest gdzieś jakiś bóg, stworzyciel, który stworzył i mnie także).
Musimy opuścić to centrum, to, co się nazywa stanem „ja”, żeby dokonać konkretnej operacji polegającej na autentycznym wglądzie. Jeśli z tego punktu dokonujemy obserwacji, to jasne staje się, że dokonuje się to przez nas.

(Trudno jest odróżnić, czy my to stwarzamy, czy przez nas się to dokonuje).

Bardzo często mówimy, że to my stwarzamy ten świat, który właśnie oglądamy. Przepływa to, przez nas; to jest mój świat, nie ma innego świata oprócz mojego. Ja, patrząc na Ciebie, mogę domniemywać, że Ty widzisz to samo, ale poznać mogę tylko to, co przepływa przeze mnie. Dlatego warto zwrócić się ku temu, wejść w ten rdzeń, który nazywam „ja”, i z tego punktu obserwować zjawiska: i to, co się dzieje wewnątrz mojej skóry, i to, co na dzieje się na zewnątrz.

Jeśli cokolwiek jawi się przed naszymi zmysłami, dotyczy to mnie. Jeśli konsekwentnie się tego trzymać, to po jakimś czasie ugruntowanej obserwacji okazuje się, że ten świat jest taki, jakim jesteśmy w stanie go postrzegać. To jest sprawa naszego widzenia.
W tym wielkim dziele stworzenia jest wszystko, jeśli na wszystko się otworzymy.

Indywidualnie każdy z nas ogląda świat przez
„wzierniki”, które mają określone cechy, czysto osobowe. Co zrobić, żeby zobaczyć całość? Należy wycofać to, co indywidualne, wejść do tego, do punktu, w którym pojawia się „ja” i obserwować, w jaki sposób dokonuje się indywidualizacja, jak oddzielamy się od
tego, co całościowe i jak konkretnie my („ja”) doznajemy tego świata. Jakie konkretnie wrażenia docierają do nas. Poprzez ten
strumień doznań rozpoznajemy świat i nazywamy to rzeczywistością.

Zajmiemy się diagramem stworzonym przez Šhivaitów.

Na najwyższym poziomie mamy tutaj
ŠIVĘ – jest to Ten Najwyższy, czysty, bez imienia i kształtu.
ŠIVAICI zobaczyli 36 pierwiastków rzeczywistości, tzw. tattw (takość, owość, to). Dla nas oznacza to, co podstawowe, elementarne. To, co da się rozróżnić przy pomocy narzędzi, jakimi dysponujemy.

Tattwy zostały podzielone na czyste, psychiczne i fizyczne. Tattwy czyste zostały uznane za to, co jest makrokosmiczne, tattwy psychiczne obejmują mikrokosmos. Od tattw
psychicznych zaczyna się moment oddzielania, do tego, co indywidualne.

Istnieje też łączność pomiędzy tattwami czystymi, a fizycznymi, tzn., że w tattwach fizycznych odbijają się tattwy czyste. Jeżeli na planie fizycznym (doznaniowym) pojawia się ślad, to po drugiej stronie istnieje to, co nie jest przez nas postrzegane, a jest źródłem. W świecie naszych zmysłów i urządzeń,
jakimi operujemy, możemy jakb na ekranie zobaczyć, że coś jest.
(Musimy brać pod uwagę, że jest to postrzegane przez konkretne narzędzie, które ma swoje cechy).

Najwyższą możliwością osiąganą przez nasze „urządzenie”, jest dysponowanie tzw. czystą świadomością i najwyższą inteligencją, w której odbijają się wszystkie inne pierwiastki rzeczywistości. (Jako na górze, tak i
na dole.) Poznawalne jest tylko odbicie, ale nie możemy poznać rzeczy w jej istocie; możemy bezpośrednio wejść w jedność z rzeczą, lecz wtedy kończy się poznanie.

Dopóki funkcjonujemy na poziomie poznawania, to musimy wszystkie pierwiastki
rzeczywistości, które nie są bezpośrednio poznawalne zmysłowo, ściągnąć do poznania. (Kiedy mamy przeczucie, aparatura nasza
nastawia się na poznanie. Dokonuje się więc bardzo konkretna operacja ograniczania tej intuicji do tego, co jest przez nas poznawalne albo ograniczamy uczucia/czucia i poznajemy strukturę.)

Dotyczy to naszych podstawowych popędów, emocji, uczuć i innych doznań na poziomie myślo-czucio-kształtów. Jest to ujęcie w ramy
tego, co jest całościowe – to właśnie „TO” nazywamy poznaniem. Są to określone
stany energii. Im bardziej subtelny jest stan, tym trudniejszy jest do rozpoznania, ze względu na to, że na co dzień osa-dzeni
jesteśmy w dość grubo wibrującej twardej materii.

Jeśli staramy się rozróżnić te stany energetyczne w nas samych, to jest to czasami bardzo trudne. Łatwiej bowiem rozpoznać „ciało” niż „uczucia”, które są bardziej subtelne i często nieosiągalne dla tego „innego”. „Ten inny”, jeżeli ma bardzo wyczulone własne narzędzie, potrafi ten strumień w siebie wpuścić, zdiagnozować oraz
powiedzieć: tu czujesz to i to; ale musi brać pod uwagę jakość własnego narzędzia i jakość oczyszczenia go (możliwość uwikłania we własne pragnienia lub inne bloki).

Bywa, że sami nie chcemy wiedzieć (widzieć) i ignorujemy konkretne sygnały. Aby tego uniknąć, należy rozpoznać własne narzędzie i
oczyścić je, po to, aby cokolwiek się w nie wleje, było rozpoznawane w czysty sposób. Jeżeli w naczyniu zalegają „resztki pokarmów”, to choćby nie wiem jak czystą wlać wodę, to będzie nieświeża, zabarwiona, zatruta.

W modelu stwarzania świata w czystych tattwach pojawia nam się jedność Š-IVA ŠAKTI (Siwa Siakti), ale jest rozróżnialna na: (jasne i ciemne/ męskie i żeńskie). To potencjalna możliwość nieprzejawionego świata, który jest w równowadze całkowitej – absolutnej.

ŠIVA jest aktywny (jasny, potencjalny), ŠAKTI – bierna (ciemna). Istnieje zatem różnica potencjałów, która może spowodować ruch.

W czystych tattwach są jeszcze trzy, które wypływają z energii, czyli ŠAKTI: energia woli, energia wiedzy, energia działania.

Jeśli przyjrzeć się sobie, mamy na swoim pokładzie wolę poznania przez działanie. Na tym poziomie mamy nieograniczoną ŠIVĘ i ŠAKTI (+, –). W momencie, w którym pojawia się najmniejszy akt woli poznania, dokonuje się dzieło stworzenia przez ograniczenie energii stwórczej. Dokonuje się to przez
nakładanie kolejnych zasłon, osłon. Energia jest coraz bardziej ograniczona i coraz bardziej grawituje w grubsze wibracje. Aby możliwe było poznanie, musi nastąpić oddzielenie, czyli
pojawia się pierwsza zasłona, która nazywa się „indywidualność” i w tym momencie pojawiają się tattwy psychiczne, które Hindusi w całości zobaczyli jako świat mikrokosmiczny i nazwali go światem mai (iluzji). Maya Šakti, czyli świat stwarzania iluzji (ściąganie niepoznawalnego do poznania). „Bóg” (jako taki) chciał zobaczyć sam siebie, więc stworzył świat – samopoznający się Absolut. Dzieło stworzenia i
prawa stworzenia są dokładnie tym samym. W procesie poznania „dzieło” oddziela się od stwórcy – ale jest to tylko operacja konieczna dla aktu poznawania (oddzielenie pozorne). Wszystkie tattwy (osłony) podlegające MAI ŠAKTI, to kolejne plany grawitacji. Moc/Energia jest tożsama z miłością, najwyższą inteligencją, Najwyższym, Absolutem etc.

Ograniczenie nieskończonej mocy ŠIVY do poznawalnego (Vidya) uruchamia „raga” (pragnienie). To, co było nieograniczone w wyborze, bezpragnieniowe, pozbawione intencji zostaje ściągnięte do pragnienia (lgnięcie i awersja).

Następnie pojawia się to, co było bezczasowe w nas i grawituje w czas, czyli nasze pragnienie musi być realizowane linearnie (dokonując wyboru musimy stworzyć sobie możliwość realizacyjną) i w przestrzeni.
Pojawia się Nayati czyli to, co było bez przyczyny i skutku pojawia się na poziomie przyczyny. Musi się pojawić przyczyna, aby
mógł zaistnieć skutek (przeciwność przyczyny i skutku). Wszystkie ograniczenia umożliwiają nam poznanie czyli, grawitację w konkretną, materialną rzeczywistość. Na tym poziomie
przyczynowości pojawia się Los. Zwracając się do czasu i miejsca w przestrzeni, ukazuje się nam stan energetyczny świata.

Na tym etapie wydaje się, że jesteśmy bez szans wobec tych wyższych poziomów. Mechanika stwarzania istnieje i będzie działać. Może przestać działać wtedy, kiedy wyjdziemy poza czas, własne pragnienia (skłonności) i spróbujemy wszystkie niższe pierwiastki
rzeczywistości podporządkować wiedzy o tym, co poniżej.

Dopiero wtedy osiągamy punkt, z którego też należy po pewnym czasie i po odpowiednim wdrożeniu zrezygnować, aby zobaczyć czym jest poznanie.

Wedł. R.Maharishi, jest to kij, którym poprawia się stos pogrzebowy. Lecz trzeba go w pewnym momencie wrzucić, aby spłonęło wszystko razem.

Stworzenie jest to moment, w którym dokonuje się spadek energii poprzez kolejne ograniczenia i grawitacja w materię. To, co bardziej subtelne ubiera się w coraz grubsze elementy, aż staje się postrzegalne przez zmysły (ruch na zewnątrz). Rzutujemy coś na zewnątrz po to, aby zobaczyć owoc lub w kimś znaleźć swoje odbicie jak w lustrze. (Często w tym samym momencie zapominamy, że to nie ja, tylko moje odbicie i zaczynamy grać z tym odbiciem, pojawia się ocenianie, chęć
poprawiania. Nie widzimy istoty tego, że my chcemy rozpoznać siebie, tylko rzutując się na zewnątrz oglądamy swoje odbicie i miesza to się nam z nami samymi).

W momencie, w którym podejmujemy wysiłki ku drodze powrotnej, szukamy zjednoczenia. Rozpoczyna się ruch ku wewnątrz i w górę. Po tym też można rozpoznawać to, co robimy na
co dzień, czy jesteśmy w ruchu do góry i powrotu, i musimy się wydobyć z prakriti, czy jesteśmy w ruchu na zewnątrz, w dół, aby
poznać owoc swojego działania. Jest to inna droga poznania.
Kierunek jest rozpoznawalny.

. Pierwszy jawi nam się PURUSZA, jako
odbicie ŠIVA, czyli czystej świadomości. W tattwach fizycznych

Tattwy fizyczne, czyli wszechświat materialny

PURUSZA jest pasywny (w przeciwieństwie do aktywnego ŠIVA w czystych tattwach), a PRAKRITI, (odpowiednikiem ŠAKTI)
jest aktywna jako wysłannik Puruszy, umożliwiający grawitację, czyli działa najbardziej przez siłę bezwładu. Toteż, gdy pracujemy nad assanami, musimy najpierw zobaczyć dobry plan i prześledzić w sobie, co jest do zrobienia (nic nie robiąc), uruchomić wolę poznania w sobie poprzez działanie i pozwolić, aby to się dokonało. Nie przeszkadzać.

W każdym ćwiczeniu jogicznym powtarzamy to. W każdym momencie, w którym musimy uruchomić swoją wolę i musimy dokonać
jakiegokolwiek,najmniejszego wyboru, dokonuje się akt stwarzania.

Tak czy inaczej mamy nawyk funkcjonowania na co dzień w konkretnych wzorcach i uwikłaniach, a przez to z kolei niedostrzegania tego zjawiska. Żeby można było dokonać obserwacji, potrzebne są nam ćwiczenia, zupełnie wyjęte z naszej codzienności i wykraczające poza nawyki. Purusza jest pasywny, nie ma imienia i kształtu, a prakriti jest aktywna i jawi się na trzech poziomach jako: tamas, rajas i sattva (które pchają wszechświat).
To, co ciężkie to tamas, cechy ruchu posiada rajas (również raga, czyli pragnienie). W rajasie dysponujemy narzędziami poznania i
działania. Sattva jest nieruchoma i lekka, czysta, w niej odbija się postać i zmiana. Tylko w czystej tattwie można zobaczyć, w jaki sposób dokonuje się zmiana postaci. Wszystko co ma postać, co jest materialne zmienia się na naszych oczach od narodzin do śmierci. (Wszystko posiada swój czasokres trwania). W tattwie czystej jest buddhi, ahamkara (jestem) i manas.

Stan „jestem” to jest „ja”, do którego nie jest przyklejone imię i konkretny kształt. Przez „ja” i skupienie na „ja” sięgamy do najwyższej inteligencji i możliwości rozpoznania prakriti (natury).
Do tego celu wykorzystujemy umysł czyli nasze narzędzie poznania i podlegające tamasowi elementy subtelne i grube (TANMATRA I MAHABHUTA).

Żywioły (najgrubsze elementy) pulsują nieustająco i dokonują aktów stwarzania. Każdy przedmiot materialny zawiera w sobie wszystkie żywioły; na poziomie vaju
działa myśl. Tu widać, że każde centrum energetyczne człowieka ma swoje odpowiedniki w żywiołach, kolejno: ziemia, woda, ogień, powietrze, przestrzeń, widzenie. W narzędziach poznania są: uszy, skóra, oczy, język i nos, a w narzędziach działania: narząd mowy, ręka, noga, rozrodczy, wydalania.

Widać wyraźnie, że są to te urządzenia, którymi tworzymy naszą karmę, czyli nasze działania tworzą naszą karmę.(prawo przyczyny i skutku) Zanim rozpoczniemy ruch, działanie, mamy wiele poziomów poznania: gdzie jesteśmy, z czym się utożsamiamy i w czyim imieniu działamy. Czy działamy w imieniu prakriti – wraz z siłą ciążenia, czy wyruszamy w stronę puruszy i musimy przebić się, wyjść ponad siłę grawitacji. I do tego jest nam potrzebna potężna i autentyczna praktyka jogiczna.

Nie ma nic nagannego w pomaganiu prakriti
(działanie na zewnątrz) – wtedy stajemy się cudownym nawozem, na którym wyrośnie lotos, jakiś kwiat, który wydobędzie się z błota,
ponad wodę, powietrze i zjednoczy ze światem. Jeśli nie mamy determinacji, pragnienia, aby przebijać się przez siły ciążenia i wracać do centrum, to będziemy służyć prakriti.

Na tej kanwie powstało wiele szkół Jogicznych, aśramow, w których adepci doskonalą swoje możliwości poznania. Jeśli nauczyciel dostaje prawo, aby z uczniem zrobić wszystko, tzn. dostaje prawo pokazania całości, może z adepta zrobić nawóz, żeby on sam mógł na
swoim nawozie wyrosnąć. Może w innych okolicznościach, może za 10 lat, może w innym wcieleniu. Takie działanie jest możliwe, jeśli
mamy do czynienia z autentycznym nauczycielem, tzw. mędrcem
(bodhisattwą), który absolutnie przytomnie grawituje, podlega sile prakriti, ale nie zapomina. Zostawia w sobie pamięć całości
ponieważ dla nas, przeciętnych zjadaczy chleba, tamasu, jest ona zakryta.

Istnieje pułapka, która jest trudnym etapem na drodze. Rozpoznanie Nauczyciela i umiejętność odróżnienia kabotyna siorbiącego z nas energię pod przykrywką Jogi, od Nauczyciela, kt wykonuje razem z nami przepotężną robotę karmiczną. Kabotynów wciągających nas w jeszcze głębsze szpony iluzji jest, co nie miara. To oni zazwyczaj obiecują nam ekstatyczne doświadczenia poprzez wygibasy na drążku jogi i energii, nie znając ceny, jaką za to zapłacą. (Zarówno uwikłani jak i ci kt nas w to wciągają)

Przytomne ześlizgnięcie się jest po to, by pokazywać drogę. Jeśli każdy z nas ukierunkuje się do wewnątrz, to okaże
się, że w każdym z nas jest pamięć całości. My ograniczamy się do realizacji naszego konkretnego Losu (W.Wysocki: „jesteśmy konsekwentną realizacją programu”)i mamy coś konkretnego do zrobienia, co jest zgodne z indywidualnym rozwojem i doświadczeniem.

To, co robimy jest tylko przyspieszeniem, tzw. wyposażanie siebie, otwieramy się na możliwość, aby to zrobić wcześniej. Jest to w pewnym sensie droga na skróty, ale trudniejsza i bardziej dotkliwa, bardziej gwałtowna. Działając, nie tylko przypominamy sobie krok za krokiem, ale powołujemy do życia Nauczyciela, który otwiera oczy, lub od czasu do czasu można zapytać go, o co chodzi.

Są różne rodzaje podziałów na tattwy. Jeden z nich pochodzi ze szkoły Shivaistów, zajmujących się ŠIVA ŠAKTI.

Zostały podzielone na: tattwy czyste, psychiczne i fizyczne – razem 36. Do
tej pory zajmowaliśmy się 24. tattwami począwszy od Puruszy, Prakriti po Mahabhuta. W tej konfiguracji następuje połączenie elementów subtelnych z elementami grubymi, czyli tamasem. W żadnych opracowaniach nie
ma diagramów uwzględniających wszystkie pojęcia, z którymi się spotykamy, a które nam się nieco oddzielają. Ginie nam w tych
pojęciach maya sakti. Staje się czymś ogólnym, podobnie rajas, tamas, sattwa.

Idąc tym tropem, możemy dostrzec bindu (punkt niepodzielny) z którego wyłania się cały wszechświat (niepoznawalny, nienazwany, niepojęty, ale zawierający w sobie potencjalnie wszystkość).

W diagramie pojawia się czysta tattwa (świadomość makrokosmiczna, jako ŠIVA TATTWA (czysta świadomość – Čit) i ŠAKTI TATTWA (energia szczęścia – Ananda) w jedności. Nie dostrzegamy żadnej oddzielności. Istnieje energia stwarzająca i energia mocy poznawczej. Jedno nie istnieje bez drugiego.
Postrzegamy en. stwarzającą przez jej moc. Nie znaczy to, że moc jest en. stwórczą, jest jego potencjalną możliwością, energią zawierającą ją w sobie.

Jednocześnie w czystych tattwach pojawiają się trzy tattwy, które są kontynuacją
wyłaniającej się Šakti z Šivy – tj. energia woli, energia wiedzy, energia działania. To jest przyczyną stworzenia; czyli w czystych
tattwach pojawia się potencjalna wola, wiedza, działanie – ale też wola ku poznaniu przez działanie. Na tym poziomie pojawiają się
drogi rozwoju duchowego: iccha, jnana, kriya, čit i ananda.

Do najtrudniejszych i najbardziej cenionych należy iccha, čit i ananda. Joga woli, czyli tego, który uruchamia wolę, aby został
wyłoniony z niego świat, ten, który pozostaje w anandzie, czyli pełnej szczęśliwości i ten, który jest świadomy, czyli dąży do czystej świadomości i możliwości widzenia dzięki tejże, jedności Šiva i Šakti. To jest moment
ruchu zamachowego, który pozwala na wyłonienie.


Wszystkie czyste tattwy są w jedności i one nie są do poznania. My je rozpoznamy tylko dlatego, że czyste tattwy odbijają się w
świecie fizycznym według prawa „jako na górze, tako na dole” – zatem możemy zaledwie domniemywać, że czyste tattwy istnieją w takiej formie.

W ŠRIYANTRZE, te czyste tattwy to ciemny trójkącik; symbolizuje on energię woli, wiedzy i działania, a punkt w środku to bindu (šiva šakti w jedności).

Żyjemy na planecie Ziemia, która jest układem spolaryzowanym, dzięki któremu możliwe jest życie. Ale cechą naszego umysłu jest to, że nie jesteśmy samoświetlni, ani też nie jesteśmy czarnymi dziurami. Nasz umysł jest też spolaryzowany. Posiadamy cechę nieustającego rozróżniania, możemy poznawać przez odbite światło. Cała nasza wiedza związana jest z odbiciem. Możemy
poznać nie Księżyc, ale odbicie Księżyca.

W naszej świadomości może się odbić czysty Purusza, ale nie będzie to „on”, tylko jego
odbicie. Purusza jest samoświetlny, tak jak Šiva i Šakti jest niepostrzegalny, ale jest w tym wszystkim samowszechobecny. Na tym poziomie z woli twórcy pojawia się jego pierwsze tchnienie – wola ku stworzeniu. Cząsteczki zaczynają się dzielić, pojawia się wielość z jedności, zaczyna się różnicowanie. Na tym poziomie pojawiają się dusze indywidualne.

Z wielkiej „duszy” (energii) makrokosmicznej wyłania się świadomość mikrokosmiczna, czyli cząstka z całości. Jak to się dzieje? Możliwe jest to, dzięki tattwom psychicznym. Z tattw
duchowych, w chwili uruchomienia woli, następuje wylew pierwiastków twórczych, pojawia się akasz, waju (ma funkcję
ruchu), ogień, woda, ziemia (kryja), wiedza, jako odbicie (np. energia woli będzie energią ognia). Pojawia się wielki wybuch. W samym bindu, które się zaczyna wyłaniać na zewnątrz, pojawia się niesłychanie silny układ spolaryzowany.

Gdy pojawia się centrum (centrum woli ku poznaniu, energia działania) – wobec centrum, obrzeża będą inaczej spolaryzowane ( jang promieniuje na zewnątrz, obrzeża są dodatnie). Stworzenie ma model przestrzenny – jest to sfera, a wylew pierwiastków następuje z centrum na zewnątrz. Im bardziej materialne tattwy, tym słabsza moc centrum, tym więcej formy, która wtłoczona jest w
materię.

Na Ziemii proces materializacji jest ograniczony. Przechodzimy przez poziom duchowy, psychiczny, mentalny, fizjologiczny i fizyczny i kończy się możliwość pochłaniania energii. Materia zaczyna się rozkładać (oddawanie energii) lub odbija energię. Zaczyna się powrót do centrum. Ciało,
które zmaterializowało się do swojego poziomu na czas swego trwania (80 – 100 lat) zależnie od tego, na co została ukierunkowana wola, co ma poznać, jakie mają być wykonane
działania, co ma być poznane i jaka jest droga i jaki jest powrót.

Impuls stwarzania to sekundy. My mamy możliwość poznania tylko będąc na obrzeżach, będąc skonstruowani w taki właśnie sposób. Na wszystkich poziomach bytu są istności, są żywe, bo ożywia je energia. Istnieją
formy pośrednie- inteligencje duchowe, astralne, mentalne, które są samodzielne, mają określony czas życia, nie mają takiej
możliwości jak poznanie. Tylko na najniższym poziomie jest to możliwe, bo wyżej brak energii ruchu i nie ma możliwości wykorzystania energii powrotu (nie ma się od czego odbić). Wiele istnień grzęźnie więc na innych poziomach. Jeżeli ktoś utożsamia
się z tattwami psychicznymi, tam pozostanie.

W wylewie pierwiastków twórczych powstaje nieskończona ilość rzeczy, istot i każda z nich jest emanacją i znakiem określonego poziomu grawitacji, impulsem energetycznym w materię. Zwierzęta mają określony plan zmysłów, kształt, zadanie. Mają uzyskać określoną wiedzę, w określony sposób działania, w określony sposób przetwarzają się. To samo z roślinami.

Tattwy psychiczne, czyli pierwsza tattwa wyłaniająca się z energii indywidualnej, to maya šakti, która tworzy przesłonę oddzielającą od jedności. Energia indywidualna chcąc zgrawitować, zaczyna ograniczać energię stworzenia. To, co było wszechobecne, zostało ograniczone
do części, czyli kala – ograniczona została nieskończona energia Šiwy. Następnie to, co było wszechpoznawalne jest ograniczone do tego, co jest poznawalne (do wiedzy prawdziwej). Od tej pory pojawia się
niewiedza, ignorancja wiedzy. Tutaj działa maya šakti, która spełnia się na tym poziomie. Następnie pojawia się pragnienie, czyli ograniczenie przez przykycie, gromadzenie (istnieje wrażenie konieczności posiadania energii, uchwycenia się). Pragnienia muszą być ograniczone czasem i wraz z czasem pojawia się przestrzeń, czyli czasoprzestrzeń do możliwości realizowania danego pragnienia, które ma za zadanie poznanie. To, co było ponadczasowe zostało ściągnięte do konkretnego czasu realizacyjnego.

Ograniczenie, które powoduje przyczyna – (to, co było bezprzyczynowe i bez skutku zostało ściągnięte do przyczyny), manifestuje Los. Jest to też moment wprowadzenia Koła życia i
śmierci – przyczyna własnego istnienia, zapis.

Poza szóstą tattwą, mayą sakti, jest pięć tattw wyłaniających się z ostatniej psychicznej tattwy, przez spolaryzowany układ – pojawiaja się: en. stworzenia, mentalu, indywidualność, najwyższa inteligencja, poczucie „ja” i umysł. Buddhi, ahanskara, manas, jest zaliczane do
šattwy.

W czystej najwyższej inteligencji muszę mieć poczucie stanu „jestem” i mieć do dyspozycji umysł. Stan „jestem” wyłania narządy zmysłów i grube elementy. Jest w nas pięć poziomów grawitacji, które są rozpoznawalne jako stany. Często doprowadzamy siebie do stanu pełnego tamasu, żeby się od niego odbić i wrócić „do domu”. Niestety, gdy jesteśmy jednostką oddzieloną od początkowej jedności, tracimy pamięć o tejże. Pojawia się element samotności/ poczucia osamotnienia. Stąd cierpienie, bo w niej (samotności) budzą się moce psychiczne, tęsknota za zjednoczeniem.

Jeżeli ktoś zachowuje w sobie subtelność wszystkich ciał – rozumie, że tutaj w elemencie ziemi (pritivi) zapisane są wszystkie poprzednie, czyli zapis całej drogi. Cały rozwój duchowy polega na tym,aby oddzielać
zasłony, jak rolnik z działki wypełnionej wodą, chcąc przelać tę wodę na drugą działkę, nie wybiera ręką wody, lecz przerywa ich przegrodę.

Tak samo: prawość, dobro, zasługa, przerywa zło, które stanowi przegrodę dla pierwiastków twórczych, czyli to, co jest negatywne, jest przegrodą. Należy przerywać lub rozpuszczać przez dobrą zasłonę. Ukierunkowując się do wewnątrz i jednoczesnie do góry. kontaktujesz się z pierwiastkiem wyższym o jeden stopień (- patrz Kundalini yoga).

Ruch jest możliwy w górę i w dół … Jeżeli ćwiczymy, ciała są bardziej eteryczne, dają wrażenie unoszenia się. ( porównaj: Tantra)

Dygresja: psychologia znajduje się wyżej niż
fizjologia, niż zajmowanie się umysłem. I stąd moda na psychologię (pierwiastek subtelny). Europejska psychologia jest związana z poznaniem pierwiastków z organów działania, poznania – najwyżej z mentalem. Nie mówi nic o stanie „jestem”, „czystej świadomości”, o „najwyższej inteligencji”. Tym, już zajmuje się
filozofia, która nie jest już w tak głębokim poważaniu. Rzadko kto zajmuje się prawdziwymi pierwiastkami psychicznymi. Psychologię w naszym świecie wkłada się w M tattwy psychiczne, ale psychologia europejska, światowa, jest w manasie.W momencie, w którym zaczynamy wracać, pojawia się konieczność skupienia na jednym.
Organizujemy sobie praktyki, aby znaleźć punkt skupienia, aby wrócić do jedności (indywidualność rozpuszcza się w tym, co
powszechne, ogólne, a potem stopić z en. Absolutu). Ustawiamy sobie punkt skupienia na jednym, czyli ekagry, epigramy. Najsilniejszym ćwiczeniem koncentracyjnym, jest skupienie na punkcie na ścianie, nieco powyżej (wzrok, wola, poznanie, ustala się stopień wyżej, by przerywać przegrody – wtedy i przetwarzać ciała. Stąd konieczna cierpliwość, bo pracy jest dużo: rozpoznać grube elementy, rozpoznać narządy działania, rozpoznać organy poznania, rozpoznać
umysł, rozpoznać stan „jestem”i przestać się z tym utożsamiać i odwołać się do Najwyżej Inteligencji, która pokaże nam, czym jest
Prakriti, będąca materialnym odbiciem tego, który nie jest zmieszany z gunami (wyłaniają się z prakriti). Później zajmujemy
się tym czym jest los, czas, pragnienie. Zajmujemy się pragnieniem poznania i dopiero wtedy rozpoznajemy swoją indywidualność i dostrzegamy jak to, co indywidualne, pozwala rozpoznać mayę.

Gdy przerwie, zniszczy się ta „przegrodę” /zasłonę, to czyste pierwiastki makrokosmicznej świadomości wyleją się – w stan czystego samadhi, w którym nie ma
poznania bez imienia, bez kształtu. Czyli musimy rozpoznać mayę i kontaktujemy się dzięki przerwaniu przegrody z Anandą (czysta
szczęśliwość), przez to możemy rozpoznać, że jesteśmy w stanie samadhi wtórnie, czyli wtedy, kiedy ponownie zgrawitujemy w czas.

Przy spadku, w pierwszej kolejności pojawia się poczucie oddzielności (manifestuje się „ja”), pragnienie powtórzenia, odczucie czasu i ponownie lot.


Nie istnieje coś takiego, jak jedno oświecenie, które wszystko załatwia. Samadhi jest nieustające (podobnie jak miłość). Albo jest albo jej nie ma. Stopienie w jednym kończy się, gdy pojawia się „ja” i pojawia się kolejny proces ewolucji. Dlatego należy dążyć do przytomnego ukierunkowania skupienia na tym co instotne. Dla tego ważne są yantry, mandale, mantry. Od skupienia na punkcie np. yantra, rozpoczyna się proces ewolucji (mandala jest procesem stwarzania, zawiera w sobie mantrę, a bidżamantra, jest dźwiękiem stwarzającym, powodującym ewolucję; yantra przedmiot do unieruchamiania). Na początku jest się w całkowitej ciemności z chęcią wiedzy o swoim znaczeniu. Gdy szukasz, znajdujesz miejsce, kt skupia uwagę na tym, co chce się robić. Pojawia się oddzielenie od społeczeństwa, ponieważ uwaga zostaje przekierowana. Manifestuje się indywidualność. Gdy człowiek wydobywa się ze społeczeństwa (super tamas), odkrywa samego siebie. Staje się wobec społeczeństwa indywidualnością.

Konkretna realizacja ma uprzytomnić ludziom, którzy tego potrzebują, że jest taka możliwość. Wyzwolenie następuje przez
rozpuszczenie tego, co indywidualne, a nie przez zdobywanie. Należy starać się rozpuszczać iluzje i przebywać w jedności. To
jest to, co tak naprawdę mamy do zrobienia.

AKD 25 – 26 XI Red. MJ

ZA ZGODĄ I UPOWAŻNIENIEM LEONA ZAWADZKIEGO – wszelkie kopiowanie tylko za zgodą autora

Marina Cwietajewa 129 rocznica Urodzin

TADEUSZ KLIMOWICZ
Pożar serca – 2

16 smutnych esejów o miłości, o pisarzach rosyjskich i ich muzach
2005

*******

Jak się panu żyje z inną?

MARINA CWIETAJEWA



OSOBY

Marina Cwietajewa (1892-1941) – poetka.

Siergiej Efron (1893-1941) – mąż (1912-1941) Mariny Cwietajewej.

Ariadna (Ala) (1912-1975), Irina (1917-1920), Gieorgij (Mur) (1925-1944) Efronowie – dzieci Mariny Cwietajewej i Siergieja Efrona.

Anastasija Cwietajewa (1894-1993) – siostra Mariny Cwietajewej.

Piotr Jurkiewicz (1889-1968) – pierwsza miłość Mariny; mężczyzna jej życia.

Sofia Holliday (1896-1935) – aktorka.

Sofia Parnok, vel Parnoch (1885-1933) – poetka; kobieta życia Mariny Cwietajewej.

Jurij Zawadski (1894-1977) – aktor, reżyser; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Boris Biessarabow (1897-1970) – znajomy Mariny Cwietajewej; mężczyzna jej życia.

Emilij Mindlin (1900-1981) – literat; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Abram Wiszniak (1895-1943) – wydawca; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Aleksandr Bachrach (1902-1987) – krytyk literacki; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Mark Słonim (1894-1976) – krytyk literacki, redaktor naczelny ukazującego się w Pradze pisma „Wola Rossii”; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Konstantin Rodziewicz (1895-1988) – towarzysz broni Siergieja Efrona; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Boris Pasternak (1890-1960) – poeta, prozaik; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Rainer Maria Rilke (1875-1926) – poeta; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Nikołaj Groński (1909-1934) – poeta, zginął tragicznie w paryskim metrze; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Anatolu Steiger (1907-1944) – poeta; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Jewgienij Tagier (1906-1984) – historyk literatury; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.

Nikołaj Wiliam-Wilmont (1901-1986) – germanista; mężczyzna życia Mariny Cwietajewej.



Była nieuleczalnie chora na miłość. Była narkomanką, która musiała wyznawać miłość, która miłości wszystko podporządkowała, która spalała się w każdym uczuciu, by odrodzić się w następnym, i która całą prozę życia zepchnęła na margines poezji. Niewolnica miłości i poezji. Marina Cwietajewa.

W eseju Mój Puszkin, napisanym w setną rocznicę śmierci poety, opowiedziała o swoich wrażeniach sprzed lat, gdy po raz pierwszy oglądała fragmenty opery Eugeniusz Oniegin:



– Co ci się najwięcej podobało, Musiu? – matka po skończonym przedstawieniu.

– Tatiana i Oniegin. […].

– Jak idiotka – ma sześć lat i zakochała się w Onieginie!

Myliła się. Nie w Onieginie się zakochałam, ale w Onieginie i Tatianie (i może w Tatianie trochę bardziej), w nich obojgu razem, w miłości. I nic potem nigdy nie napisałam nie zakochawszy się jednocześnie w dwojgu (w niej trochę bardziej), nie w nich dwojgu, ale w ich miłości. W miłości.



Dziesięć lat później podjęła pierwsze próby wykreowania własnego świata intymnych przeżyć na miarę Puszkinowskich bohaterów. Zdjęcia mówią, że nie należała do kobiet zniewalających urodą. Musiała cierpieć, gdy okazało się, że jej największa rywalka – młoda Achmatowa -udanie wykreowała własny wizerunek kobiety fatalnej i że w roku 1914 znaczny rozgłos zdobyły jej dwa portrety (pędzla Natana Altmana i Olgi Della-Wos-Kardowskiej). Twarz Cwietajewej była pospolita, niewywołująca jakichkolwiek dekadencko-symbolistycznych skojarzeń u modnych i wziętych malarzy. „Mama – pisała po latach życzliwie, pod dyktando serca Ariadna – była średniego, raczej niewysokiego wzrostu, o regularnych, wyraziście zarysowanych, ale nie ostrych rysach twarzy. Nos miała prosty, z niewielkim garbkiem i pięknymi, wyrazistymi nozdrzami, właśnie wyrazistymi, szczególnie dobrze wyrażającymi i gniew, i pogardę. Zresztą wszystko w jej twarzy było wyraziste i wszystko – figlarne, i usta, i ich uśmiech, i rozstawienie brwi, i nawet uszka, malutkie, niemal bez płatków, delikatne i czujne, jak u fauna. Oczy jej miały ten rzadko spotykany jasno jaskrawozielony kolor, który nazywa się rusałczany i który nie zmienił się, nie zmatowiał i nie wyblakł do samej śmierci. W owalu twarzy długo zachowało się coś dziecięcego, jakaś bardzo młodzieńcza okrągłość. Jasnoblond włosy wiły się miękko i niedbale – wszystko w niej było bez upiększeń i upiększenia były jej niepotrzebne. Mama była szeroka w ramionach, wąska w biodrach i talii, zgrabna i przez całe życie zachowała i figurę, i gibkość podrostka. Ręce miała nie kobiece, a chłopięce, nieduże, ale bynajmniej nie miniaturowe, mocne, twarde przy uścisku dłoni, z dobrze rozwiniętymi palcami, nieco kwadratowymi na koniuszkach, o szerokich, lecz pięknokształtnych paznokciach”. Sama Marina – aż nadto świadoma swojej fizycznej niedoskonałości (kolor oczu czy kształt paznokci nie były najwyraźniej wystarczająco skutecznym lekiem na zapomnienie o rzeczywistych czy urojonych skazach wyglądu zewnętrznego) – zapamiętała siebie jako „[…] małą brzydulę o zbyt wielkiej głowie i krótko obciętych włosach, która się nikomu nie podobała […]”. Szesnastolatka już wprawdzie nie chciała być jak jej rówieśniczki (ostentacyjny brak troski o swój wygląd), ale jeszcze cierpiała jak one, jeszcze swemu życiu próbowała nadać powszechnie obowiązujący rytm, jeszcze poszukiwała w oczach mężczyzny akceptacji. Akceptacji nie dla swojej urody, nie dla swojego wyglądu, lecz dla swojej Inności.

Lato 1908 roku spędziła w towarzystwie o kilka lat starszego Piotra Jurkiewicza. W romantycznej scenerii, w czasie wspólnych spacerów padały zapewne słowa, których on już po chwili nie pamiętał i wyznania przez niego niewypowiedziane, lecz przez nią usłyszane. Były być może pocałunki, do których on nie przywiązywał znaczenia, a ona widziała w nich magiczne znaki zapowiadające nieznane. Był banalny, wakacyjny flirt, któremu jej wyobraźnia nadała wymiar mistyczno-zmysłowej iluminacji. W liście z 22 czerwca 1908 roku wyznała mu: „Chcę do Pana pisać otwarcie i nie wiem – zapewne bzdury. Oswoiłam się z Panem przez tych parę dni i czuję do Pana zaufanie, nie wiem dlaczego”. A po trzech tygodniach jeszcze dodała: „A jednak dziwię się sobie, że pierwsza podeszłam do Pana”.

Temu modelowi zachowań – gdzie słowo „otwarcie” i gest „pierwsza” są najważniejsze – pozostanie Cwietajewa wierna do końca życia. I odtąd też jej wyznaniom miłosnym będą stale towarzyszyć listy, które pisała „[…] nie tylko z doraźnej potrzeby komunikowania się z ludźmi w konkretnych życiowych sprawach, choć te właśnie często bywały bezpośrednim powodem korespondencji. Jej obfitość oraz intensywność świadczyły o niebywale silnym pragnieniu istnienia w słowie również poza profesjonalnie uprawianym pisarstwem. W języku, w słowie pisanym żyła tak, jak inni żyją w czasie i przestrzeni. Piszę, więc jestem – zdawała się mówić, wysyłając te niezliczone sygnały, nieustannie potwierdzające jej zakotwiczenie w życiu, jak gdyby lękała się, że coś, czego doświadczyła, a nie opisała, ulegnie zniszczeniu”. Listy te, zdaniem Jadwigi Szymak-Reiferowej, mają „[…] szczególną wewnętrzną dramaturgię, zwłaszcza, gdy korespondencja ciągnie się latami oraz tam, gdzie odzwierciedlają się erotyczne fascynacje autorki, a taki podtekst ma większość listów, których adresatami są mężczyźni”.

Jej zachowanie wtedy, w czerwcu i lipcu 1908 roku, można by w pierwszym odruchu uznać za przejaw pensjonarskiej egzaltacji, gdyby nie to, że przez następnych trzydzieści kilka lat z uporem powtarzała wciąż tę samą klasę w szkole uczuć. Nigdy siebie nie zdradziła, nigdy nie zabiła w sobie spontaniczności i tej szczególnej wrażliwości egotycznego artysty-dziecka (jak wielbiona przez nią Maria Baszkircewa), nigdy nie zapomniała o pierwszym pocałunku, nigdy nie opuściła magicznej krainy Piotrusia Pana i nigdy nie dorosła do rutyny pustych słów i gestów. Wtedy też – podejmując nieudaną próbę samobójczą – poznała smak śmierci. W kalendarzu jej serca pozostał na zawsze rok 1908.

Swojego przyszłego męża Marina Cwietajewa spotkała trzy lata później, 5 maja 1911 roku w Koktebelu (na Krymie), gdzie oboje byli gośćmi znanego poety i malarza Maksimiliana (dla przyjaciół – Maksa) Wołoszyna. Marzycielka, wychowana w kulcie Napoleona i Orlątka, dojrzała w niczym niewyróżniającym się Siergieju Efronie bohatera z dziewczęcych lektur i stanowczo za późno zrozumiała, iż nie należy już do mężczyzn, którzy „[…] mieli w sobie coś ojcowskiego, odwieczny strach, że zabłądzimy, przestraszymy się, gdzieś na zakręcie usiądziemy i będziemy płakały […]” *[Rodzina Siergieja to jedno wielkie pasmo nieszczęść – dziewięcioro dzieci (w tym przyszły mąż Mariny), troje z nich zmarło bardzo wcześnie; ojciec należał do „Narodnej Woli” (uczestniczył m.in. w zabójstwie prowokatora, ale po zamachu wycofał się z działalności politycznej); matka należała do partii eserów, aresztowano ją, gdy Siergiej miał 12 lat (spędziła w więzieniu na Butyrkach około roku, skąd wypuszczono ją za kaucją), cierpiała na halucynacje; w 1909 roku zmarł ojciec, w 1910 zmarł w tragicznych okolicznościach najmłodszy syn – Konstantin (podobno nie planował samobójstwa, ale prowadził grę, w której los okazał się sprytniejszy od niego); na wiadomość o jego śmierci powiesiła się matka; Siergiej chorował na gruźlicę.], lecz do tej neurotycznej generacji, która w partnerkach wywoływała jedynie odruchy opiekuńcze, a jeśli wzbudzała uczucia – to tylko macierzyńskie. Jego dziennik był jeszcze jednym głosem straconego pokolenia przełomu wieków. „Mówi się – pisał w nim Efron – że dzienniki prowadzą jedynie samotni ludzie […]. Czuję się samotny mimo otaczającej mnie miłości. Samotny jestem ja, moje najskrytsze myśli, moje rozumienie życia i ludzi”.

Po ślubie, który odbył się 27 stycznia 1912 roku, Cwietajewa (w zasadzie nie posługiwała się nazwiskiem męża i tylko on na podarowanej jej 1 lutego książce Knuta Hamsuna umieścił dedykację: „Marinie Efron pierwszy prezent od Sierioży”) ku zaskoczeniu wielu swych znajomych zmieniła się: schudła, zaczęła się troszczyć o garderobę, kilkakrotnie zmieniała uczesanie oraz – co najważniejsze – zyskała tak upragnioną pewność siebie i poczucie własnej wartości. W tym związku to ona dominowała, to ona zadecydowała, że się pobiorą, to ona narzuciła mu swoje przesiąknięte romantyzmem poglądy na życie i traktowała go, zdaniem bliskich, raczej jak syna niż męża. W lutym 1912 roku prawie równocześnie ukazały się ich książki: dobrze przyjęty tomik poezji Mariny Latarnia czarnoksięska i niezauważone na poły autobiograficzne Dzieciństwo Siergieja, który bohaterką ostatniego rozdziału – siedemnastoletnia Mary, „duża dziewczynka w niebieskiej bluzie marynarskiej” – uczynił żonę. Efron zapowiadał się na niezłego prozaika, ale był pozbawiony tej odrobiny szaleństwa pozwalającej na odnalezienie własnego miejsca w literaturze i dlatego też obcowanie z wielkim twórcą – a w zasadzie, to pozostawanie w jego cieniu – tak łatwo zabiło w nim artystę. Został przytłoczony przez Marinę. Już w czasie podróży poślubnej (Włochy, Francja, Niemcy) okazało się, jak wiele ich dzieli, jak różne są ich światy. Kiedy więc 29 marca 1912 roku zgorszony Siergiej donosił siostrze: „W wagonie na dziesięć par całowało się dziewięć. I to jest dla nich najważniejsze w życiu!”, to już wiemy, kim była ta dziesiąta para i jak czuła się adorowana (ale dyskretnie), całowana (ale niepublicznie) Marina. Dedykowane mu wiersze (jest ich około dwudziestu) – jak na relacje między nimi przystało – są całkowicie pozbawione erotyki, nie mieszczą się w nurcie tradycyjnej liryki miłosnej, „nie ma w nich – jak zauważyła Wiktoria Szwiejcer – ani namiętności, ani zazdrości, ani zwyczajowych wyznań miłosnych”. Niebudząca i niechcąca budzić pożądania kobieta ma tylko jedną prośbę:

Nie przeszkadzaj mi się dziwić,

Bądź w sekrecie małym chłopcem –

I dopomóż mi pozostać,

Dzieckiem małym, chociaż – żoną.

(M. Cwietajewa, Z bajki – do bajki, tłum. P. Fast)

Powszechnie jednak sądzono, że są szczęśliwym małżeństwem i narodziny córki Ariadny (5 września 1912) uznano za jeszcze jedno potwierdzenie tej opinii. Nikogo nie dziwiło też, iż wciąż – tak miało pozostać na zawsze – zwracają się do siebie „Pan” i „Pani” (rosyjskie: „Wy”), ponieważ ta forma grzecznościowa świadczyła wyłącznie o przywiązaniu rodziny rosyjskiej do tradycji, a nie o stopniu bliskości dwojga ludzi. Tym bardziej że Cwietajewa przy każdej okazji powtarzała niezmiennie te same magiczne zaklęcia wyznań miłosnych. „Mój mąż – pisała 7 marca 1914 roku do niegdysiejszego męża Apolinarii Susłowej Wasilija Rozanowa – ma 20 lat. Jest niezwykle i szlachetnie piękny. […]. W Sierioży połączyły się – wspaniale połączyły się – krew żydowska i rosyjska. Jest cudownie uzdolniony, mądry, szlachetny. […]. Sieriożę kocham nieskończenie i na wieki. […]. Nigdy nie mogłabym kochać kogoś innego […] Tylko przy nim mogę żyć, tak jak żyję – zupełnie wolna. Nikt – prawie nikt! – z moich przyjaciół nie rozumie mojego wyboru. Wyboru! Boże, jakbym to ja wybierała!”. Tak naprawdę, jestem tego pewien, pisała ten list do siebie i siebie – a nie Rozanowa (myśliciela, któremu nawiasem mówiąc nieobcy był antysemityzm) – chciała przekonać o rozlicznych zaletach męża. Już po kilku miesiącach, już w lipcu, miało się okazać, jak bardzo nieudany był ten seans autohipnozy.

To wtedy zafascynowana starszym bratem męża, Piotrem, wyznała mu w liście z 10 lipca miłość: „Przychodzę – i mówię zupełnie nie o tym, nie tak. Proszę słuchać, moja miłość jest lekka. Nic Pana nie zaboli, nie będzie też nudno. Pogrążam się cała w tym, co kocham. Kocham samą miłością – całą sobą – i brzózkę, i wieczór, i muzykę, i Sieriożę, i Pana. Miłość rozpoznaję po smutku bez nadziei, po zachłystującym się «ach!» […]. Pana pierwszego pocałowałam po Sierioży”. Tak właśnie rozpoczęła się jej wędrówka w poszukiwaniu kolejnych doznań pozwalających zapomnieć o coraz trudniej akceptowanej trywialności oficjalnego związku. Całowanie ust śmiertelnie chorego na gruźlicę (Piotr zmarł 28 lipca), dotykanie jego ciała było nowym doświadczeniem, dostarczało wcześniej nieznanych, mocnych wrażeń, nabierało wymiaru transcendentalnego. A zrozpaczony Siergiej – niemal natychmiast po wypowiedzeniu wojny Rosji przez Niemcy (19 lipca) – zgłosił się na ochotnika do wojska. Trafił tam jednak później, w znacznie bardziej dramatycznych dla siebie okolicznościach. W październiku bowiem na szczęście dla siebie, na szczęście dla sztuki i na nieszczęście dla Siergieja Efrona Cwietajewa została przedstawiona, pachnącej perfumami „White Rose”, poetce Sofii Parnok.

W Rosji na początku dwudziestego stulecia wciąż wprawdzie obowiązywał system wartości patriarchalnych, związane z nim zakazy i tabu *[6 grudnia 1895 roku Anton Czechow pisał do Aleksieja Suworina: „Pogoda w Moskwie dobra, cholery nie ma, miłości lesbijskiej też nie ma… Brrr!! Wspomnienie o tego typu osobach wywołuje we mnie nudności, jakbym zjadł zgniłą sardynkę. W Moskwie ich nie ma – i cudownie”.], ale w kręgach bohemy artystycznej tolerowano miłość homoerotyczną i twórcy – inaczej niż później, w czasach radzieckich – nie musieli ukrywać swoich odmiennych orientacji seksualnych (np. Michaił Kuzmin czy siostra Władimira Sołowiowa Poliksena). Jednak nawet w środowisku symbolistów łatwiej akceptowano męski homoseksualizm i zgodnie z kanonami moralności wiktoriańskiej pisano o „kobiecej czystości”, o „sprzecznej z naturą” i „bezpłodnej” miłości lesbijskiej.

Trzydziestoletnia Parnok miała za sobą baśniowe dzieciństwo (po przedwczesnej śmierci matki podczas kolejnego porodu ojciec ożenił się ze znienawidzoną guwernantką-Niemką, która natychmiast wpisała się w archetyp złej macochy), debiut poetycki w 1907 roku (wydała pięć zbiorków wierszy: Wiersze 1916, Róże Pierii 1922, Łoza 1923, Muzyka 1926 i Pogłosem 1928), nieudane – trwające kilkanaście miesięcy (od września 1907 do stycznia 1909 roku) – małżeństwo z Władimirem Wolkensteinem, wybór prawosławia jako swojej nowej konfesji (była Żydówką) i wyspy Lesbos jako znak swojej inności (mając 16 lat nawiązała swój pierwszy romans – z Nadieżdą Polakową). Początkowo w atmosferze prowokacji obyczajowej, skandali towarzyskich – wszystko według schematu popularnych broszurek epigonów psychoanalizy – wyrównywała rachunki z człowiekiem, przez którego czuła się zdradzona. „W oczach ojca – pisała 23 czerwca 1906 roku do swojego przyszłego męża – jestem postrzeloną dziewczyną i nikim więcej. Mój sposób myślenia i gusty obrażają jego cnoty patriarchalne […]”. Później zrozumiała, że uczucia, jakie żywi do kobiet, nie mają już nic wspólnego z kontestacją czy dziewczęcym buntem i dlatego nie wierzę ani w jej kokieteryjne „niestety” („nigdy, niestety, nie byłam zakochana w mężczyźnie”) z listu do kompozytora Michaiła Gniesina (6 lutego 1910), ani w szczerość wyrażonej po mieszczańsku rok później skruchy: „Kiedy spoglądam wstecz na moje życie, to odczuwam zażenowanie, jak podczas lektury powieści bulwarowej… Wszystko, co jest mi wstrętne w dziele artystycznym, czego nigdy nie może być w moich wierszach, najwyraźniej jest we mnie i szuka wcielenia, i oto spoglądam na moje życie z grymasem wstrętu, jak człowiek z dobrym smakiem patrzy na obcy przejaw złego gustu” (list z 10 marca 1911 roku do swojej przyjaciółki Lubow Guriewicz). Z pruderią – zrozumiała to natychmiast – było jej nie do twarzy. I taką właśnie, pozbawioną maski, poznała ją autorka Albumu wieczornego.

Dopiero teraz, dzięki niej, Marina przeszła wszystkie stopnie wtajemniczenia erotycznego, poznała smak wielkiej namiętności i Sofia – jak na skandalistkę przystało – triumfalnie, z poczuciem wyższości rzuciła pod adresem Efrona: „Nie ty, młodzieńcze, odczarowałeś ją” (Strofy alcejskie). Upokorzony publicznym romansem swojej młodej żony z inną kobietą, doczekał się wreszcie w marcu 1915 roku skierowania w roli „brata miłosierdzia” do pociągu sanitarnego, który miał kursować na trasie Moskwa-Białystok (później Moskwa-Warszawa). Natomiast obie poetki – wciąż prowokując mieszczuchów (np. na przyjęciu u Rimskiego-Korsakowa siedziały objęte w pół i paliły na zmianę jednego papierosa) – wiosnę i lato 1915 roku spędziły razem, goszcząc między innymi przez czerwiec i lipiec u Wołoszyna w Koktebelu w towarzystwie zakochanego w Marinie Osipa Mandelsztama. Z tego okresu pochodzi list Cwietajewej do szwagierki Lili (Jelizawiety) Efron: „Sonia bardzo mnie kocha i ja ją kocham – to jest wieczne i od niej nie mogę odejść”. Jeszcze marzyła o dziecku z ukochaną, jeszcze wierzyła, chociaż związek ten – wyjątkowo zresztą burzliwy (o czym już we wspomnianym liście nie było mowy) – był od samego początku, od tamtego październikowego dnia naznaczony piętnem niewierności i nieodległego melodramatycznego rozstania. Parnok była żądnym podbojów Don Juanem, w jej mało monogamicznym życiu stale były obecne kobiety, co wywoływało gwałtowne przypływy zazdrości u młodej kochanki. To nieuchronne wydarzyło się 5 lutego 1916 roku, kiedy Marina Cwietajewa niespodziewanie ją odwiedziła – zastała tam inną (może aktorkę Ludmiłę Erarską) i pewnie usłyszała, że to już koniec, że „Sonet już został dopisany, walc został dosłuchany / I docałowane są już usta” i że „Ustom przyjemnie być niczyimi”. Porzucona – po kilku miesiącach zaszła w ciążę (żeby zranić tę, z którą dziecka mieć nie mogła; żeby zabić tę miłość) i pisała o Parnok z coraz większą nienawiścią, z jaką można pisać tylko o kimś, komu się zawdzięcza odkrywanie lądów nieznanych, kogo się idealizowało i ubóstwiało, a ten ktoś zawiódł i przestał być bogiem. Kogo się nadal mocno kocha. „To było tak – przypominała w liście do Michaiła Kuzmina swój pierwszy wyjazd do Petersburga w końcu 1915 roku i swoje pierwsze z nim spotkanie – Dopiero co przyjechałam. Byłam z pewnym człowiekiem, to znaczy, to była kobieta. – Boże, jak płakałam! – Ale to nieważne. No, jednym słowem, za nic nie chciała, żebym jechała na ten wieczór i dlatego szczególnie mnie namawiała. Sama nie mogła – bolała ją głowa – a kiedy boli ją głowa – a ją zawsze boli – jest nieznośna. […]. A mnie głowa nie bolała – nigdy nie boli! – i strasznie nie chciałam zostać w domu […]”.

Po miłości, która miała trwać wiecznie, pozostały okruchy wspomnień i cykl Przyjaciółka składający się z siedemnastu wierszy powstałych między 16 października 1914 a 6 maja 1915 roku:

W wigilię rozłąki powtórzę,

Gdy miłość ustała,

Że ręce twe – władcze i duże –

Nad wszystko kochałam.

(M. Cwietajewa, Przyjaciółka, tłum. P. Fast)

Ale to Sofia Parnok – nie Cwietajewa – po latach, jesienią 1929 roku (wiersz Tyś młoda, długonoga! Z takim…), przywoływała ich przeszłość. Natomiast Marina wspomnienia pozostawiła za zamkniętymi w lutym drzwiami i odtąd swoje uczucia podporządkowała kategorii czasu teraźniejszego. „Kocham” i – czasami – „jestem kochana” stało się magiczną formułą, receptą (mało skuteczną) na życie. Demonstracyjnie odrzuciła w miłości czas przeszły i przyszły, a swoją inność przestała ukrywać za atrybutami przypisanymi w naszym kręgu kulturowym kobiecie pragnącej być zauważoną i zaakceptowaną (makijaż, garderoba). „Nie znałam kobiety – pisała o niej Maria Biełkina – którą równie mało obchodziłoby, jakie wywiera wrażenie, która równie mało wiedziałaby o arsenale kobiecych sztuczek i równie mało dbała o swój wygląd. Można było pomyśleć, że nawet nie zaglądała do lustra”. Już nie chce być zdobywana, chce zdobywać.

Rok 1916 upłynął pod znakiem wciąż nowych podbojów. W marcu koił jej ból – urzekający umiejętnością platonicznego wyrażania uczuć – poeta Tichon Czurilin. Po nim byli inni: Osip Mandelsztam, Mawrikij Minc, Nikodim Płucer-Sarna. Temu pierwszemu „podarowała” (to jej określenie) Moskwę i parę wierszy, na które on (z powodu żony „niedawnej i zazdrosnej”) nie mógł odpowiedzieć. Temu drugiemu, mężowi siostry *[Po nieudanym i krótko trwającym małżeństwie z Borisem Truchaczowem Anastasija Cwietajewa jesienią 1915 roku wyszła za mąż za Minca.], poświęciła jeden z najpiękniejszych swoich erotyków:

Jak dobrze, że pan nie jest chory na mnie,

Jak dobrze, że choruję nie na pana.

. . .

Podoba mi się, że pan, stojąc przy mnie,

Spokojnie obejmuje inną damę,

. . .

Dziękuję panu sercem mym i ręką,

Że pan – choć nie wie o tym wcale! –

Pokochał mnie za nocną mą udrękę,

Spotkania rzadkie ze mną wieczorami.

Za nasze nocne niespacery rzadkie,

Za słońca blask nad naszymi głowami –

I za to, że choruje pan nie na mnie

I za to, że jam chora nie na pana!

(M. Cwietajewa, Jak dobrze, że pan nie jest chory na mnie…, tłum. P. Fast, 1915)

A temu trzeciemu – zapewne kilka nocy.

Pragnąca zachować anonimowość znajoma Cwietajewej opowiadała: „Ja sama nie lubię kobiet, są zawistne, a ona nie była taka, nie zazdrościła, ona je kochała. U Sofii Parnok wciąż były historie z Sonieczką Holliday, która bardzo cierpiała, kiedy Sofia Parnok ją porzuciła […]. O swoich romansach Marina nie opowiadała. […]. To Asia [siostra Mariny – T. K.] mogła ze wszystkimi spać, i z mężczyznami, i z kobietami bez miłości. Marina nie była taka, kiedy nie kochała, nie dążyła do fizycznego zbliżenia. Oczywiście, miała romanse. I to wiele. I realne, i nie. […]. Mnie Siergiej Jakowlewicz [Efron – T K.] nie interesował, choć był piękny, młody… Marina go kochała, oczywiście, ale gdy go nie było, zakochiwała się w innych […]”.

13 kwietnia 1917 roku Cwietajewa urodziła córkę. „Najpierw – pisała – chciałam ją nazwać Anna (na cześć Achmatowej). – Ale przecież losy się nie powtarzają!” Po porodzie Marina jeszcze przez trzy tygodnie pozostawała w szpitalu. Pisała stamtąd listy do niespełna pięcioletniej (ale już czytającej) Asi. 16 kwietnia wyjaśniała: „Twoją siostrę Irinę przyniósł mi bocian – wiesz, taki duży, biały ptak z czerwonym dziobem, na długich nogach”. Chorowita Irina z trudem chodziła, miała kłopoty z mówieniem. Głodne lata wojny domowej i komunizmu wojennego były zabójcze dla takich dzieci. Marina była fatalną matką, irytowały ją niedomagania córki („[…] Nie było z nią ciekawie, jak z Alą, a potem z Murem, nie można było nią się pochwalić przed znajomymi”) i przy pierwszej nadarzającej się okazji oddała ją do przytułku. Trafiły tam zresztą początkowo obie córki, jednak Ala zachorowała i znalazła się w szpitalu. Już nie wróciła do sierocińca, co uratowało jej życie. Irina zmarła tam w lutym 1920 roku. Może piętnastego, a może szesnastego. O jej śmierci Cwietajewa dowiedziała się przypadkiem i natychmiast winą za śmierć córki obarczyła siostry męża, którym zresztą wcześniej nie pozwoliła zaopiekować się chorym dzieckiem. 25 lutego pisała do Wiery Zwiagincewej, aktorki i poetki (a w przyszłości powiernicy Sofii Parnok): „Z ludźmi jest mi teraz źle, nikt mnie nie kocha, nikt – po prostu nikt mnie nie żałuje, czuję wszystko, co o mnie myślą, ciężko mi”. Po latach Ariadna Efron zwierzała się znajomej na temat matki: „Jej stosunek do dzieci nie był macierzyński. Na Irinę brakowało sił. Mnie traktowała jak sobie równą, a Mura – jak matka-fanatyczka. W ogóle przecież lubiła młodych mężczyzn, a w jej namiętności do Mura było coś niezdrowego – freudowskiego”.

W wojnie domowej Efron opowiedział się po stronie białych, z nimi też sympatyzowała Cwietajewa. Mąż walczący w przegranej sprawie „obozu łabędziego”, mąż nieobecny – w styczniu 1918 roku przyjechał ukradkiem na kilka dni do Moskwy i 18 stycznia widzieli się po raz ostatni przed ponadczteroletnią rozłąką – znów stał się bohaterem (nieobecnych kocha się łatwiej) dziennika poetki. „Jeżeli Bóg – obiecywała zaginionemu w wojennej zawierusze – uczyni ten cud – pozostawi Pana wśród żywych, będę chodzić za Panem jak pies”. Dwadzieścia lat później, 17 czerwca 1938 roku, myśląc już o powrocie do kraju w ślad za mężem i córką, dopisała na marginesie złożonego przyrzeczenia: „No i pójdę, jak pies (po 21 latach)”.

26 listopada 1918 roku podjęła pracę w Ludowym Komisariacie do Spraw Narodowościowych. Wytrzymała tam pięć i pół miesiąca: „Próbowałam, żyły sobie wypruwałam – nic. Nie rozumiem. Nie rozumiem, czego ode mnie chcą… I, najważniejsze, nikt nie wierzy, że nie rozumiem, śmieją się… kropka w kropkę, jak w wieku piętnastu lat z algebrą (siedmiu – z arytmetyką). Pełne oczy i pusta kartka. To samo z krojem – nie rozumiem, nie rozumiem: gdzie w lewo, gdzie w prawo, w skroniach śruba, głowa jak z ołowiu. To samo ze sprzedażą na rynku, kiedyś z zatrudnieniem służącej, z całym moim stopudowym życiem ziemskim: nie rozumiem, nie mogę, nie wychodzi… wielka przysięga: nie będę pracować na posadzie. Nigdy. Choćbym miała umrzeć”. Lata 1919-1920 poetka przeżyła jedynie dzięki pomocy innych. Z nieumiejętności radzenia sobie – jak pisze Saakianc – uczyniła cnotę. „Mój dzień: – pisała w końcu listopada 1919 roku – wstaję – górne okno ledwie szarzeje – chłód – kałuże – pył od piły – wiadra – dzbanki – szmaty – wszędzie dziecięce sukienki i koszulki. Piłuję. Rozpalam. Myję w lodowatej wodzie ziemniaki, które gotuję w samowarze… Samowar rozpalam gorącym węglem, który w tej właśnie chwili wyciągam z pieca… Potem sprzątanie… potem pranie, mycie naczyń: miska do mycia szklanek i prymitywny dzbanuszek bez rączki «do przedszkola»… Trasa: do przedszkola (Mołczanowka 34) zanieść naczynia, – Starokoniuszennym na Priczistienkę po zwiększoną [rację], stamtąd do stołówki Praskiej (na kartkę od szewców), z Praskiej (Sowieckiej) do byłego Generałowa – czy nie wydają akurat chleba – stamtąd znów do przedszkola, po obiad – stamtąd schodami dla służby, obwieszona dzbankami, menażkami i puszkami – ani jednego wolnego palca! i jeszcze przerażenie: czy nie wypadła z koszyczka torebka z kartkami?! – schodami dla służby – do domu. Od razu do pieca. Węgiel jeszcze się tli. Rozdmuchuję. Rozgrzewam. Wszystkie obiady – do jednego garnka: zupa jak kasza… Karmię i układam Irinę… Parzę kawę. Piję. Palę. O dziesiątej dzień się kończy. Niekiedy piłuję i rąbię na jutro. O jedenastej albo dwunastej też jestem w łóżku. Uszczęśliwiona żarówką przy samej poduszce, ciszą, zeszytem, papierosem, niekiedy – chlebem…”.

Pod koniec lat dziesiątych Marina Cwietajewa – przypominam kłopoty z robótkami ręcznymi: a więc nie miała szans na zostanie Penelopą – poznała Jurija Zawadskiego i, oczywiście, zakochała się. To z myślą o nim, a może jeszcze bardziej o aktorce Sofii (Soni) Holliday – obie później rywalizowały o jego względy (to nic, że zakochanego w młodym poecie Pawle Antokolskim) – pisała swoje dramaty Feniks, Fortuna, Przygoda, Kamienny anioł. „Przede mną – wspominała poetka – malutka dziewczynka. […]. Z dwoma czarnymi warkoczami, z dwojgiem ogromnych czarnych oczu, z płonącymi policzkami. Przede mną – żywy pożar. Płonie wszystko, płonie – cała… I spojrzenie z tego pożaru – takiego zachwytu, takiej rozpaczy, takie: boję się! takie: kocham!”. Nieznajomych Holliday łatwo przekonywała, że ma czternaście lat i jej wierzono, bo niezwykle przekonująco grała narzuconą sobie rolę lolitki. W Opowieści o Sonieczce Cwietajewej czytamy: „Nigdy z nią nie całowałyśmy się: tylko witając się i żegnając. Ale często obejmowałam jej ramiona, w geście obrony, ochrony, starszeństwa…” *[Biografowie wymieniają jeszcze inne kobiety obecne w życiu Mariny Cwietajewej: Nadię Iłowajską, Asię Turgieniewą (żonę Andrieja Biełego), Tanię Kwaninę, Sałomeę Andronnikową.].

Zapewne też wtedy zapisała: „Męskie we mnie: Obawa przed obrażeniem pocałunkiem. Uczucie: zaufałeś mi, a ja – . Tak było z Wołodią Aleksiejewem [1892-1920, aktor – T K.], z którym ani razu – dlatego, że naprawdę mi zaufał. Uczucie – po pocałunku – haniebnego zwycięstwa, zawstydzającego triumfu. Nuda zwycięstwa. Nieumiejętność bycia kochaną: nie ma nic do roboty”.

Wiosną 1920 roku w życiu Cwietajewej pojawił się malarz Nikołaj Wyszesławcew, w którym beznadziejnie i bez wzajemności zakochała się. Poświęciła mu 27 wierszy.



Jedni są z głazu, drudzy są z gliny –

A ja błyskam i srebrzę się cała!

Mój los – to zdrada, imię – Maryna,

Ja – morska piana niestała.

(M. Cwietajewa, Jedni są z głazu, drudzy są z gliny …, tłum. J. Salamon)



W końcu listopada 1920 roku poznaje młodego, dwudziestoczteroletniego, poetę Jewgienija Łann-Łozmana, który przywiózł wiadomość od Maksa Wołoszyna z Krymu. Romans z młodym poetą trwa dwa tygodnie. Ośmioletnia Ala Efron prowadzi w tym czasie ożywioną korespondencję z Pra, matką Maksa. „Dzień za dniem przechodzą – pisze pod koniec listopada 1920 roku – niczym sobowtóry. Wiadomo, że Marina będzie rąbać cudze szafy i kosze, ja będę sprzątać pokoje. […]. Do nas prawie nikt nie przychodzi. Prawdziwych przyjaciół nie ma. […]. Marina sprzedaje francuskie książki. Żyliśmy dłuższy czas bez światła. W Moskwie źle się żyje, nie ma drewna. Rankami chodzimy na rynek. […]. Wszyscy handlują. Marina nie umie handlować, albo ją oszukują, albo zrobi się jej kogoś żal i oddaje za darmo. Nasz dom jest cały rozwalony i stare są wszystkie suknie”.

Pod koniec stycznia 1921 roku nowa i jak zawsze krótka fascynacja. Tym razem Boris Biessarabow, „18 lat, komunista. Bez butów. Nienawidzi Żydów” (list do Łann-Łozmana). I potem jak zawsze ogromne rozczarowanie przechodzące w niechęć, może w nienawiść: „Wsłuchuję się nie tylko w ból, ale także w młodego czerwonoarmistę (komunistę), z którym przyjaźniłam się przed Pańską książką, w którym widziałam i Rosję Radziecką i Świętą Ruś, a teraz widzę, że jest to po prostu zarozumiały stróż, a przepędzić nie mogę. Słyszę głupi, chamski śmiech i pokrzykiwanie: – «Ech, do diabła! Nie kapuję» – i czuję się znieważona do zlodowacenia, a nic nie mogę zrobić” (list do Wołkonskieg). I zaraz nienawiść przechodzi w nową fascynację, której tym razem na imię Emilij. Emilij Mindlin.

Ale rok dwudziesty pierwszy upływał poetce pod znakiem głębokiego, tym razem platonicznego (nie z jej winy) uczucia, „bezużytecznego pożaru” do dużo od siebie starszego, sześćdziesięcioletniego księcia Siergieja Wołkonskiego (1860-1939), wnuka znanego dekabrysty. „[…] Kochałam – pisała – […] nie znoszącego kobiet. Z całą nieodpowiedzialnością, z całą żarliwością kochałam i wreszcie zdobyłam go – we władanie wieczne! Pokonałam uporem miłości. Kobiet nie nauczył się kochać, nauczył się kochać miłość!” On, jak opowiadał zgorszony ojciec Aleksandr Turincew (wcześniej sam nieźle zapowiadający się poeta), „wolał chłopców”; ona nieprzytomnie zakochana gotowa była złożyć mu w ofierze – zamiast siebie, przez niego niechcianej – „kogoś odpowiedniego”, kogoś „pięknego i życzliwego”, kogoś „takiego, jak Emilij Mindlin, z Krymu, 18 lat”.

14 lub (jak podają współcześni, przywiązani do obowiązującego wcześniej w Rosji kalendarza juliańskiego) 1 lipca 1921 roku przekazano jej list od męża, który jak wielu jego towarzyszy broni odnalazł – po miesiącach tułaczki – przystań w życzliwej i przyjaznej wygnańcom z Rosji Czechosłowacji. Cwietajewa jest szczęśliwa. Natychmiast pisze odpowiedź. Wyznaje miłość. W brudnopisie. W kilku wariantach stylistycznych. Jedni dojrzą w tym zabiegu świadome studzenie uczuć i zabijanie ich spontaniczności, inni – troskę genialnej artystki, by „odpowiednie dać rzeczy słowo”: „Jeśli ze szczęścia się nie umiera – to – […] – ze szczęścia kamienieje. […]. Skamieniałam. – Łzy – Łzy po trzech godzinach”, „Mój Sieriożeńko! Jeśli ze szczęścia się nie umiera, to – w każdym razie – kamienieje. Skamieniałam. Ostatnie wieści o Panu […]: Pański list do Maksa [Wołoszyna – T. K.]. Potem pustka. Nie wiem, od czego zacząć. -Wiem, od czego zacząć: od tego, czym zakończę: mojej miłości do Pana”. Była jak zawsze szczera, wierzyła w każde swoje słowo i przez tych kilka godzin, kiedy pisała kolejne warianty listu, naprawdę kochała męża. Jednak miłość do niego zakleiła razem z listem w kopercie i natychmiast o niej zapomniała. Teraz znów kochała Wołkonskiego. A może już kogoś innego. Najmocniej, najczulej, najszczerzej.

Przez następnych kilkanaście miesięcy zdesperowany Siergiej Efron nakłaniał żonę do wyjazdu z Rosji Radzieckiej i wreszcie 11 maja 1922 roku opuściła ona z Ariadną Moskwę, by po czterech dniach dotrzeć przez Rygę do Berlina. Wśród osób ją żegnających nie było siostry – jak niejednokrotnie wcześniej, tak i teraz poróżnił je mężczyzna, o którego względy walczyły ze sobą. Wśród witających na dworcu berlińskim nie było męża. Spóźnił się. Trzy tygodnie. I dopiero, kiedy już 7 czerwca dotarł do Niemiec, to zrozumiał, że byłoby lepiej dla niego, gdyby Cwietajewa została w Moskwie. Tam nie spotkałaby Abrama Wiszniaka, redaktora wydawnictwa „Gielikon”, z którym tu nawiązała – jak to elegancko określono – „przelotny romans”. Gdyby to była cała prawda o tym związku, to Efron nie wyjechałby po dwóch tygodniach sam do Pragi, a my wszyscy bylibyśmy pozbawieni możliwości przeczytania kilku jej listów z przełomu czerwca i lipca: „Nie przeceniam Pana w swoim życiu – Jest Pan lekki nawet na mojej stronniczej (miłosiernej!, niesprawiedliwej!) wadze. Nawet nie wiem, czy jest Pan w moim życiu? W przestrzeni duszy mojej […] – nie. Ale w tym: obok duszy, w jakimś między, w tym, co przedsenne, […], tam Pan nie tylko jest, tylko Pan tam jest. (Teraz!)” (17 czerwca 1922); „Mój mały, takich listów do nikogo nie pisałam. Znam wszystko: i Pańską powierzchowność, i niepoważność, i pustkę (bowiem Pan jest – pusty), ale Pańska ziemska powierzchowność (wyrachowana wrażliwość na duszę innego) jest mi droższa od innych dusz” (19 czerwca 1922); „Moje dziecko (pozwoli Pan!) – mój chłopcze! Jeśli niekiedy nie odpowiadam wprost, to dlatego, że pewnych słów w pewnych ścianach nie znosi powietrze. (Ściany wszystko znoszą […]”; „Być może powiesz mi: – Taka jak ja nie jest Ci potrzebna. I na to zgoda. Na jedno nie ma zgody – na kłamstwo. Chcę, żebyś kochał mnie całą, taką, jaka jestem. To jedyna możliwość (być kochaną – lub niekochaną). Czuję się Pańska, jak nigdy niczyja. Już nie boję się słów. […] Mimo wszystko od Ciebie odejdę (z Ciebie – wyjdę). Odejdę od nieśmiałości, zakłopotania – o moim bólu nie będziesz wiedzieć. […]. Przyciskam Twoją rękę do ust. Pisz do mnie. Pisz więcej. Będę spać z Twoimi listami, jak spałabym z Tobą. Potrzebuję od Ciebie czegoś żywego” („20-go czerwca 1922 r., godz. 4.30 rano {a o 2 godz. rozstaliśmy się!}”); „Pan leży, wchodzę, siadam z brzegu, podnoszę do ust rękę, wtulam się, podziwiam, kocham. Za oknem – wielkie życie, obce, nic nas nie obchodzi, wszystko jest takie proste: Pan, ja. I cała noc przed nami. Opowiadam Panu jakieś nonsensy, śmiejemy się – nic miłosnego! – noc jest nasza, robimy, co chcemy. Ale noc jest jeszcze swoja, własna, z własnymi regułami, i oto – przez śmiech, dowolność, pianę – prawda: jedyna: usta do ust. Pan uroczo całuje (proszę zniszczyć moje listy), bez naciskania – delikatnie […], wytrwale i ostrożnie, z każdą setną sekundy głębiej, jak człowiek, który chce pić – i nie od razu…” (26 czerwca 1922); „To wkrótce się skończy – przeczuwam to – odejdzie z powrotem, pod powieki, za usta – Pan nic nie straci, wiersze pozostaną. Zycie wspaniale rozwiąże zadała nie, nie grozi Panu ukrzyżowanie (niech mi Bóg wybaczy i Pańskie poczucie taktu – niestosowność porównania). Kochany! Poza miłymi marnościami: zazdrościami, czułościami, wiernościami – oto co, pod pustym niebem: Jest mi Pan drogi. Ale przy Panu nie mam czym oddychać. Wiem, że w ważnych godzinach życia (kiedy Pan nie będzie miał czym oddychać, jak zwierzę duszące się we własnym futrze) – mając za sobą męskie przyjaźnie, kobiece miłości i rodzinne świętości -przyjdzie Pan do mnie. Po swą nieśmiertelną duszę. A teraz – dobranoc” (9 lipca 1922).

Do Czechosłowacji wyjechała 31 lipca 1922 roku *[Kraj ten wypłacał wielu emigracyjnym twórcom rosyjskim stypendia (np. Marina Cwietajewa – 600 koron, według innych źródeł 1000 koron; Jewgienij Czirikow – 1200 koron; Wasilij Niemirowicz-Danczenko – 1500 koron; obiad w studenckiej stołówce kosztował 3,50). Na jednym z wieczorów organizowanych przez fednotę Czesko-Rosyjską Cwietajewa poznała Annę Teskovą (1872-1954). Tak zaczęła się ich wieloletnia znajomość. Między 15 listopada 1922 roku a 12 czerwca 1939 roku Cwietajewa napisała do niej 135 listów.], by tam w ciągu trzech lat przeżyć swoje najbardziej burzliwe romanse. Wcześniej przypuszczała – teraz już była pewna, że bez miłości nie potrafi tworzyć (a więc: żyć), że musi kogoś kochać i że musi powtarzać rytualne wyznania, gesty powitań i rozstań. „Jeśli ci dzisiejsi nie mówią «kocham» – pisała w eseju z roku 1934 – to ze strachu, po pierwsze, żeby się nie wiązać, po drugie, żeby nie dać za wiele; nie obniżyć własnej ceny. Z największego egoizmu. Tamci (my) nie mówili «kocham» zdjęci mistycznym strachem, bali się, że nazywając miłość zabijają ją, i głęboko przekonani, że istnieje coś wznioślejszego od miłości, nie chcieli tego pomniejszyć, powiedziawszy «kocham», powiedzieć za mało”. Zawsze beznadziejnie zakochana, przypisywała partnerowi równie wielkie i romantyczne uczucie (a z reguły było inaczej) i gdy jej miłość po kilku tygodniach czy miesiącach gasła, sądziła, że On (jak w niedawnej przeszłości Wiszniak i w nieodległej przyszłości Bachrach, Słonim, Rodziewicz…) nie podniesie się po takim ciosie. A On zmęczony (znużony, znudzony, przerażony, zniecierpliwiony) jej zaborczością, prawdopodobnie oddychał z ulgą i powracał do kobiet o temperaturze uczuć nie przekraczającej 37 stopni. W jej życiu zaś pojawiał się ktoś następny, kogo znów kochała do szaleństwa pierwszą miłością. To był jej danse macabre, w którym fizyczna obecność obiektu pożądania nie była zresztą nieodzowna. Aleksanda Bachracha znała jedynie z publikacji, ale ten epistolarny romans (z bardzo zaskoczonym adresatem w tle) przebiegał wedle wszelkich praktykowanych przez nią reguł gatunku: w listach wyznawała mu miłość, w listach spędzała z nim noce i (już do szaleństwa zakochana w Konstantinie Rodziewiczu) listownie z nim zrywała. Było to tak. Początkujący, dwudziestojednoletni krytyk literacki opublikował recenzję Rzemiosła, tomiku wierszy znanej poetki emigracyjnej. Ona – pochłonięta w tym czasie listowną grą wstępną prowadzoną może z Aleksiejem Czabrowem, a może z kimś innym – odczytała jego tekst jako zaproszenie do wyznań miłosnych. Nieznanego sobie recenzenta uczyniła jeszcze jednym bogiem w swoim panteonie, jeszcze jednym herosem w swojej mitologii i 9 czerwca 1923 roku wysłała do niego pierwszy list. Te następne, sierpniowo-wrześniowe – pozostające najczęściej bez odpowiedzi przerażonego erupcją jej epistolarnych uczuć Bachracha – są, jak zawsze u Cwietajewej, neurotycznym zapisem kolejnych stanów (nadziei, rozczarowania, lęku, rozpaczy) kobiety zakochanej, jej „kroniką wypadków miłosnych”: „[…] Nacierpiałam się w tym miesiącu. […] Na żaden z moich ostatnich listów nie otrzymałam odpowiedzi […]. Proszę przez sekundę być mną i zrozumieć, ani linijki, ani słowa, cały miesiąc, dzień za dniem, godzina za godziną. […]. Bez przerwy o panu myślałam […]. I odczuwałam taki ból utraty, taki żal za żywą moją duszę, taką gorycz, że – gdyby nie wiersze. O, tak tego chciałam: obcego i tępego ciała, bez duszy […]. Przyjacielu, nie jestem malutką dziewczynką (chociaż z czegoś nigdy nie wyrosnę), parzyłam, parzyłam się, płonęłam, cierpiałam – wszystko było! – ale tak się roztrzaskać, jak roztrzaskałam się o Pana – nigdy o nikogo. […]. W ostatnich dniach […] odczuwałam wobec Pana żartobliwą pogardę, wiedziałam, że i na ten list Pan nie odpowie i z moich ust […] już niepowstrzymanie wyrywało się: cham! […]. Byłam o krok (wczoraj!) od innego człowieka – po prostu ust. Odprowadzałam go na dworzec, staliśmy w świetle księżyca, jego zimna jak lód ręka była w mojej, ręce nie rozstawały się, słowa pożegnania już się skończyły, patrzyliśmy, nie patrzyliśmy, i ja: «Gdyby…» i jakoś tak tracąc oddech… «Gdyby…» (teraz nie był taki duży księżyc.) i cichutko uwalniając rękę: «Dobranoc!» -Proszę mnie nie osądzać. Gdyby… Pan mnie znał (Zrozumiałby Pan, że Pana teraz nie kocham, kocham innego. 1932 r., natomiast w oryginale: 1923) Zrozumiałby Pan, że do ust tego miłego, czułego, wesołego, obcego człowieka popchnęła mnie po prostu – rozpacz. To było wczoraj, przed północą. Odjeżdżał ostatni pociąg”. I jeszcze: „Nie jestem księgą przychodów i rozchodów, jestem samym rozchodem i samym kredytem” (27 sierpnia 1923); „Przecież ja się nie nadaję do życia. We mnie wszystko jest pożarem! Mogę być związana z dziesięcioma (niezłe «związki») naraz i każdego z najgłębszej głębi zapewniać, że jest – jedyny. A najmniejszego choćby odwrócenia głowy ode mnie – nie toleruję. To mnie boli, rozumie Pan? Jestem człowiekiem odartym ze skóry, a wy wszyscy macie pancerze. Wszyscy macie: sztukę, towarzystwo, przyjaźnie, rozrywki, rodzinę, powinności, ja zaś, do samej głębi, nie mam ni-cze-go. Wszystko tracę jak skórę, a pod skórą – gołe mięso albo ogień: jestem Psyche. Nie mieszczę się w żadnej formie, nawet w tej najobszerniejszej – moich wierszy! Nie mogę żyć. Wszystko nie jak u ludzi. Mogę żyć tylko we śnie, w zwykłym śnie, który się śni: oto spadam z czterdziestego piętra w San Francisco, jest świt, i ktoś mnie goni, jakiś obcy – i – od razu – całuję, zaraz zostanę zabita – i lecę. Nie opowiadam bajek, śnią mi się cudowne i straszne sny, z miłością, śmiercią, to moje najprawdziwsze życie, bez przypadkowości, jak fatum, w którym wszystko się spełnia” (10 września 1923);



Mój Drogi Przyjacielu, Niech Pan zbierze całą swoją odwagę i wysłucha mnie: coś się skończyło.

A teraz, najtrudniejsze już za nami, proszę słuchać dalej.

Kocham innego [Konstantina Rodziewicza – T. K.] – prościej, brutalniej i bardziej szczerze powiedzieć się nie da.

Czy przestałam Pana kochać? Nie. Pan się nie zmienił i nie zmieniłam się – ja. Zmieniło się jedno: moje skupienie aż do bólu na Panu. Nie przestał Pan dla mnie istnieć, to ja przestałam istnieć w Panu. Moja chwila z Panem dobiegła końca, pozostaje moja wieczność z Panem. […].

Jak to się stało? […]. Nie wiem. […]. Co z tego wyjdzie – nie wiem. Wszystko jedno: bardzo boli. Wychodzę naprzeciw cierpieniu 54 (20 września 1923).

Dwa dni później (już dwa dni później? już dwa dni później!) pisze list do Konstantina Rodziewicza, swojej nowej miłości: „Arlekinie! – Tak Pana nazwałam. Pierwszy Arlekin w życiu, przez które przewija się niezliczona ilość Pierrotów! Po raz pierwszy kocham człowieka szczęśliwego i może po raz pierwszy szukam szczęścia, a nie strat, chcę wziąć, a nie dać, być, a nie zginąć!” Nigdy wcześniej nie pisano po rosyjsku z taką otwartością o seksie, nigdy wcześniej Rosjanka z taką naturalną prostotą nie pozbywała się tabuistycznego gorsetu pruderii: „Mój Arlekinie, mój Awanturzysto, moja Nocy, moje szczęście, moja namiętności. Teraz się położę i wezmę Ciebie do siebie. Najpierw będzie tak: moja głowa na Twoim ramieniu, coś mówisz, śmiejesz się. Przyciskam Twoją rękę do ust – zabierasz, nie zabierasz – Twoje usta na moich, głębokie dotknięcie – śmiech zamarł, słów – nie ma – i bliżej, i głębiej, i goręcej, i delikatniej – i zupełnie już nie do wytrzymania rozkosz, którą tak cudownie, tak cudownie, tak biegle przedłużasz. Przeczytaj i przypomnij sobie. Zamknij oczy i przypomnij sobie. Twoja ręka na mojej piersi – przypomnij sobie. Dotknięcie ustami piersi. […]. Przyjacielu, cała jestem Twoja”.

To był z całą pewnością mężczyzna jej życia, który ją najlepiej rozumiał („Pan jest jedyny, który poprosił mnie o mnie całą, który mi powiedział: miłość – jest. Tak Bóg wchodzi do życia kobiet”), który obudził w niej odruchy wcześniej odrzucane jako zbyt sentymentalne, nauczył być po kobiecemu słabą i bezbronną („Spałam dziś w Pańskim szlafroku. Nie wkładałam go od tamtego czasu, ale dziś poczułam się taka samotna i zrozpaczona, że włożyłam go, jako cząsteczkę Pana”) i który być może był ojcem jej najmłodszego dziecka (tak twierdzi m.in. Wieronika Łosska).

Równie zachwycone były nim siostra Mariny („Widziałam bohatera Poematu Góry – K. B. R. Takiego – właśnie takiego, jedynie z surowszą i ciemniejszą twarzą – wyobrażam sobie Andrieja Bołkonskiego. Ale ten człowiek był dotknięty skrzydłem polskiego chłodnego czaru. Niewysoki, delikatny”) i – do czasu poślubienia go – Maria Bułgakowa (1898-1979, córka znanego filozofa Siergieja), która męża i jego kochankę wspominała raczej chłodno: „[…] Byłam zakochana w kochanku Mariny. Potem wyszłam za niego za mąż. To był człowiek amoralny […], czarująca świnia […], kompletna miernota […]. Pewnego razu było mi bardzo przykro, już po naszym ślubie, gdy w jego kieszeni znalazłam przywołujący płomienny bilecik od niej. Zawsze tak postępowała. Jakież to obrzydliwe! […] Wobec męża była okropnie grubiańska, ona zresztą w stosunku do wszystkich była grubiańska”. Najbardziej obiektywną i wiarygodną, bo niezaangażowaną emocjonalnie, ocenę tego związku pozostawił Mark Słonim, pisząc, iż Rodziewicz „[…] był oszołomiony i przestraszony falą niepohamowania Mariny, która napłynęła na niego i uciekał przed burzą i grzmotami do cichej przystani burżuazyjnego życia i przyzwoitego małżeństwa”.

Bachrachowi (jeszcze nie został zapomniany) Cwietajewa powierzyła na przełomie lat 1923/1924 rolę powiernika, w której czuł się znacznie pewnej niż w swoim wcześniejszym wcieleniu – „mrocznego obiektu pożądania”. W październiku pisała więc o coraz wyraźniej uświadamianej sobie miłości do Borisa Pasternaka, a 10 stycznia już w czasie przeszłym i już chyba po raz ostatni o Rodziewiczu, bohaterze jej Poematu Góry i Poematu Końca: „W miłości są, mój drogi, kochani i kochający. I są jeszcze ci trzeci: kochankowie. On był kochankiem miłości. […]. Z nim byłam szczęśliwa. (Nigdy o tym nie myślałam!). Z nim chciałabym mieć syna. (Nigdy się to nie zdarzy!)”.

Już później, w liście do Wiery Bunin (1881-1961), żony noblisty, wyrazi też żal, że przed laty nie porzucając rodziny, dokonała fatalnego wyboru: „Być może (głupia byłam!) beze mnie byliby szczęśliwi: o wiele szczęśliwsi niż ze mną! Teraz mówię – z pewnością. Ale któż mógł mnie – wtedy przekonać?! Byłam tak pewna (a oni mi uwierzyli!), że jestem niezastąpiona, że beze mnie – umrą. A teraz jestem dla nich – szczególnie dla S., bo Ala już dawno mnie strząsnęła – ciężarem, karą boską.

Przecież żyjemy całkiem osobno. Mur? Odpowiem już postawionym znakiem zapytania. Nic nie wiem. Wszyscy oni chcą żyć, działać, spotykać się z ludźmi, «budować życie», choćby własne […]”.

Siergiej dużo wcześniej zrozumiał, że w życiu uczuciowym Mariny nie ma już dla niego miejsca, ale z jakąś masochistyczną pedanterią rejestrował przez wszystkie te lata niespokojny rytm serca żony.

Drogi Maksie – pisał do Maksimiliana Wołoszyna – Twój cudowny, serdeczny list otrzymałem już dawno, ale jakoś przez cały ten czas nie mogłem Ci odpowiedzieć. Jedynym człowiekiem, któremu mógłbym wszystko powiedzieć, jesteś oczywiście Ty, ale i do Ciebie trudno jest mi mówić. Trudno, ponieważ dla mnie w tej dziedzinie to, co powiedziane, staje się dokonane i chociaż nie żywię jakiejkolwiek nadziei, powstrzymywała mnie zwykła ludzka słabość. Wypowiedziane pociąga za sobą konieczność określonych działań i postępków z mojej strony, i tu gubię się całkowicie. Moja słabość, kompletna bezradność, ślepota M. oraz litość dla niej, świadomość beznadziejnego ślepego zaułka, w który zabrnęła, moja niezdolność, by pomóc jej w sposób zdecydowany i radykalny, niemożność znalezienia dobrego wyjścia – wszystko to sprawia, że znalazłem się w martwym punkcie. Wyszło tak, że każda droga z rozstajów może prowadzić do zguby.

M. jest człowiekiem namiętności: w znacznie większej mierze niż wcześniej – przed moim wyjazdem. Poddanie się od stóp do głów swojemu huraganowi – to dla niej konieczność, powietrze jej egzystencji. Kto tym razem wywołuje ów huragan – nie ma znaczenia. Prawie zawsze (teraz tak samo, jak wcześniej), a właściwie zawsze wszystko zbudowane jest na oszukiwaniu samej siebie. Wymyśla się człowieka – i zrywa się huragan. Jeżeli miałkość i ograniczoność sprawcy huraganu ujawniają się szybko, M. oddaje się równie żywiołowej rozpaczy. To stan, w którym ułatwione jest pojawienie się nowego sprawcy. Co – nieważne, ważne – jak. Nie istota, nie źródło, lecz rytm, szaleńczy rytm.

Dziś rozpacz, jutro zachwyt, miłość, oddawanie siebie bez reszty, a następnego dnia znów rozpacz.

I wszystko to przy przenikliwym, chłodnym (bodaj po wolteriańsku cynicznym) umyśle. Wczorajsi sprawcy poruszenia dziś zostają dowcipnie i złośliwie wyśmiani (prawie zawsze słusznie). Wszystko trafia do księgi. Wszystko zostaje spokojnie, z matematyczną precyzją, odlane w formułę. Aby napalić w olbrzymim piecu potrzebne są drwa, drwa i drwa. Zbędny popiół trzeba usunąć, jakość drew nie ma znaczenia. Dopóki ciąg jest dobry – wszystko przeistacza się w płomień. Gorsze drwa spalają się szybciej, lepsze – płoną dłużej.

Szkoda nawet mówić, że ja już dawno nie nadaję się na rozpałkę.

Kiedy przyjechałem na spotkanie M. do Berlina, już wtedy z miejsca poczułem, że niczego nie mogę jej dać. Kilka dni przed moim przyjazdem piec rozpalił ktoś inny [Abram Wiszniak – T. K.]. Nie na długo. Ostatnim etapem – najtrudniejszym dla mnie i dla niej samej – było spotkanie z moim przyjacielem z Konstantynopola i Pragi, człowiekiem całkowicie odległym od niej, z którego długo pokpiwała. Mój wyjazd na tydzień stał się zewnętrzną przyczyną nowego huraganu. Dowiedziałem się o tym przypadkiem. Chociaż przyjaciół swoich poinformowała w listach.

Trzeba było w jakiś sposób skończyć z tym niedorzecznym wspólnym życiem, wypełnionym kłamstwem, nieudolną konspiracją itp. truciznami.

Tak też zdecydowałem. Zrobiłbym to wcześniej, ale bałem się ciągle, że wyolbrzymiam fakty, że M. nie może mnie oszukiwać etc.

Ostatni incydent wydobył na jaw całe poprzedzające go pasmo podobnych. Poinformowałem więc M. o mojej decyzji rozejścia się. Przez dwa tygodnie szalała. Miotała się pomiędzy jednym a drugim. (Na ten okres przeprowadziła się do znajomych). Nie spała po nocach, schudła, po raz pierwszy widziałem ją w takiej desperacji. I wreszcie oznajmiła, że nie może mnie opuścić, ponieważ świadomość, że przebywam gdzieś tam w samotności, nie da jej ani minuty nie tylko szczęścia, lecz po prostu spokoju. (Niestety, wiedziałem, że tak właśnie będzie). Mógłbym być stanowczy, gdyby M. odchodziła do człowieka, któremu bym ufał. Wiedziałem jednak, że ten drugi (mały Casanova) po tygodniu porzuci M., a w jej stanie byłoby to równe śmierci.

M. zmierza do zagłady. Ziemia dawno już usunęła się jej spod stóp. Mówi o tym bezustannie. Gdyby nawet nie mówiła, dla mnie byłoby to oczywiste. Nieobecność tamtego podgrzewa jej uczucia. Wiem, że jest przekonana, iż utraciła swoje szczęście. Ma się rozumieć, do kolejnego rychłego spotkania. Żyje teraz wierszami do niego. W stosunku do mnie absolutna ślepota. Niemożność kontaktu, bardzo często rozdrażnienie, prawie złość. Jestem równocześnie kołem ratunkowym i kamieniem u szyi. Uwolnić jej od tego kamienia nie można, nie wyrywając jednocześnie ostatniej słomki, której się trzyma.

Moje życie jest ciągłą torturą. Przebywam we mgle. Nie wiem, co postanowić. Każdy kolejny dzień jest gorszy od poprzedniego. Przygnębiająca samotność we dwoje. Bezpośrednie poczucie życia zabijane jest przez litość i poczucie odpowiedzialności. Co godzinę zmieniam swoje decyzje. Może to po prostu moja słabość? Nie wiem. Jestem zbyt stary, żeby być okrutnym, i zbyt młody, żeby, będąc obecnym, być nieobecnym. Ale moje „dziś” jest jednym gniciem. Jestem do tego stopnia rozbity, że wszystko w życiu budzi moją odrazę, jak w ciężkiej chorobie. Jakieś takie powolne samobójstwo. Co robić? Gdybyś mógł z daleka wskazać mi właściwą drogę!.. …Co robić? Długo to współżycie trwać nie może. Albo ja zginę [nieczytelne]. W życiu osobistym jest to stały pierwiastek destrukcji. Przez cały ten czas próbowałem delikatnie przygotować M. i siebie do mającego nastąpić rozstania. Ale jak to zrobić, kiedy M. ze wszystkich sił stara się o coś odwrotnego. Jest przekonana, że teraz, kiedy ofiarnie wyrzekła się swojego szczęścia, wykuwa moje. Starając się zachować pozorny kształt wspólnego życia, myśli, że mnie tym usatysfakcjonuje. Gdybyś wiedział, jakie to jest trudne i zagmatwane. Uczucie przygniatającego ciężaru nie opuszcza mnie ani na sekundę. Wszystko wokół mnie jest zatrute. Ani jednego silnego pragnienia – tylko ból. Utrata, która runęła mi na głowę, jest tym straszniejsza, że przez ostatnie lata, które przeszły na Twoich oczach, najbardziej, być może, żyłem Mariną. Tak mocno, prostolinijnie i niezachwianie ją kochałem, że bałem się jej śmierci.

M. stała się tak nieodłączną częścią mnie, że teraz, gdy staram się rozdzielić nasze drogi, odczuwam taką pustkę, stan takiego poszarpania wewnętrznego, że próbuję żyć z zaciśniętymi powiekami. Nie czuć samego siebie – to, być może, jedyne moje pragnienie. Złożoność sytuacji pogłębia jeszcze moja podstawowa cecha. Zawsze, od dziecka, uczucie „nie mogę inaczej” silniejsze było we mnie niż uczucie „tak chcę”. Przewaga statyki nad dynamiką. Teraz cała moja statyka poszła do diabła. A w niej była cała moja siła. Stąd kompletna bezradność. Z przerażeniem oczekuję nadciągających dni i miesięcy. „Przyciąganie ziemskie” pcha mnie w dół. Ze wszystkich sił próbuję się wygramolić. Ale jak i dokąd?

Gdybyś był obok, wiem, pod wieloma względami udałoby Ci się pomóc M. Prawie nie rozmawiam z nią o tym, co najważniejsze. Ogłuchła na mnie i na moje słowa. Zresztą może nie o jej głuchotę chodzi, tylko o mnie samego. Ale o tym innym razem.

Tylko do Ciebie piszę ten list. Nikt jeszcze nic nie wie. (A może już wszyscy wiedzą). 22 stycznia 1924.

Ten list nosiłem chyba z miesiąc. Wciąż nie miałem odwagi wysłać. Dzisiaj – zdobywam się na nią.

Nadal żyjemy z M. razem. Uspokoiła się. A ja odłożyłem ostateczne rozwiązanie naszego problemu. Kiedy nie ma wyjścia, czas jest najlepszym nauczycielem. Nieprawdaż? Na szczęście jest dużo pracy, a to bardzo pomaga…

Po rozstaniu z Rodziewiczem Marina Cwietajewa szuka pociechy u (raz jeszcze) Aleksandra Bachracha i miłości u Marka Słonima. Miejsce Arlekina zajął w jej sercu Najdroższy i wszystko przebiegało według dobrze już znanego scenariusza. „Wyobrażała sobie – tłumaczył się we wspomnieniach Słonim – że mogę dać jej to wsparcie duchowe, zwłaszcza, że ja także w tym czasie rozstałem się z pierwszą żoną i w tym zbliżonym podobieństwie sytuacji osobistej M. I. dostrzegła rękojmię wzajemnego zrozumienia. Ale wtedy doszło do zderzenia naszych indywidualności, temperamentów i dążeń. Po pierwsze, jak zwykle, M. I. stworzyła sobie pewną iluzję: dojrzała we mnie wcielenie mocy ducha i wszelkich cnót, nie mając w istocie pojęcia o moim życiu osobistym, skłonnościach, namiętnościach i wadach. Takie bujanie w obłokach nie mogło trwać długo, a upadek, jak zawsze, przysporzył jej bólu i cierpień. Po drugie, wymagała od bliskich całkowitego oddania, bezwzględnego podporządkowania, wręcz ofiary, po czym chciała, aby złożył ją nie ktoś słaby, lecz silny, słabym by pogardzała”.

Był to kolejny burzliwy związek Mariny Cwietajewej z łatwo przewidywalnym – bo zawsze takim samym – pozbawionym happy endu zakończeniem. (Siostrą rutyny trwania w związku z osobą niekochaną może być nuda cyklicznie powtarzających się rozstań). „A z „najdroższym” – pisała 6 listopada 1924 r. do swojej przyjaciółki, Olgi Czernowej-Kołbasiny (1886-1964) – pogodziłam się – przedwczoraj. […] On był zwyczajny, otwarty, czuły, ludzki, ja – zwyczajna, otwarta, czuła, ludzka. […]. Rozstaliśmy się przyjaźnie – nie bez lekkiego skowytu w sercu – Dlaczego wszyscy zawsze w stosunku do mnie mają rację??”. Miesiąc później (3 grudnia) poetka nie miała już żadnych złudzeń: „Z «najdroższym» po Pani odjeździe widzieliśmy się dwukrotnie: raz, kiedy „godziliśmy się», drugi raz niedawno, w W[oli] R[ossii], w pośpiechu, przy ludziach, trzy minuty. Wyraźnie jest mi rad i wyraźnie jestem mu niepotrzebna […]. Poślę mu na Nowy Rok ten wiersz, który posłałam Pani («Jak się panu żyje z inną…»). Niech sieknie po sercu albo smagnie po ambicji. Tego wieczoru przynajmniej nie będzie mu smakował jego «miał gipsowy»”.

Próba zazdrości

Jak się panu żyje z inną?

Łatwiej, prawda? Pchnięcie wiosła

I – od brzegu? Z oczu zginął!

Szybko fala pamięć zniosła

O mnie, pływającej wyspie?

(O, nie po wodach – po niebie!)

Dusze, dusze! – siostry wyście,

Wam – miłośnicami nie być!

Jak się żyje ze zwyczajną?

Żoną? Świat – bez bóstwa – lepszy?

Królową z tronu strącając

(Samemu się go wyrzekłszy),

Jak się żyje – krząta – troszczy –

Dobiera się w korcu maku?

Myto wiecznej trywialności

Jak się spłaca mój biedaku?

„Konwulsji szarpiących tętno –

Starczy! Dom wynajmę nowy”.

Jak się panu żyje z jedną

Z wielu – memu wybrańcowi!

Swojskie jadło, święty spokój –

Tak? – Triumfu nie powstrzymuj! –

Tylko… jak się żyje z kopią

Panu – któryś deptał Synaj!

Jak się panu żyje z obcą

Tutejszą, rajsko-pierwotną?

Jowiszowej lejcy chłostą

Nigdy czoła wstyd nie dotknął?

Jak się żyje – wstaje – wiedzie –

Śpiewa w chórze rannych ptaków?

Ból sumienia – rany wiecznej –

Jak się znosi, mój biedaku?

Jak też żyje się z towarem

Rynkowym? Marże – niemałe!

Po marmurze z gór Carrary

Jak się panu żyje z miałem

Gipsowym? (Wykuty w bryle

Bóg – i znów skruszony do cna!)

Jak się panu żyje z byle

Jaką – któryś Lilith poznał!

Nowalijką sezonową

Sytyś pan? Gdy czary prysły –

Jak się żyje z tuzinkową,

Ziemską, bez szóstego zmysłu?

No, szczerze: więc jednak szczęście?

Nie? W zapaści bez głębiny –

Jak się żyje, miły? Ciężej?

Czy tak samo – jak mnie z innym?

(M. Cwietajewa, Próba zazdrości, tłum. W. Woroszylski)

I jeszcze inni adresaci, i jeszcze inne listy. I kiedy po kilkunastu latach Cwietajewa przepisuje do zeszytu fragment kolejnego brudnopisu („Nie chciałam do Pana pisać i nie myślałam o Panu […]”), odrobinę zakłopotana dodaje nagłówek-komentarz: „Z listu (do kogo??)”. Wprawdzie sumienni wydawcy ustalili po latach adresata (Mark Słonim), ale dopisek był niepotrzebny. Sądzę bowiem, iż listy miłosne – poczynając od tego do Piotra Efrona – traktowała Cwietajewa jako rodzaj ćwiczeń stylistycznych czy może raczej kolejny stopień wtajemniczenia w dążeniu do opanowania umiejętności zacierania granic między życiem a sztuką. Zazdrość wyrażana w liście oraz wiersz Próba zazdrości były dla niej elementami tego samego tekstu, którego bohaterowie są w tej samej mierze zarazem realni i fikcyjni. Ich personalia są dla poetki czymś umownym, do czego nie przywiązuje większej wagi. Zawartość zeszytów Cwietajewej nie pozostawia wątpliwości, że były to zachowania świadome i że można ją zaliczyć do osób, które Erich Fromm określał mianem narcystycznych, a więc niepotrafiących „[…] dostrzec realnego istnienia drugiej osoby, jako kogoś od niej odmiennego”.

W jakiejś mierze dotyczyło to również kontaktów (listownych i osobistych) z reprezentującym podobny zresztą typ osobowości Borisem Pasternakiem. Był on stale obecny w świadomości czy może raczej w podświadomości Mariny Cwietajewej, która w jednym z grudniowych listów roku 1924 wyrzuciła z siebie: „Potrzebny mi jest Pasternak – Boris – na kilka niewieczornych wieczorów – i na całą wieczność. Jeśli mnie to ominie – vie et vocation manquees. Na pewno ominie.

A żyć z nim pewnie tak czy owak nie potrafiłabym – bo za bardzo kocham…”. To na jego cześć chciała nazwać syna Borisem. „Borisem – pisała do Pasternaka 14 lutego 1925 roku – był przez dziewięć miesięcy w moim łonie i dziesięć dni na świecie, ale życzeniem S. (nie żądaniem) było, żeby nadać mu imię Gieorgij – ustąpiłam więc. Potem – ulga”. Tak nawiasem mówiąc, to ochrzcił go w Pradze ojciec Siergij, czyli Siergiej Bułgakow.

Kilka miesięcy później został zamknęły czeski rozdział w życiu Mariny, Siergieja i Ariadny. 31 października o 10.54 poetka opuściła Pragę, by następnego dnia znaleźć się w Paryżu.

Zmieniały się miasta i kraje, ale poziom i warunki życia rodziny Efrona pozostawały bez zmian. Znajomych szczególnie irytowało kontestowanie przez Cwietajewą tych najbardziej elementarnych cnót mieszczańskich: „Marina sama niczego nie umiała zrobić. […]. W ogóle Marina chodziła brudna, z brudnymi paznokciami, ręce miała pokaleczone i niemyte, wygrzebywała węgielki z pieca gołymi rękoma […], ubierała się śmiesznie i bez ładu, strzygła się sama, w domu”; „W domu brud był okropny, smród i wszędzie niedopałki. Na środku pokoju stał ogromny kosz na śmiecie”; „Dom był zdumiewająco niechlujny i zaniedbany, było jakoś niekobieco. Było w tym wszystkim nawet coś z zapału i masochizmu: oto jaka jestem! Czarne od węgla paznokcie – wkładała węgiel do pieca rękoma. Jakieś mieszkanie bez progu, prosto z ulicy do przedpokoju. Herbata była słaba i niesmaczna podobna do tej, którą pijemy teraz w Moskwie, zupełnie jak siuśki”; „W domu panował zawsze straszliwy bałagan”. Po jakimś czasie Marina miała już nawet pomysł na osiągnięcie stabilizacji finansowej, o czym 6 marca 1931 roku poinformowała zajmującą się działalnością filantropijną Raisę Łomonosowa (1888-1973): „I oto prośba. Przecież za 6-8 mies[ięcy] Siergiej] J[akowlewicz] na pewno będzie zarabiać (kinooperator). Ale – żeby jakoś dociągnąć – może opowie Pani o moim położeniu paru osobom, aby każda, co miesiąc coś dawała […]. Właśnie, co miesiąc, żeby wiedzieć. W rodzaju stypendium. Nam czworgu na życie trzeba tysiąc franków […]”. Prośba oczywiście nie wzbudziła entuzjazmu i należy się zgodzić z późniejszą opinią księżnej Zinaidy Szachowskiej: „Historia literatury wymaga bezstronności i szacunku dla siebie. Listy i dzienniki starszych pisarzy pierwszej emigracji czytamy jak książkę skarg i zażaleń. Oni cierpią z powodu biedy i braku czytelnika. Skarżą się i Bunin, i Riemizow. Im wszyscy pomagali: i osoby prywatne, i organizacje, i państwa. Tak samo pomagano Cwietajewej. Niedostatek – jak u wszystkich: czytelnika masowego nie było. Z poezji nikt nie mógł wyżyć i nie wyżyje. Na przykład los G. Iwanowa można porównać z losem Francoisa Villona. Ale winić za to emigracji nie można. […]. Krytyka być może była wobec niej okrutna, ale też i ona ich nie oszczędzała…”.

Nie oszczędzała nikogo, kto próbował jej życie sprowadzić do kieratowego rytmu codziennej krzątaniny niedającej się pogodzić z wyznawanymi przez nią wartościami etycznymi i estetycznymi. Wkrótce po swoim pojawieniu się w nowej stolicy emigracji rosyjskiej (wcześniej na to miano zasługiwał raczej Berlin) wywołała małą sensację towarzyską, próbując nawiązać romans z Mirskim, o którym Natalia Rieznikowa (żona znanego pisarza Aleksieja Riemizowa) powiedziała, iż „[…] kobiet szczególnie nie cenił: miał raczej inne skłonności”.

Ale rok 1926 upłynął poetce głównie pod znakiem trójkąta pocztowego z udziałem Pasternaka i Rainera Marii Rilkego, którego – niczym Bachracha – nigdy wcześniej nie spotkała i nigdy też nie miała spotkać. Już jednak w pierwszym liście (9 maja 1926) ogłuszyła go wyznaniem: „[…] Kocham Pana najbardziej na świecie” i zaproponowała przejście na ty; w następnym (13 maja) wysłała mu swoje zdjęcie („Oto moje zdjęcie – z paszportu – jestem jaśniejsza i młodsza. Potem przyślę lepsze i zrobione całkiem niedawno, w Paryżu”) i poprosiła o zrewanżowanie się; we wszystkich, z właściwą sobie finezją stylistyczną, wytwarzała nastrój zmysłowości (m.in. 2 sierpnia 1926: „I jeszcze, Rainerze, [….] – nie złość się, to przecież ja, ja chcę z Tobą spać – zasypiać i spać. […]. Po prostu – spać. I nic więcej. Nie, jeszcze: wcisnąć głowę pod Twoje lewe ramię, a rękę – na Twoje prawe – i nic więcej. Nie, jeszcze: nawet w najgłębszym śnie wiedzieć, że to Ty. I jeszcze: słuchać, jak bije Twoje serce. I – całować je” *[W wydanej ostatnio w Polsce monografii – marnej skądinąd – Henri Troyata (Marina Cwietajewa. Wieczna buntownica, tłum. W Sadkowski, Warszawa 2004) korespondencja Cwietajewej jest cytowana w przekładach z języka francuskiego i efekty są opłakane. W wersji Wacława Sadkowskiego Marina z wdziękiem traktorzystki z powieści produkcyjnej wyznaje, jak to Poeta Poecie, Rilkemu: „Chcę się z tobą przespać […]” (s. 151).]). Nie chciała dostrzec, że jej idol jest zmęczony i schorowany, że coraz trudniej ukryć mu zniecierpliwienie jej nadobecnością w jego mikrokosmosie uczuć i że poznana pod koniec dziewiętnastego wieku femme fatale Lou Andreas-Salome (ur. 1861 w Petersburgu, zm. 1937) wciąż miała pozostać największą miłością jego życia (to do tamtej pisał: „Przemierzałem ulice miasta, niosąc w ręku kilka róż… drżałem z pragnienia, by Cię gdzieś spotkać”). Ostatni list (z 7 listopada 1926), który dotarł do Rilkego przed śmiercią, zawierał pytanie dla Cwietajewej fundamentalne: „Czy mnie jeszcze kochasz?”. Dla niego – już niewarte odpowiedzi. Zmarł 29 grudnia. A dwa dni później pogrążona w żalu po utracie korespondencyjnego kochanka pisze „list pośmiertny”: „Kochany, uczyń tak, żebym często widziała Ciebie we śnie – nie, nie tak: żyj w moim śnie”. I dużo, dużo później powiedziała przy jakiejś okazji: „Po Rilkem nikogo nie kochałam […]”.

Być może tym właśnie sercem, ale Cwietajewą miała ich przecież kilka. To pierwsze dyktowało listy do poety austriackiego, to drugie – do poety rosyjskiego (26 maja 1926: „[…] Żyję z Tobą od rana do nocy, wstając do Ciebie i do Ciebie się kładąc”), to trzecie biło zawsze dla kogoś, kto był mniej sławny i mniej utalentowany od Rilkego i Pasternaka, ale miał jedną wielką zaletę. Był obok. I był młody.

„Moim współtowarzyszem – pisała 10 kwietnia 1928 roku do swojej czeskiej przyjaciółki Anny Teskovej – jest rasowy 18-letni szczeniak, uczy mnie wszystkiego, czego się nauczył w gimnazjum (o, sporo!) – ja jego tego wszystkiego, co do zeszytu”. Tak w jej życiu zaistniał Nikołaj Groński – utalentowany poeta, miłośnik długich spacerów, alpinista. Nastolatkowi schlebiało, że zabiega o niego dojrzała kobieta, wielka poetka, ale kiedy na początku 1931 roku zakochał się w swojej rówieśniczce, to demonstracyjnie zmienił dedykacje w wierszach pierwotnie poświęconych Cwietajewej.

Ona nigdy nie była prymuską na kursach życiowej mądrości, nigdy nie zależało jej na opinii innych i nigdy nie bała się narażenia na śmieszność. Na początku lat trzydziestych poznała w Paryżu znaną ze swych homoseksualnych skłonności Nathalie Barney (1876-1972), autorkę Myśli Amazonki (Pensees d’une Amazone, 1918). Uczucie pozostało wprawdzie platoniczne, ale zaowocowało esejem List do Amazonki, w którym padło fundamentalne dla zrozumienia postawy życiowej autorki Próby zazdrości stwierdzenie: „«Co powiedzą ludzie» nie ma żadnego znaczenia, nie powinno mieć żadnego znaczenia, ponieważ wszystko, co mówią, jest wypowiedziane ze złością, wszystko, co widzą, jest widziane złośliwie. Złym okiem zawiści, ciekawości, obojętności. Bóg? Raz na zawsze: Bóg nie ma czego szukać w miłości zmysłowej. […]. Są rzeczy niewspółmierne: Chrystus i miłość zmysłowa”. Przegrywała więc Cwietajewa w walce z czasem, z młodszymi od siebie rywalkami, niekiedy z córką, ale była gotowa zapłacić każdą cenę za prawo do kolejnych złudzeń.

Tak było latem 1935 roku. „Miałam tutaj – pisała do poznanej rok wcześniej Ariadny Berg (1899-1979) – młodego partnera do rozmów -młodszego ode mnie o dziesięć lat. […] Wieczorem nie można było spacerować z powodu absolutnych ciemności, a w pokoju spał Mur. Siadywaliśmy więc na schodach, ja wyżej, on niżej, rozmawialiśmy – bardzo lubił wiersze – choć chyba nie tak bardzo, skoro z chwilą przyjazdu mojej córki […] od razu przestał bywać, tzn. zaczął bywać z nią, natychmiast zastąpiwszy mnie, żywą, mnie – mnie pojęciem «Votre maman». Piszę o tym tak po prostu, bo wciąż jestem na szczycie schodów i schodzić nie mam zamiaru, może i chciałabym, ale to się nie uda. Sytuacja jest jasna: ona ma lat dwadzieścia, ja – czterdzieści, oczywiście, nie ja, ja nie mam żadnych lat, ale moje siwe włosy mają, […] no i fakt, że ona ma – dwadzieścia. A do tego koci instynkt – «odbić» – łapką, niezauważalnie. Tam, gdzie to jest niemożliwe, ona nie bywa. Tutaj walka była z góry nierówna: wszystkie atuty i kompletny ich brak, bo przecież nie mam ani młodości, ani urody, ani nawet woli walki (podobania się), przeciwnie, tylko jedno pragnienie, by momentalnie zniknąć z pola bitwy: mnie tam nie było. Tam, gdzie mogła być inna (inna niż moja naga dusza), mnie nie było. Taka sama byłam, mając dwadzieścia lat. I tak samo wybierano tę drugą. Proszę nie myśleć, to nie jest rana. Daję słowo: nawet nie zadrapanie. Być może – malutka drzazga, którą najlepiej posmarować jodyną. Jestem bezgranicznie trzeźwa, aż do cynizmu. Zawsze wszystko z góry wiem i tym razem – też wiedziałam. (Jakie malutkie «wszystko»!). Skończyło się tym, że wczoraj (dziś wyjeżdżam), on całkiem oficjalnie zwrócił się do mnie z pytaniem, czy może zaprosić Alę (Votre filie) na pożegnalny obiad do restauracji […]”.

Tak było latem 1936 roku. Młody poeta (który to już? deja vu!) Anatolij Steiger, młodszy od Cwietajewej o piętnaście lat, trafił na leczenie gruźlicy do Szwajcarii i stamtąd wysłał do niej swój tomik wierszy Niewdzięczność z bardzo osobistym listem. Reakcja była natychmiastowa. „Epizod ten – pisze Jadwiga Szymak-Reiferowa – skończył się rozczarowaniem, jeśli nie upokorzeniem: adresat nie oczekiwał od niej tak gwałtownego odzewu na swoją prośbę o psychiczne wsparcie w trudnym momencie życia, tym bardziej zaś – takiej intensywności i bogactwa uczuć. Po prostu, jak to określiła córka poetki, nie wiedział, że swym pierwszym listem spowoduje lawinę”. Po prostu, o czym Ariadna już nie wspomniała, był gejem (jeszcze jedno deja vu!), który poczuł się osaczony kobiecymi intymnościami. W ostatnim liście (30 grudnia 1936) pisała: „Przyjacielu, kochałam Pana jako poeta liryczny i jako matka. I jeszcze jako ja: nie sposób wyjaśnić”. Spotkali się tylko raz – po jego przyjeździe do Paryża. Nie mieli sobie nic do powiedzenia. Steiger został kochankiem innego liryka – rówieśnika Mariny, Gieorgija Adamowicza (1892-1972). Zmarł na gruźlicę w 1944 roku.

Tak było pod koniec lat trzydziestych, już po ucieczce do Leningradu męża ściganego przez policję paryską za współudział w morderstwie politycznym. To wtedy dowiedziała się o jego współpracy z radziecką służbą bezpieczeństwa (NKWD) i, upokorzona, natychmiast zapragnęła zabić swój wstyd w jakimś podrzędnym hoteliku w ramionach dopiero co poznanego młodego mężczyzny. Nie wiedziała, że z Jurijem Iwaskiem – w przyszłości znanym wykładowcą literatury rosyjskiej – może spędzać jedynie platoniczne noce i dnie, przeżywać platoniczne orgazmy i wylewać platoniczne łzy. Jak wcześniej z Zawadskim, Wołkonskim czy Steigerem. Może – sama daleka od heteroerotycznej poprawności – tak utożsamiała się z ich seksualną innością. A może po prostu zawsze wiedziała (przeczuwała) i w tym wyzwaniu dla siebie, uwodzicielki, szukała dodatkowych podniet?

Tak było na przełomie lat trzydziestych i czterdziestych, już po powrocie do kraju (18 czerwca 1939). Maria Biełkina w roku 1940 lub 1941 spotkała Marinę Cwietajewa w Klubie Pisarzy na ul. Worowskiego. Poetka w nabożnym skupieniu, w samotności przeglądała książki. To była taka romantyczna, wzruszająca poza, którą właściwie zinterpretowała obecna tam również tłumaczka Nina Jakowlewa. Okazało się, że scena ta została zainscenizowana dla oczu młodego poety (może Arsienija Tarkowskiego?), którym była zafascynowana. On wprawdzie się pojawił, ale w towarzystwie żony. Nie podszedł więc do Mariny i nie przywitał się.

W latach trzydziestych Cwietajewa czuje się kobietą zdradzoną przez miłość i poetką opuszczoną przez muzę. Ogarnia ją – może po raz pierwszy w życiu – uczucie bezsilności i przerażenie, że swoich najbardziej traumatycznych doświadczeń nie przełoży już na język poezji i nie wykrzyczy całemu światu. Uczy się więc, jak być niekochaną i, co może jeszcze straszniejsze, niebudzącą pożądania. A więc skazaną na impotencję twórczą. W 1934 roku pisze:

Dlaczego ludzie (mężczyźni) mnie nie kochali

Dlatego że nie kochałam ludzi.

Dlatego że nie kochałam mężczyzn.

Dlatego że nie mężczyzn kochałam, a dusze.

Nie ludzi, a wokół, nad, pod.

Dlatego że zbyt wiele dawałam.

Zbyt mało żądałam.

Niczego nie żądałam.

Zbyt wiele (wszystkiego) oczekiwałam – i nie dla siebie.

Zbyt cierpliwie oczekiwałam (gdy nie szli).

Nigdy się nie broniłam.

Zawsze wybaczałam.

Próbuje zrozumieć, oswoić i opisać tę nową dla siebie sytuację w listach – do Anny Teskovej: „Jest mi dobrze tylko ze starymi ludźmi – i z przedmiotami” (20 stycznia 1936) czy Ludmiły Wieprickiej (1902-1988): „Przez całe życie kochałam takich jak T.[agier] i przez całe życie byłam przez nich krzywdzona […]” (9 stycznia 1940), „Tutaj, oprócz Pani, nikt mnie nie kocha, a bez tego jest mi chłodno i głodno, i bez tego (miłości) w ogóle nie żyję” – i z obsesyjną już częstotliwością w dziennikach, zeszytach, zapiskach nieprzeznaczonych do druku, brudnopisach. Jest jak zawsze lapidarna, błyskotliwa, prowokacyjna i aforystyczna: „Do każdego z ulicy podchodzę cała. I ulica się mści”; „Wszystkie kobiety dzielą się na takie, co są na utrzymaniu mężczyzn, i takie, co biorą ich na utrzymanie. Należę do tych ostatnich”; „Nie jest mi dobrze ani z dziewczętami, ani z kobietami: dziewczęta są dla mnie zbyt głupie, kobiety – zbyt przebiegłe (skryte)”; „Łatwiej mnie mieć, niż zrozumieć”; „Mężczyźni poszukują «namiętności», tzn. kogoś z temperamentem (namiętności duchowe im nie są potrzebne, w przeciwnym razie byłabym ja potrzebna) – albo urody – albo kokieterii – albo tego «ciepła» albo (dla żony) «czystości» (tej). Nie tej namiętności, nie tej urody, nie tej gry, nie tej czystości, które są we mnie. To wszystko jest, ale moje, indywidualne, w mojej transkrypcji i – dlatego – nierozpoznawalne. Albowiem szablonu tego całego poszukują, wspólnego mianownika”.

Podejmuje jeszcze jedną rozpaczliwą próbę zakochania się. Chyba wie, że to jej pożegnanie z miłością. Jewgienij Tagier i Nikołaj Wiliam-Wilmont. O tym ostatnim mówiła, że przypomina Rilkego i pisała do niego listy po niemiecku (gotykiem). On pokazywał je znajomym, a swoją służącą (nie, w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich nie było służących, a więc – swoją pomoc domową / domrabotnica) pouczał: „Jeśli przyjdzie chuda staruszka – to mnie nie ma w domu”.

Tę kwestię przytoczyła Achmatowa w rozmowie z Lidią Czukowską (23 maja 1942) i dodała: „[…] Jestem przekonana, że kobieta w miłości nie powinna być aktywna. Niczego oprócz wstydu z tego nie wynika”. W świecie jednoznacznych sądów, prostych pytań i jeszcze prostszych odpowiedzi (wystarczy chociażby sięgnąć do koszarowych opinii wygłaszanych przez Aleksandra Turincewa: „My, mężczyźni, jesteśmy przecież huzarami… Zdobywamy kobiety… Przychodzimy – i odchodzimy, a one powinny na nas czekać… Ona zawsze chciała sama… A tego nie lubimy… Nie, nie była pociągająca jako kobieta…”; „Czy była lesbijką? Konkretnie nie, oczywiście. Było w niej pragnienie zdobywania. A fizycznie nie była lesbijką. Po prostu niezaspokojona baba”; „Zakochiwała się często i konkretnie. Miała niezliczone romanse. […]. Traktowała miłość zupełnie jak mężczyzna. Wybierała, na przykład, sobie na kochanka jakąś miernotę i wysławiała ją. Był w niej ten męski pierwiastek”) wyeksponowano szokujący wielu kontekst obyczajowy, pomijając niemal całkowitym milczeniem – na to jeszcze było za wcześnie – problem transseksualizmu. Najbliżej zrozumienia tego fenomenu była zresztą sama Marina Cwietajewa, która w liście do Ariadny Berg tak zdefiniowała swoje kłopoty z własnym „ja”: „Moja matka chciała mieć syna Aleksandra, urodziłam się – ja, tyle, że z duszą (i głową?) syna Aleksandra, to znaczy – powiedzmy szczerze – skazana na męską nie-miłość i na miłość kobiet, bo mężczyźni nie umieli mnie kochać -a może ja ich również: ja kochałam aniołów i demonów, którymi oni nie byli – i swoich synów – którymi byli!” *[Przeżywająca podobne problemy Zinaida Gippius (nb. swoją poezję i prozę wydawała jako Zinaida Gippius, ale już w roli krytyka literackiego występowała pod męskim pseudonimem Anton Krajnij) pisała: „W moich myślach, moich pragnieniach, w moim duchu – jestem bardziej mężczyzną, w moim ciele – jestem bardziej kobietą. Ale jest to tak połączone, że nic nie wiem”. Z kolei jej wypowiedź o gejach może posłużyć także za klucz do zrozumienia ich nieustannej obecności w życiu Cwietajewej: „[…] I za wygląd lubię niekiedy pederastów […]. Podoba mi się tu iluzja możliwości: jakby aluzja do dwupłciowości, on wydaje się i kobietą, i mężczyzną. To jest mi strasznie bliskie”.]. W ostatnich latach swego życia poetka jeszcze kilkakrotnie pisała o kłopotach z Psyche, o nieustannych zmaganiach z Erosem, o nieudanych próbach odnalezienia równowagi między płcią ciała a płcią mózgu (np.: „Zdaje się, wszystkich mężczyzn zamieniam w kobiety. Niechby, chociaż ktoś jeden mnie -z powrotem – na swoją [u góry dopisek: moją] płeć”), by swoje rozważania zakończyć tragiczną konstatacją: „Płeć w życiu ludzi – to katastrofa”. Mogło być inaczej, gdyby nie zawiniła budowa genetyczna któregoś chromosomu. A tak, „istotnie, ta dwoistość psychiki – pisze Jadwiga Szymak-Reiferowa – była źródłem wielu porażek i zawodów w życiu emocjonalnym poetki, a z pewnością skomplikowała także jej kontakty towarzyskie i funkcjonowanie w kręgu powszednich spraw. Gdyby była mężczyzną, wiele kłopotów zwyczajnie by ją ominęło. Nie musiałaby gotować, prać, sprzątać, wykonywać czynności, których nienawidziła, ponieważ nie pozwalały jej pisać. Nie miano by jej za złe romansów, pasji, niestałości w uczuciach. Chwalono by za napór, energię, pracowitość, silną wolę. Gdyby była typem rozbrajającej słabej, bezbronnej kobietki, jej krótkowzroczność, brak orientacji w mieście, cała ta dziewiętnastowieczna niechęć do cywilizacji technicznej wzbudzałaby współczucie. A już z pewnością mogłaby pozostać sobą, z całym tym przemieszaniem żeńskich i męskich pierwiastków, gdyby była zamożna, wolna, niezależna”. I głęboko nieszczęśliwa, dodajmy, bo nawet mała stabilizacja zabija wielkiego artystę, bo amputowanie pierwiastka dionizyjskiego zabiłoby w niej poetkę.

Po kolejnych rozczarowaniach pozostało już tak niewiele do zrobienia w 1941 roku. Jeszcze tylko 7 czerwca spotkanie z apolińską Achmatową. Jeszcze ewakuacja po wybuchu wojny do Jełabugi, konwulsyjne szamotanie się z życiem i wypatrzony 31 sierpnia gwóźdź, gotowy na przyjęcie ciała starzejącej się kobiety. Parę słów do syna. Jeszcze nieporadne (nie była przecież Penelopą) zawiązanie pętli.

I westchnienie ulgi, że to już.

Po kilku latach nikt w Jełabudze nie pamiętał, gdzie została pochowana ekscentryczna samobójczyni z Moskwy.

Karmnik Filozoficzny – Katowice – Ezoteryczne źródła nazizmu

Nazizm jest skrótem od Nationalsozialismus. Określany jest również jako hitleryzm, od nazwiska Adolfa Hitlera. Pojęcie to zawiera w sobie ideologię: totalitarną, rasistowską, antysemicką, antykomunistyczną oraz ideowy program odnowy germańskiego ducha wcielonego w potęgę nowych imperialnych Niemiec. Program ideowy propagowała, a od 1933 r. realizowała Niemiecka Narodowo-Socjalistyczna Partia Robotników [NSDAP]. Utworzone w 1933 i funkcjonujące do 1945 r. państwo hitlerowskich Niemiec realizowało ezoteryczne wizje prekursorów nazizmu, którzy pojawili się w germańskiej rzeczywistości politycznej już na przełomie XIX i XX stuleci. Wraz z dojściem Hitlera do władzy zaczęła funkcjonować niemiecka skrajna odmiana faszyzmu, opierająca się na biologicznym rasizmie. W XX wieku ideologie komunistyczna i nazistowska urządziły piekło ludobójstwa dla setek milionów ludzi. Powszechnie uważa się, ze ideologami narodowego socjalizmu byli Adolf Hitler, Alfred Rosenberg oraz Joseph Goebbels. Należy jednak pamiętać, że sama ta ideologia zrodziła się nieco wcześniej, a jej rzeczywistym inicjatorem był Giudo von List. I do niego jeszcze wrócimy.

Na zgliszczach II Wojny Światowej Adolf Hitler chciał zbudować zupełnie nowy świat, ustanawiając odpowiedni porządek wedle jego własnej idei. Idea ta zrodziła się jednak długo przed tym zanim Hitler stał się Furerem III Rzeszy. W owym świecie miejsce i panowanie miała przejąć rasa tzw. Aryjskich nadludzi.

Nie bez powodu wybrałam aranżacje muzyczną Ryszarda Wagnera  Rienzi  była ona ponoć decydująca dla jego wyboru życiowego. decydująca dla jego wyboru życiowego. Referując stosunek Hitlera do muzyki.  Uważał, iż muzyka nieodłącznie wiąże się z polityką i w połączeniu z innymi elementami (np. naprzemienne postulowanie pomysłów zarówno radykalnych jak i socjalistycznych) tworzy skuteczną broń propagandową umożliwiającą pozyskanie poparcia mas społecznych. Strategia ta umożliwiła Hitlerowi opanowanie niemieckiego społeczeństwa i uzyskanie niemalże całkowitego i bezkrytycznego poparcia dla planów ekspansji militarnej w Europie i dyskryminacji mniejszości etnicznych, wynikającej ze zbrodniczych planów praktycznej realizacji nazistowskiej teorii rasowej.

W gruncie rzeczy, by móc zobaczyć jak zrodziły się ezoteryczne powiązania z ideą nazistowską, należałoby się cofnąć w czasie, aż do przegranej Habsburgów w wojnie z Prusami w 1866 roku,  i jak marzenia Niemców Austriackich o obudowie Rzeszy pod władaniem Cesarza Franciszka Józefa  odchodziły powoli acz nieuchronnie w zapomnienie.  Nadszedł czas dominacji bismarckowskich Prusów.  Kiedy przyszedł czas na demokratyzacje habsburskiej monarchii, Niemcy austriaccy stali się jedną z mniejszości narodowych w wielonarodowym państwie.  To wywierało ogromne oburzenie i sprzeciwy. Na przestrzeni kilku lat dokonują się ogromne zmiany – zostają utworzone słowiańskojęzyczne szkoły na terytoriach Słowenii, cesarz powierza najważniejsze stanowiska w państwie Czechom i Polakom, kiedy całkiem niedawno były one zarezerwowane tylko dla rodowitych Niemców. W końcu język Czeski staje się drugim urzędowym językiem obok niemieckiego w Czechach i na Morawach. Wszystkie te zarządzenia stały się powodem zaciętych bojówek organizowanych przez czeskich i austriackich Niemców skupionych w „bractwa” i „towarzyszenia” przeciwko carskiej policji.  Wtedy po raz pierwszy w 1987 roku działalność świeckich i mistycyzujących stowarzyszeń niemieckich została oficjalnie zakazana.  Nacjonalistyczne środowisko niemieckie skutecznie zostało powściągnięte przez władze monarchii. W tym też czasie zaczęły umacniać się polityczne siły volkistowskiego[MJ1]  ruchu w gronie których byli Niemcy austriaccy.  Volk – ród/naród z niem. Ruch ten zaczął korzystać z tradycji lóż pangermańskich opierających się na nacjonalistycznych poglądach, modelu teokratycznego państwa, oraz czystości rasowej państwa, stworzonego wedle ich wierzeń przez prehistorycznych Germanów.

Arystokraci, szlachta, kupcy urzędnicy Rzeszy niemieckiej i Austro – Węgier zaczęli zakładać ezoteryczne stowarzyszenia oraz loże paramasońskie a także zakony nawiązujące do zakonów templariuszy oraz różokrzyżowców. Zaczęto kultować naturyzm, ale i również stali się kontynuatorami „Bractwa Wolnego Ducha” (dla którego ponoć swe obrazy malował sam Hieronim Bosh)  ( wolne stosunki między braćmi)

Ten ruch można by uznać za zapowiedź Germańskiego New Age’u . Ideologia tego ruchu opierała się na przekonaniu że gnostycka wiara służy rozwojowi i samodoskonaleniu się duszy ludzkiej pod warunkiem absolutnego odrzucenia doktryn kościoła ich nakazów, praw i ograniczeń. To co jednak różniło Germański New Age od BWD stało się zasadniczą różnicą, która dała swoisty początek temu co miało nastąpić kilkadziesiąt lat później. Mianowicie GNA skupiał wyłącznie osoby narodowości niemieckiej, a propagowanie w nim tradycyjnych idei ezoterycznych i kontrkulturowych dodano bardzo silny motyw nacjonalistyczny (niemiecki i pangermański)

A więc tradycyjną wiedzę Kabalistyczną opartą o symbolikę Tory i Alfabet hebrajski, zastąpiono magią funkcjonalną opartą na symbolice alfabetu runicznego.

Quaballah – Mądrość ta wyraża przez siebie, ni mniej ni więcej, jak kolejność zejścia korzeni, uwarunkowanych połączeniem przyczyny i skutku, podporządkowanych stałym i absolutnym prawom, które połączone ze sobą i ukierunkowane na jeden wielki, lecz bardzo ukryty cel, który nazywany jest: „Otwarcie Boskości Stwórcy jego stworzeniom w tym świecie…”    – Baal Sulam, Istota Kabały

Zaczęto przedstawiać Europie która wówczas była niezwykle zlaicyzowana, propagowano  mitologię germańską i wyobrażenie istniejącej niegdyś przedchrześcijańskiej cywilizacji Germanów. Jednym z ważniejszych jednak motywów, było to, że New Age’owcy bardzo zaangażowali się w sprawy polityki. Wielu z nich było wysokimi urzędnikami państwowymi, którzy pracowali nad przywróceniem  Świętego Cesarstwa Niemiec funkcjonującego zgodnie z naturą i jej prawami, odrodzonej ojczyzny przesiąkniętej duchowością cywilizacji pangermańskiej.

Przenosimy się teraz z powrotem do 1847 roku, dokładniej do 26. Kwietnia.

Jest to data ingresu Neptuna w Ryby. Moment, kiedy zaczyna się Astrologiczna wiosna ludów. Warto zwrócić uwagę, że Uran w tym czasie jest w Baranie. Lud Boży to Luna w Pannie, którą włada Merkury, a wówczas machina rewolucji poruszyła trybami.

Myśląc o Neptunie należy zauważyć to, że jest on najtrudniejszym do zrozumienia sygnifikatorem ze wszystkich – jest poza zasięgiem pojmowania przez tzw. zdrowy rozsadek. Opiekuje się kosmiczną sferą ziemskiej inkarnacji. Włada NAJWYŻSZĄ ideą danego okresu czasu. Funkcjonuje w transcendentnej przestrzeni między wizją a realnością. Płaszczyzna jej realizacji może być różna, od klarowności, najwyższej wizji po zaciemnienie, malignę, która powoduje brak kontaktu z rzeczywistością.

Warto zobaczyć i sprawdzić czy mamy do czynienia z szaleńcem Bożym, który dostępuję kontaktu i wizji irracjonalnych poza wszelkim racjonalnym ujmowaniem czy jasno-widzącym, który pozostaje w komunii z Bogiem. Komunii, czyli najwyższym poziomie komunikacji.

 

5.10.1848 roku o godzinie 09:15 rodzi się autentyczny wizjoner – prekursor ariozofii – Guido von List.

(slajd z horoskopem)

Był to mistyk i okultysta, astrolog, który jako pierwszy dokonał kompilacji nurtu nazistowskiego z tradycjami okultystycznymi. Jego zdolności literackie ułatwiły popularyzację szeregu artykułów, traktatów, dzieł paranaukowych, w których wzywał Niemców do odbudowy teokratycznego państwa, na którego czele mieli stać władcy-magowie. – Stał się ojcem pangermanizmu – nacjonalistycznego nurtu mającego na celu zjednoczenie w jednym państwie wszystkich ludów pochodzenia germańskiego. Uważa się go za twórcę ariozofii (wyższość rasy aryjskiej i panowanie nad światem nacechowanej wyjątkowym antysemityzmem i antypolonizmem). Dokonał też interpretacji pisma runicznego. Jego poglądy stały się główną inspiracją i oparciem dla kontynuatorów myśli ariozoficznej, dla Adolfa Hitlera oraz całego niemieckiego ruchu nazistowskiego.

Guido von List był kapłanem idei, która pociągnęła za sobą Rzeszę szaleńców. Jeśli idea to należy zwrócić uwagę na Neptuna u Guido von Lista Neptun znajduje się na szczycie Ryb w pobliżu Gwiazdy Stałej Fomalhaut (opis Gwiazdy)

 Asc znajduje się w przeklętym stopniu przeklętego znaku, (17′ Skorpio) – „Przeklętym stopniem przeklętego znaku” nazywali astrologowie arabscy 17° Skorpiona. Obdarza on, bowiem niebywałą inteligencją i człowiek, obdarowany jego wpływami, potrafi przenikać, jak ostrze sztyletu, w głąb każdego problemu, na którym skupi uwagę. Dlatego też inną nazwą tego punktu jest „sztylet”.

(Astrolog – LZ)

 

Uran i Pluton w Baranie (ekwiwalent do obecnego Urana w Baranie)

 

W 1898 List publikuje „katechizm deizmu pogańskiego”,„Niezwyciężony”; katechizm ten zawiera podstawową doktrynę gnozy pangermańskiej oraz mistyki rasy i krwi. Rozpoczyna się również jego zainteresowanie żydowską tradycją gnostyczną, a zwłaszcza symboliką i magią Liter Tory. W latach 90 jego publikacje są antysemickie, oskarża w nich naród żydowski o spisek przeciwko europejskim rasom i plan zapanowania nad światem.  Jednocześnie List rozpoczyna pracę nad stworzeniem symboliczno – magicznej teorii germańskiego alfabetu runicznego, a inspirację czerpie… z magii Kabbalah. Przywłaszczając sobie i profanując również tradycje i judejskie koncepcje. Opracowuje wiele liturgii.

Najważniejsze elementy doktryny wypracowanej przez G v L, a więc zapożyczenia z tradycji teozoficznej, aluzje do tantrycznej magii seksualnej, sugestie, że dzięki oczyszczeniu krwi i rasy odrodzi się potęga mistycznej cywilizacji germańskiej.

Owe doktryny pojawiają się już po jego śmierci niemalże u wszystkich  kontynuatorów i uczniów Guido von Lista.

Znamienną postacią, która również kontynuowała myśl i jego idee był Rudolf von Sebottendorf – założyciel Loży Thule, doktryny wypracowanej przez ezoterycznych doradców Reischfurera SS Heinricha Himmlera.

Co nieco o Thule

Towarzystwo powstało na przełomie 1917 i 1918 roku z Zakonu Niemieckiego i założone zostało przez Rudolfa von Sebottendorfa w Monachium, któremu już podczas I wojny światowej Związek Wszechniemiecki służył jako znaczące centrum nacjonalistycznej agitacji. Do jego członków zaliczali się urzędnicy, prawnicy, profesorowie uniwersyteccy, policjanci, arystokraci, lekarze, naukowcy oraz bogaci kupcy. Na zewnątrz organizacja ta widniała jako „Grupa badawcza nad starożytnościami germańskimi”, będąc w rzeczywistości zamaskowaną bawarską organizacją Zakonu Niemieckiego, który był zorganizowany na wzór loży masońskiej. Towarzystwo Thule można określić jako konspiracyjne, tajne stowarzyszenie o orientacji rasistowskiej, a w szczególności antysemickiej.

THULE oznacza centrum hiperborejskiej biegunowej cywilizacji, z której według ezoterycznej tradycji wywodzić się mięli Ariowie. W sanskrycie znak zodiaku odpowiadający wadze oznaczony był również słowem Thula. Pod znakiem astrologicznym Wagi znajdował się rodzinny kraj Hitlera a także Tybet do kt w latach 30 wyruszają organizowane przez SS ekspedycje naukowe. Zodiakalnemu znakowi Wagi odpowiada planeta Wenus i to tylko w jednym ze swych aspektów, jako związana z elementem powietrza, czyli Wenus Lucyferyczna. Lucyfer (niosący światło) jest symbolizowany przez planetę Wenus z powodu jej zielonkawego światła. Zielonkawego jak graliczny szmaragd, który spadł na ziemię z czoła Lucyfera.

Kolejnym argumentem było to, że taki człowiek jak Hitler był przez Niemców oczekiwany. Okultyści mówili później, że Niemcy dostrzegali już na początku lat 20 – stych jego specyficzną aurę.

Heinrich Himmler i Gwardia Piekieł

W latach 30 – stych Niemcy rozpoczęli poszukiwanie śladów istnienia starożytnego kapłana, który miał być ich przodkiem. Poszukiwania rozpoczęły się w Tybecie w Himalajach. Faszyści uważali, że ich przodkowie stworzyli podstawy nowej religii, której najwyższym kapłanem miał być Adolf Hitler. U podstaw tej krucjaty, leżały przekonania a wręcz pewność, że czysta krew aryjska została splamiona i zanieczyszczona krwią niższych ras. Jedynym ratunkiem na odzyskanie swej mocy wynikającej z czystości krwi jest pozbycie obcych elementów, wówczas też nowa doskonała rasa nadludzi – aryjczyków będzie mogła rządzić światem. W ten sposób faszyści interpretowali starożytne mity oraz okultystyczne wierzenia sprzed tysięcy lat.

Aby dowieść swej słuszności przebadali z ogromną dokładnością wszystkie mity, legendy, religie adaptując te wątki, które odpowiadały ich wyobrażeniom i które można było wykorzystać do manipulacji.

Aby stworzyć własną religię należało pozbyć się każdej innej, i to był jeden z celów Adolfa Hitlera, natomiast by zachować całkowitą kontrolę zaadoptowano nawet rytuały Chrześcijańskie wdrażając je. W tym pomagał Hitlerowi najbliższy krąg współpracowników mający bardzo silne powiązania z kultyzmem.  Był wśród nich zastępca furera i ogromny miłośnik astrologii Rudolf Hess, oraz ideolog narodowego socjalizmu, pełnomocnik do spraw wychowania ideologicznego i programowego NSDAP Alfred Rosenberg.

Podstawą nowej religii była legenda mówiąca o kontynencie leżącym na północnym Atlantyku. O Atlantydzie. Legenda opowiada, że jej tereny zamieszkiwała doskonała rasa nadludzi, a jako, że byli rozpustni i źli narazili się na gniew Bogów, którzy posłużyli się prawami natury i potężny przypływ zmył ich z powierzchni ziemi. Ocalał jeden jedyny nadczłowiek, kapłan, który dotarł do Indii a stamtąd do Himalajów. Miał on być twórcą doskonałej rasy Ariów, od której wywodzą się wszystkie ludy zamieszkujące Indie i Europę. Mistycy i okultyści niemieccy chcieli dowieść, że owa legenda jest prawdziwa a Ariowie byli w prostej linii potomkami nadludzi, którzy utracili swe nadzwyczajne moce, ponieważ spłodzili swe dzieci ze zwykłymi ludźmi.  I właśnie to za cel główny postawił sobie Himmler – udowodnić za wszelką cenę, że owa legenda jest prawdziwa a Niemcy są przodkami nadludzi i NALEŻY im się świat władza i moc.

Rząd niemiecki sfinansował zorganizowaną przez Himmlera wyprawę do Tybetu. Tam rozpoczęto (niewinne jeszcze) badania antropologiczne, mierzenie czaszek, kończyn, jednak niedługi okres dzielił ten czas od paranoicznych czynów, eksperymentów i zbrodni. Niemcy zaczęli mordować ludzi i poddawać ich ciała różnorodnym badaniom. Jeśli udałoby się im dowieść słuszności swej tezy, miała powstać selektywna hodowla i odtworzenie rasy aryjskiej.  Wszystkich materiałów dostarczał zakon SS.

( Himmler przejmuje dowództwo i tworzy z SS Zakon mistyczno – okultystyczny – 6.01.1929.)

Urodzony w… Heinrich Himmler był szefem organizacji Schutzstaffel w skrócie SS, ten niepozorny człowiek o wyglądzie dyplomaty okazał się głównym ezoterykiem przebywającym w szeregach nazistów.

Himmler gdy objął władzę nad organizacją SS, powoli acz nieuchronnie zaczął wprowadzać reformy w ich szeregach.  Postawił kryteria rekrutacyjne, wybrał odpowiednie miejsce na szkołę dla zakonników SS, a także wymyślił szereg rytuałów, ćwiczeń i restrykcji.  Przede wszystkim każdy kto chciał przyjąć się do SS musiał spełnić podstawowe wymaganie – czystości krwi. Polegało to na udowodnieniu, że od 1800 r. (oficerowie od 1750 r.) w ich rodzinach nie było domieszki krwi słowiańskiej ani żydowskiej. Niezbędne było do tego przeciętnie około 180 różnych dokumentów. Ponad to człowiek musiał być atletycznej postawy oraz wysocy. Dopiero taki kandydat przechodził pierwszą rekrutację i był uznawany za godnego służby w szeregach zakonu… co było dalej? O tym za moment.

W 1930 roku zmienił szarobrunatne mundury SS w czarne szaty z nadrukowaną trupia czaszką a także runicznymi błyskawicami (SS) – symbolizującymi zwycięstwo – na kołnierzach.

Rycerze – zakonnicy byli organizacją niebywale zhierarchizowaną. W zamkach w kt stacjonowali odbywały się mistyczno ideologiczne inicjacje jednakże tylko dla kręgu osób najbardziej wtajemniczonych. Dopiero po tych rytuałach można było dostać jakiekolwiek nominacje na najwyższe stanowiska w SS i Rzeszy. Przyszli rycerze byli wybierani spośród najzdolniejszych członków organizacji nazistowskiej młodzieży.

STOPNIE WTAJEMNICZENIA

Stopni wtajemniczenia było cztery. Każdy stopień adept osiągła w czterech różnych zamkach SS.

I – wstęp do teorii ras i podstawy ideologii (jeden rok)

II – podnoszenie sprawności fizycznej (jeden rok)

III – sztuki walki i podstawy polityki ( 18 m-cy)

IV – mistyka rasy i przestrzeni życiowej trwał również 18 miesięcy i odbywał się w dawnej stolicy Krzyżackiej – Malborku.

Od samego początku adepci SS byli poddawani próbom, jak i fizycznym tak i moralnej – psychicznej wytrzymałości

Przykłady:

Walka z psami bojowymi – kandydat miał przez 12 minut walczyć gołymi rękoma z atakującymi go psami, adepci wychodzili  z tego bardzo poturbowani, ale zdarzało się i tak, że to psy ustępowały przerażone dzikością człowieka.

Próba czołgów – polegała ona na tym, że rząd czołgów zbliżał się do uczniów ze ściśle odmierzoną prędkością stałą. Uczeń miał w ręku tylko saperkę i 80 sekund na to by wykopać płaski okop i w nim się ukryć. Ta próba kończyła się w 1% śmiercią uczniów, a uciekinierów bo i tacy się zdarzali, rozstrzeliwano na miejscu.

Próba granatu – odbywała się w bunkrze, za betonową przegrodą która chroniła komisję egzaminacyjna. Jeden z nich wręczał uczniowi ubranemu w żelazny hełm granat, który odbezpieczony umieszczał na czubku hełmu. Jeśli granat eksplodował na hełmie, to uczeń wychodził zaledwie ogłuszony, ale jeśli spadał i eksplodował pod nogami uczeń stawał się kaleką do końca życia a SS płaciło takiemu dożywotnią pensje. Usunięcie lub kopniecie go wiązało się z wydaleniem z szeregów SS.

Jedną z okrutniejszych prób, była próba kota. Uczeń bowiem miał wyjąć jedną ręką za pomocą lancetu trzymanego w drugiej ręce oczu kota. Bez uśmiercania i bez uszkodzenia oczu. Ta próba jest dokładnym odzwierciedleniem sadyzmu i stanowiła dokładny odpowiednik prób inicjacyjnych jakie przechodzili członkowie afrykańskich sekt ludobójczych – Ludzi – Panter.

W annałach SS zachowały się notatki – dewizą dla SS była dewiza pedagogiczna sekty Bektaszi : Bądź w rękach swego wodza jak trup w rękach tego, który go obmywa.

Warto dodać, że śmiertelność w szeregach łącznie z samobójstwami wynosiła 37% prób.

Młodzi SSmani mieli także swoją zalecaną pornografię. Znajdujące się w bibliotekach szkół SS numery periodyku Ostara, pełne były ekstatycznych i erotycznych rycin przedstawiających Aryjki uwodzone, bądź gwałcone przez ludzi o semickich rysach.

Himmler uważał się za kontynuatora antykatolickich tradycji cywilizacji aryjskich, katarów i rycerzy świętego Graala.

Tu o zamku Wewelsburg i o przekonaniach Himmlera


 [MJ1]Volkizm to specyficzna, niemiecka ideologia rasizmu. Wyrasta on z protestanckiej idei predestynacji, która głosi, że Bóg skazuje niektóre jednostki na zbawienie, a inne na potępienie, zabierając im wolną wolę. W nacjonalizmie i rasizmie niemieckim, od czasów Johanna G. Fichte’go (1762-1814) iGeorga W.F. Hegla (1770-1831), ta protestancka teza zostanie przekształcona w doktrynę o istnieniu narodów predestynowanych (Urvolk – pranaród Fichtego; Volkgeist Hegla), która, po zlaicyzowaniu tej doktryny w epoce pozytywizmu, przekształciła się w paranaukowy dyskurs o istnieniu rzekomo wyższych i niższych ras ludzkich. To specyficzne środowisko intelektualne spowodowało niezwykłą popularność w Niemczech teorii rasowych Anglika Houstona S. Chamberlaina (1855-1927) i Francuzów Arthura J. de Gobineau (1816-1862) i Georgesa Vacheza de Lapouge’a (1854-1936), którzy przyczynili się do nadaniu rasizmowi volkistowskiemu statusu naukowego i zainteresowania nim przede wszystkim warstw wykształconych społeczeństwa niemieckiego epoki wilhelmiańskiej.

Tymczasem volkizm nie ma z nauką nic wspólnego. Jest ruchem o charakterze neoromantycznym, irracjonalnym, skłaniającym się do panteistycznej, neopogańskiej mistyki „krwi i ziemi” (Blut und Boden). Ideologia „niemieckiej rewolucji, propagowanej przez volkizm, zakładała odrzucenie wszystkich zdobyczy industrializacji i towarzyszącej mu ideologii liberalizmu, poprzez powrót do życia wiejskiego, wzorowanego na przedindustrialnym i przedliberalnym Średniowieczu. Volkizm zaczął się jako ruch działkowców, naturystów, niedzielnych turystów uciekających z miasta do lasu – czyli jego początki są zupełnie niewinne i pozapolity

Samotni pod smokiem na niebie.

Anna Achmatowa
z cyklu: Taszkenckie stroniczki

Tej nocy dla siebie straciliśmy głowę,
Świeciły nam tylko ciemności grobowe,
Szemrały w swej mowie aryki,
I Azją pachniały goździki.I w miasta obcego wnikając martwotę,
W pieśń dymem pachnącą i w nocną spiekotę,
Samotni pod Smokiem na niebie,
Nie śmieliśmy spojrzeć na siebie.

A dziać się to mogłe w Stambule, w Bagdadzie,
Lecz ach! nie w Warszawie i nie w Leningradzie.
I gorzka odmienność tej nocy
Dusiła jak oddech sierocy.

Tuż obok, zdawało się, wieki mijają,
Bębenki z ukrycia im rytm wybijają
I znaki tajemne w ich dźwięku
Przed nami wirują po ciemku.

Omackiem wśród nieodgadnionej pomroki
Na ziemi niczyjej stawialiśmy kroki,
Lśni łódź diamentowa miesiąca
Spotkaniu – rozstaniu świecąca.

Jeżeli powróci do ciebie po latach
W twym losie, a dla mnie jak gdyby w zaświatach,
Noc tamta, to wiedz, że jedynie
Ktoś wyśnił ją w świętej godzinie.

1 grudnia 1959, 5 marca 1960, 7 czerwca 1961
tłum. A. Pomorski

AAA

Lidia Czukowska, przyjaciółka Achmatowej, uważała, że natężenie uczuć w tym wierszu przekazuje stan ekstazy miłosnej. W Zapiskach ab Annie Achmatowoj (Paris 1980), Czukowska pisze: … wiersz W tu nocz my saszli drug ot druga s uma – W tę noc oboje oszaleliśmy dla siebie wzajemnie adresowany jest do tego wysokiego Polaka, wojskowego, który w Taszkiencie bywał u niej i, przypominam sobie, odprowadzał ją z jakiegoś przyjęcia do domu — nie od Tołstojów? I nagle ona dzisiaj powiedziała popatrzywszy na mnie figlarnie: „Pozwólże, zrobimy zamiast Lecz tylko nie widmowy mój Leningradlecz nie Warszawa, nie Leningrad. Domysł mój słuszny — dla tego Polaka: w Taszkiencie… Czapskiego”.

O spotkaniu i osobistym kontakcie Achmatowej z Czapskim pisała też Amanda Haight („Anna Achmatowa: A Poetic Pilgrimage”, 1976), a w II wydaniu książki Czapskiego Na nieludzkiej ziemi(1962) zamieszczona jest relacja z pobytu Józefa Czapskiego w Taszkiencie, opisane jest spotkanie z Aleksym Tołstojem i poznanie Anny Achmatowej.

Czapski_Egipt armia Andersa

Józef Czapski – oficer Armii gen Andersa, Egipt

Spotkania odbywały się w Taszkiencie w maju i czerwcu 1942 roku, wtedy też powstał ten wiersz Anny Andrejewny Achmatowej. Jeden z najciekawszych wieczorów u Aleksego Tołstoja dotyczył projektu tłumaczenia polskiej poezji. Wówczas Józef Czapski poznał Achmatową. On ma wtedy lat 46, Ona lat 53.

Czapski_z matka

Józef Czapski z Matką, która w 1903 r. zmarła, gdy syn miał 7 lat.

Oficjalnej dedykacji wiersz Z cyklu Taszkienckie stronice nie posiada. Taka była wtedy moda „dedykacyjna”, lecz w tym przypadku wiersz Achmatowej wyraża zapewne porozumienie dusz w najwyższych rejestrach bliskości duchowej. Po prostu, zbyt mocno i dokładnie władze pilnowaly swoich podopiecznych: do 1967 r. nie było wiadomo, czy Józef Czapski odprowadził Annę Achmatową po poetyckiej biesiadzie u Aleksego Tołstoja. Zwłaszcza, że skończyła się ona około czwartej nad ranem. W Taszkiencie Achmatowa mieszkała w hotelu dla pisarzy… Stan Uniesienia znamy z wiersza. Czy musimy wiedzieć więcej? Nie musimy i nawet nie powinniśmy. Jest jednak w tej historii głębia tajemnicy Spotkania dwojga Geniuszy. Oboje pozostawili po sobie arcydzieła, a jednym z arcydzieł Anny Achmatowej była – wg świetnego historyka kultury rosyjskiej Salomona Wołkowa – magiczna mitologizacja jak najbardziej realnych i trudnych losów Poetessy.

W swojej książce Niestała równowaga Tomas Venclova analizuje ten wiersz i ponad konfrontacją kontrowersyjnych opinii w kwestii odprowadził — nie odprowadził, wskazuje na NIESPOTKANIE jako główny integrujący motyw w biograficznym tekście (a naszym zdaniem i w życiu) Achmatowej. W tym budowanym tekście biograficznym — pisze Venclova —przeszłe wydarzenia okazują się prefiguracją prawdziwych i przyszłych, prawdziwe i przyszłe rozszyfrowują przeszłe. Biografia zamienia się w los…

Czapski_1955

Józef Czapski 1955 Paryż

Józef Czapski: Dopiero po jej śmierci otrzymałem z Londynu list – pytano mnie, czy znam wiersz napisany przez poetkę w 1959 roku, który jakoby mnie poświęciła. Nigdy o tym wierszu nie słyszałem. Napisano mi, że ona tak nieraz robiła, nie mówiła, komu wiersz poświęca – niech się domyśli. Ale ja tego wiersza nie znałem, może ona wówczas w hotelu paryskim czekała, żebym o nim wspomniał? Przysłano mi go dopiero w maju 1967. […]

Czy Anna Achmatowa w 1959 r. na cokolwiek czekała? A jeśli tak, to na co czekała i JAK czekała?
W 1962 r. zgłoszona do Nagrody Nobla (nie otrzymała jej). W końcowej fazie życia odbyła kilka podróży zagranicznych – do Włoch, na Sycylię w związku z otrzymaniem nagrody Taormina oraz do Anglii, by odebrać tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Oksfordzkiego. Wtedy właśnie, podczas podróżyłaskawie dozwolnej przez władze sowieckie, spotkała się z Józefem Czapskim w Paryżu.
Zmarła 5 marca 1966 r., dokładnie 13 lat po śmierci Stalina, który Jej nie zabił, ale zrobił wiele, aby Jej życie przekształcić w pasmo udręki.

MJ/LGZ(2013r)

„Druga połowa życia” – 5 spotkanie Akademii Jungowskiej w Bielsku – Białej

Serdecznie zapraszam na piąte spotkanie Akademii Jungowskiej w Bielsku – Białej.

„Druga połowa życia, jaźń i duchowość”. W czasie zajęć poruszymy w perspektywie jungowskiej takie tematy jak sens życia, spełnienie, religia i śmierć.

Nie możemy przeżyć popołudnia naszego życia wedle programu poranka — ponieważ to, co rano było wielkie, wieczorem okaże się małe, a to, co rano było prawdą, wieczorem stanie się kłamstwem.
CARL GUSTAV JUNG, THE STRUCTURE AND DYNAMICS OF THE PSYCHE

Jabłko2

Data: 25.01.2014
Godzina:15:00-17:00
Koszt: 40 zł
Miejsce: Studio Dakini Bielsko – Biała
Zapisy: Magdalena Janusz nr. tel. 530 246 506 lub mailowo: jmagdalena33(at)gmail.com

Prowadzący: dr hab. Mirosław Piróg (1964) – pracownik naukowy Instytutu Filozofii Uniwersytetu Śląskiego. Studiował fizykę teoretyczną oraz filozofię na Uniwersytecie Śląskim. Od ponad 20 lat zajmuje się psychologią głębi Carla Gustava Junga, a zwłaszcza problematyką symbolu i doświadczenia religijnego. Prowadzi wykłady i seminaria ukazujące powiązania pomiędzy współczesną nauką a starożytnymi tradycjami mądrościowymi. Autor książek „Psyche i symbol” (Kraków, 1999), „Williama Jamesa filozofia doświadczenia religijnego” (Katowice, 2011), redaktor „Odcieni gnozy” (Katowice, 2007) oraz kilkudziesięciu artykułów. Członek rady naukowej pisma „Hermaion” Warszawa), poświęconego badaniom nad zachodnią tradycją ezoteryczną. Stały współpracownik pisma „Albo-albo. Problemy psychologii i kultury” (Warszawa). Prezes Stowarzyszenia Rozwoju Myśli Filozoficznej „Eudaimonia”. Prywatnie wielbiciel kotów, dobrych książek, oraz autor baśni filozoficznych.

strona fb” https://www.facebook.com/events/722136154477471/?source=1

Giovanni Papini SKOŃCZONY CZŁOWIEK L’UOMO FINITO – Rozdział XXIV TALENT

Giovanni Papini SKOŃCZONY CZŁOWIEK L’UOMO FINITO
Przełożył z włoskiego i przedmową poprzedził dr Edward Boye
Powszechna Spółka Wydawnicza PŁOMIEŃ, Warszawa 1934

Rozdział XXIV – TALENT

[ortografia oraz interpunkcja zgodna z oryginałem]

Ludzie szepczą dookoła, że mam talent. Miłe głuptasy sądzą widać, że temi słowami czynią mi wielki zaszczyt i sprawiają ogromna przyjemność. Niektórzy twierdzą nawet, że mam wielki talent, że jestem obdarzony ogromnym talentem. Ci właśnie poczytują się za ludzi mi najbliższych, za ludzi, którzy mnie prawdziwie kochają.

Dziękuję wam serdecznie, drodzy poczciwcy; niechże Bóg was za wszystko szczodrze wynagrodzi. Róbcie i mówcie to, co robić i mówić chcecie, przezwyciężajcie nawet swoją miłość własną i moje grubiaństwo. Czyż jednak miedzy wami nie znajdzie się ktoś, ktoby zdał sobie sprawę z tego, do jakiego stopnia mnie obraża tem „utalentowaniem” ?

Do sto diabłów z waszym talentem! Cóż to jest ten talent? Czyż doprawdy na serio przypuszczacie, że ja zadowolnię się tem, iż do samej śmierci będę człowiekiem utalentowanym – młodzieńcem rokującym piękne nadzieje, miłym, dowcipnym kolegom, umiejącym zainteresować publiczność? Za kogóż wy mnie bierzecie, na miłosierdzie boskie? Czy moja twarz podobna jest do uśmiechniętej twarzy człowieka, który się kontentuje tem, co posiadają wszyscy i jest szczęśliwy, gdy ma na języku dziesięć idei, a w kieszeni sto franków? Czy nie spostrzegliście złowieszcze sroki, że talent – to zwykły, najzwyklejszy towar, spotykany na ludzkich jarmarkach. Zwłaszcza we Włoszech! Powiedzcie mi, kto w tym szczęśliwym, błogosławionym przez bogów kraju, nie ma talentu? Jeśli mi takiego pokażecie, zapłacę wam tyle srebra, ile on sam waży. Talent, moi prostaczkowie, biega tutaj po ulicach, napełnia domy, nawadnia książki, wylewa się ze wszystkich ust.

– Jakiż utalentowany chłopiec! Szkoda tylko, że nie chce się wziąć do żadnej pracy.

– To złodziej, oszust, krętacz, ale jakże utalentowany człowiek.

– Zgadzam się z tobą, że mówi straszne głupstwa, ale przecież nie możesz zaprzeczyć, że ma wielki talent. Oto słowa, które się słyszy we Włoszech codziennie na wszystkich ulicach, we wszystkich domach i we wszystkich knajpach, wszędzie tam, gdzie spotykają się tak zwani ludzie inteligentni. Kto umie ułożyć piosenkę o miłek kadencji i możliwych rymach – ten ma talent. Talent ma także ten, kto potrafi akwarelą wymalować kwiateczki, wydające się „jak żywe”, talent ma ten, kto subtelnie uderza w klawisze fortepianu, stojącego przed gipsowym popiersiem Beethovena. Utalentowany jest także i ten, kto z pewną łezką i wdziękiem potrafi opisać klęskę trzęsienia ziemi. Utalentowani są także rzeźbiarze, wyrabiający figurki z kasztanów indyjskich i dyletanci–wróżbiarze, którzy eksploatują cudzy umysł, obracając w dym zarówno idee jak i hawańskie cygara.

Pytam się was raz jeszcze: kto u nas niema talentu? Nawet i ci, którzy nic nie robią, posiadają talent – posiadają go także politycy… a nawet i dziennikarze…

Powiedzmy sobie raz na zawsze szczerze: kto mówi, że mam talent, obraża mnie. Kto mówi, że jestem człowiekiem utalentowanym wyrządza mi wielką krzywdę.

Nie potrzeba mi waszego talentu! Wieszam go wraz z gazetą na gwoździu w klozecie! Mówię wam wyraźnie: talent dla mnie to tylko wyższy stopień przeciętności. Talent – to wyższa forma umysłu, którą wszyscy są w stanie rozumieć, oceniać  i lubić. Talent – to przyjemna w smaku mieszanina, przypadająca do gustu damom, profesorom, adwokatom, światowcom, ludziom wykształconym, jednem słowem wszystkim, którzy przebywają między niebem a ziemią, piekłem a rajem, w jednakowej odległości zarówno od bydlęcia, jak i od geniusza.

Patrzajcież, co mi do głowy przyszło! Talent w dialekcie toskańskim, oznacza nie tylko umysł więcej niż przeciętny, ale ma także i inne znaczenie. Jest to ów żelazny ząb u dołu klucza, służący do otwierania zamków. Te dwa pojęcia, są bliskie sobie, nie tylko ze względu na to, że sąsiadują w słownikach. Talent to właśnie to, co odkrywa. Mając talent można się wszędzie dostać, można rozumieć prawie wszystko, można się wielu ludziom podobać. Talent – to paszport życiowy, to wytrych uniwersalny, otwierający drzwi giełd, na których stwarza się sobie pozycje. Jeden ma talent tworzenia pięknych rzeczy, inny talent wmawiania ludziom, że jego złe utwory są dobre. Są to dwa róże rodzaje talentów, lecz ich właściciele jednakowo zarabiają na nich. Niech ich tam Pan Bóg kocha! Niech zarabiają, bawią się i zabawiają wszystkich, ci ludzie utalentowani! Nie należę do ich grona i za nic należeć nie chcę!

Chociaż staracie się usilnie ogłupić mnie, mnie jak dawniej podobają się krańcowości. Jeżeli chodzi o żywe istoty, odnoszę się przyjaźnie tylko do ludzi, żyjących życiem zwierzęcem i idealnie wegetacyjnem, tylko do tych, którzy spełniają uczciwie swój trud, nie mędrkując, nie obnosząc się ze swoimi pretensjami, nie szczebiocząc uprzykrzenie – albo też do prawdziwego geniusza, wielkiej duszy, olbrzymiego bohatera, tak samotnego, jak góra w nocy.

Albo prostak, albo Dante – do diabła z wszystkimi innymi, z ludźmi utalentowanymi, dowcipnymi, zdolnymi, z nienawistnymi mi inteligentami! Kimże oni są wobec brudnego chłopa, który młóci zboże po to, abyśmy jedli chleb, lub tez wobec poety, wyszarpującego z wnętrzności swoich słowa, zdolne wstrząsać myślą tysiąca pokoleń.

Cóż wy tworzycie? Słowa i słowa, mistyfikacje i zabaweczki!

Co się mnie tyczy, to ja już wybór zrobiłem. Nie mógłbym, gdybym nawet chciał, stać się drzewem lub oraczem, jednakże pragnę, rozpaczliwie pragnę, stać się człowiekiem, a nawet – powiedzmy otwarcie to słowo, budzące dreszcz trwogi – geniuszem! Jeśli padnę w połowie drogi, nie osiągnąwszy realizacji mojego pragnienia, pogodzę się bez szemrania ze smutnym losem moim, będę opłakiwał siebie, ale nie sprostytuuję się z tymi, którymi pogardzam. Umrę samotnie, w jakimś zakątku świata jak ten dzielny wilk De Vigny! Nigdy, za nic się nie upokorzę! Pewien jestem, że nawet, nie osiągnąwszy celu – przeżyję wielkie radości na myśl, że moja czysta dusza wpatrzona jest lunatycznie w coś majestatycznego i absurdalnego. Nie poczuję kamieni pod mojemi stopami, nie usłyszę chichotu tych, którzy obrabiając swój ogródek, uważają go za cały świat.

Niech cię to nie martwi o moje dzielne ja, że nieraz wydasz się głupie i nieokrzesane. Geniusz nie zajmuje się dowcipna paplaniną, nie wydobywa z siebie wdzięcznych idejek, nie stara się nawiązywać do ostatniego numeru gazety lub do modnej akurat książki. Nie, nie!

Geniusz – to dziecko i wariat. Jest on geniuszem dlatego, że ma odwagę być dziecinny i szalony, że czasami musi się wydawać idiotą, głupcem, człowiekiem dziwiącym się wszystkiemu i mówiącym rzeczy niezgodne z powszechnemi pojęciami.

Jednakże tylko geniusz, o moje ja, przezywa te cudowne godziny, w których się zdaje, że Bóg przemawia naszemi ustami, gdy wszystko jest już światłem, gdy wszystko się odkrywa, staje się jasne i harmonijne, jak przezroczyste wody rzeki. Są to godziny, gdy dusza zmienia się w ogień, będący istotnie ogniem, w powietrze, będące istotnie powietrzem, w miłość, będącą istotnie miłością. W godzinach tych, dzięki sile jakiegoś tajemniczego szaleństwa, wszystko okazuje się możliwe, wszystko się uświęca, a człowiek nie może już odróżnić, gdzie świat, a gdzie dusza jego, – gdzie jego dusza, a gdzie świat.

Cóż, czy nie widzicie teraz, jak nędzną i nikczemna zabawką jest wasz talent w stosunku do takich przeżyć? Za jedną taka godzinę, za jedną, jedyną taką godzinę, oddałbym cały mój talent, cały wasz talent, talent wszystkich błaznów zaludniających ziemię!

Papini

 

Gershom Sholem – Mistycyzm Żydowski i jego główne kierunki” – fragment rozdziału Abraham Abulafia

 Fragment  opisujący doświadczenie ekstatyczne Abrahama Abulafii

DSC03567 foto: maj 2013 rok – Izrael – Uniwersytet Hebrajski – wejście do biblioteki Gershoma Sholema

„(…) Mówiłem do siebie: tu możesz tylko zyskać, a nie stracić, poczekam więc, jeśli znajdę w tym coś dobrego, to czysty zysk dla mnie. Jeśli nic już więcej z tego nie będzie, i tak przecież coś już zdobyłem i to będzie moje. Poddałem się  więc, a on wyuczył mnie metody permutacji i kombinacji liter, a także mistyki liczb i innych dróg Sefiriot. Każdą z tych dróg kazał mi podążać przez dwa tyg. póki nie wyryła się w mym sercu każda forma. W ten sposób prowadził mnie przez bite 4 miesiące, potem zaś polecił mi wszystko wymazać. Mawiał do mnie tak:  -Synu nie to jest naszym celem, byś poprzestawał na jakiejś formie skończonej, czy określonej, nawet gdyby była najwyższej rangi. Masz raczej podążać drogą Imion, im bardziej są one niezrozumiałe, tym wyższa jest ich ranga, także wreszcie zacznie w tobie skutecznie działać moc, już nie przez ciebie kontrolowana, raczej kontrolująca twój rozum i myślenie. Odpowiadałem: – Jeśli rzecz ma się tak, że wszelkie obrazy duchowe i zmysłowe muszą zostać wymazane, to dlaczego panie piszesz książki, w kt metody przyrodnika łączysz z pouczeniami względem  Świętych Imion? On odpowiadał: – robię to z myślą o tobie i Tobie podobnych uczniach  -adeptach filozofii. Po to by naturalnymi środkami pobudzić wasze ludzkie rozumy, bo może taki sposób przynęci was do zgłębiania wiedzy o świętych Imionach. I pokazał mi książki w całości złożone z kombinacji liter i imion oraz z liczb mistycznych – Gematriot, z kt nikt nigdy nic nie zrozumie, bo też nie są one po to, by je rozumieć. I rzekł mi : Oto nieskażona droga Imienia.  I zaprawdę, nic z  tego wszystkiego nie chciałem wiedzieć, gdyż mój rozum tego nie przyjmował. On powiedział: – Bardzo głupio zrobiłem żem Ci to pokazał. Wkrótce potem, w dwa miesiące później, gdy moja myśl wyzwoliła się z wszystkiego, co materialne, i uświadomiłem sobie, że coś dziwnego dzieje się we mnie. Którejś nocy postanowiłem zająć się łączeniem z sobą Liter, a potem medytować nad nimi metodą filozoficzną, nieco inaczej niż zwykle robię to teraz. I tak robiłem przez 3 noce, nic mu nie mówiąc. Trzeciej nocy, gdy już północ minęła, trochę się zdrzemnąłem z piórem w dłoni i papierem na kolanach. Wtedy spostrzegłem, że świeca lada chwila zgaśnie. Wstałem więc aby ją oporządzić tak jak to zwykle czyni człowiek na jawie. I zobaczyłem, że światło nadal płonie. Byłem bardzo zdziwiony. Ale sprawdziwszy dokładniej, przekonałem się, że światło wychodzi ze mnie samego. Powiedziałem: – nie wierzę w to. Chodziłem tu i tam po całym domu, ale rzecz zdumiewająca – światło chodziło wraz ze mną. Położyłem się do łóżka, przykryłem całkowicie, ale to światło było ze mną przez cały czas. Powiedziałem:  – Oto zaiste wielki znak i coś dla mnie zupełnie nowego. Nazajutrz powiedziałem o tym mojemu nauczycielowi pokazując mu karty, całkowicie pokryte kombinacjami Liter. Pogratulował mi  i rzekł:- Synu jeśli poświęcisz się kombinowaniu Świętych Imion, doświadczysz rzeczy jeszcze większych, teraz jednak musisz przyznać, że nie możesz już porzucić sporządzania tych kombinacji, zajmij się nimi teraz po połowie. Przez pół nocy łącz ze sobą litery, a przez 2 pół zamieniaj je miejscami. Praktykowałem te metodę przez jakiś tydzień. W 2 tygodniu, potęga mej medytacji tak się wzmogła, że ledwo nadążałem z zapisywaniem kombinacji Liter, jakie automatycznie cisnęły mi się pod pióro, tak, że nawet 10 ludzi nie potrafiłoby zapisać tylu kombinacji ile mnie napływało do głowy. Wreszcie, gdy którejś nocy owładnęła mnie ta siła, a północ czas, kiedy ta siła szczególnie wzbiera, ciało zaś słabnie – już przeminęła, zabrałem się do permutowania i kombinowania wielkiego Imienia Bożego składającego się z 72 liter, po chwili jednak litery urosły w mych oczach do wielkości potężnych gór, ciało me ogarnęło silne drżenie, także nie mogłem się opanować, włosy zjeżyły mi się na głowie i miałem wrażenie jakbym był na innym świecie. Runąłem na podłogę i siły opuściły mnie zupełnie. Ale o to coś na kształt słów wypłynęło z mego serca, dotarło do warg i zmusiło je do ruchu. Pomyślałem: czyżby? Boże uchowaj! Zagnieździł się we mnie duch obłędu? wszelako nie – to była czysta Mądrość. Powiedziałem:- za prawdę to jest Duch Mądrości. Po krótkiej chwili odzyskałem naturalną siłę podniosłem się b. osłabiony, lecz nadal nie wierzyłem, i jeszcze raz jak wprzódy zająłem się Świętym Imieniem i stało się ze mną to, co przedtem. Lecz nie wierzyłem nadal, pókim nie powtórzył tego ze 4, 5 razy. Wstawszy nazajutrz opowiedziałem o wszystkim memu nauczycielowi, a ten rzekł do mnie: – A któż ci pozwolił tykać się Imienia?! czyż nie powiedziałem, że możesz tylko przestawiać litery? To, co ci się przydarzyło, właściwe jest tylko prorokom b. wysokiego stopnia!  Chciał mnie od tego uwolnić, widział, bowiem, że moja twarz jest odmieniona. Ja jednak rzekłem do niego: – W Imię Niebios, raczej zechciej użyczyć mi jakiejś mocy bym mógł zapanować nad siłą wypływająca z mego serca i wchłonąć ją w siebie. Otóż pragnąłem tę siłę przyciągnąć do siebie tak, by się wlała we mnie, by była niczym tryskające źródło, które napełnia wodą wielki zbiornik. Gdyby człowiek nieprzygotowany do tego odpowiednio otworzył śluzy utonąłby w tej wodzie i wyzionął ducha. Mistrz powiedział: – Synu takiej mocy może ci udzielić tylko Bóg, człowiek nie jest w siłach tego zrobić. Owej nocy szabatowej ta siła również działała we mnie w równie podobny sposób już przez 2 pełne doby nie mrużąc oka medytowałem nad permutacjami liter, ale również nad głównymi zasadami rządzącymi poznaniem prawdziwej rzeczywistości ,tudzież usuwaniem wszytskiego co zewnętrzne, gdy wtem otrzymałem 2 znaki świadczące o właściwym otwartym nastawieniu mego Ducha. Pierwszym było spotęgowanie się naturalnego myślenia o głębokich problemach wiedzy, osłabienie ciała i umocnienie Duszy. Także w końcu stałem się bez reszty Duszą,. 2 znakiem było to, że silnie wezbrała we mnie wyobraźnia i zdało mi się, że mój mózg wnet się rozpęknie. Wówczas byłem już pewien, że byłem gotów do przyjęcia Imienia. I w rzeczy samej tejże nocy szabatowej, poważyłem się medytować o niewyrażalnym imieniu boga J-H-V-H, gdym tylko jednak tknął się Go, osłabłem, a jakiś głos wybiegł ze mnie: – Z pewnością umrzesz, nie będziesz żyć! Któż ci pozwolił się dotknąć Wielkiego Imienia. I oto zaraz upadłem na twarz błagając Boga:  – Władco świata, znalazłem się w tym miejscu jedynie ze względu na Niebiosa, w czystej intencji – jak Twoja wspaniałość o tym wie. W czym zgrzeszyłem? Jakie przykazanie naruszyłem?, chodziło mi tylko o poznanie Ciebie, czyż nie Dawid polecił Salomonowi: – Poznaj Boga swego Ojca i służ mu. I czyż nauczyciel nasz Mojżesz – niech pokój będzie z Nim- nie objawił nam w Torze: – Pokaż mi teraz Twoją drogę abym Cię poznał i bym znalazł łaskę przed Twoim obliczem. I oto, gdym jeszcze mówił, od stóp do głów namaścił mnie olej, podobny olejowi namaszczenia z dzisiejszego pisma i pochwyciła mnie ogromna radość , tak uduchowiona , słodka i czarowna, że wprost opisać jej niepodobna. Wszystko to przydarzyło się twemu słudze u samego początku. A opowiadam o tym – Bóg mi świadkiem, nie, aby się chełpić i wydać wielkim w oczach pospólstwa, bo dobrze wiem, że wielkość to w oczach pospólstwa wada, a marność dla tych co zabiegają o wyższą doskonałość, która w rodzaju gatunku tak się różni od pospólstwa jak światło od mroku.(…)”

Akademia Jungowska w Bielsku – Białej

Z przyjemnością informuję, że od września w Bielsku-Białej gościć będzie Akademia Jungowska wraz z  dr hab. Mirosławem Pirógiem.  Zajęcia będą się odbywały raz w miesiącu w studio Dakinii.

Poniżej znajduję się plakat wydarzenia oraz szczegóły.

SERDECZNIE ZAPRASZAMY wszystkich zainteresowanych!

AJ                                              aby powiększyć plakat proszę kliknąć

Akademia Jungowska to nazwa cyklu spotkań poświęconych psychologii C.G. Junga, prowadzonych przez dr hab. Mirosława Piróga od 2010 roku.

Akademia Jungowska to cykl spotkań, których celem jest zapoznanie jej uczestników z psychologią głębi C.G. Junga. Adresowana jest do wszystkich osób interesujących się rozwojem wewnętrznym, samopoznaniem i pomaganiem innym. W czasie spotkań będziemy mieli okazję zapoznać się z podstawami psychologii Junga. Ta strona będzie przekazywała wszelkie informacje o działalności Akademii w różnych miejscach, jak również będą tu pojawiały się informacje o psychologii Junga i związanych z nią wydarzeniach. Zapraszamy do uczestnictwa i kontaktu! Chcesz by Akademia zagościła Twoim mieście, skontaktuj się z nami!

Mirosław Piróg
Magdalena Janusz (Bielsko-Biała)

POSZCZEGÓLNE PANELE:

„Akademia Jungowska” 

Część pierwsza

Tematy Spotkań:

1. Struktura psychiki według C.G. Junga – świadomość, typy psychologiczne.

W czasie spotkania zapoznamy się z postacią C.G. Junga, jego życiem i twórczością. Poznamy strukturę psychiki człowieka w jego ujęciu, zbadamy funkcje świadomości, postawy psychiczne i określimy swój typ psychologiczny.

2. Nieświadomość – kompleksy, archetypy, symbole.

W czasie tego spotkania skupimy się na roli kompleksów w naszej psychice i sposobach radzenia sobie z nimi. Poznamy też sposoby manifestowania się nieświadomości zbiorowej i jej archetypów, wewnętrznych wzorców kształtujących nasze życie.

3. Archetypy indywiduacji – cień, anima/animus, jaźń.

Te zajęcia będą poświęcone procesowi rozwoju duchowego, nazwanego przez Junga indywiduacją. Omówimy kolejne jego etapy – od konfrontacji z cieniem, przez archetypy animy i animusa, aż do archetypu jaźni.

4. Marzenia senne – droga do nieświadomości (warsztat).

W czasie tych zajęć zastosujemy zdobytą wiedzę o naszej psychice, analizując sny. Marzenia senne stanowią „królewską drogę do nieświadomości”, a ich analiza pozwala na praktyczne wprowadzenie psychologii jungowskiej w nasze życie.

W części drugiej proponuję następujące tematy:

1. „Druga połowa życia, jaźń i duchowość”. W czasie zajęć poruszymy w perspektywie jungowskiej takie tematy jak sens życia, spełnienie, religia i śmierć. 

2. „Symbol według Junga. Psychologia mandali”. W czasie zajęć zapoznamy się z rola jaką w naszym życiu pełni symbol, czerpiąc przykłady z marzeń sennych. Następnie przejdziemy do praktycznych warsztatów z mandalą.

3. „Alchemiczna symbolika związków. Psychologia przeniesienia”. Zajęcia będą poświęcone symbolice alchemicznej, ze szczególnym uwzględnieniem jej zastosowania w relacjach pomiędzy płciami.

4. „Symbole życia”. Życie to rzeka, do której nie wchodzimy dwa razy…W podsumowującym spotkania warsztacie wykorzystamy naszą znajomość psychologii Junga w interpretowaniu wydarzeń z naszego życia.

Koszt: 40 zł za spotkanie/ 80 zł warsztat.

dr hab. Mirosław Piróg (1964) – pracownik naukowy Instytutu Filozofii Uniwersytetu Śląskiego. Studiował fizykę teoretyczną oraz filozofię na Uniwersytecie Śląskim. Od ponad 20 lat zajmuje się psychologią głębi Carla Gustava Junga, a zwłaszcza problematyką symbolu i oświadczenia religijnego. Prowadzi wykłady i seminaria ukazujące powiązania pomiędzy współczesną nauką a starożytnymi tradycjami mądrościowymi. Autor książek „Psyche i symbol” (Kraków, 1999), „Williama Jamesa filozofia doświadczenia religijnego” (Katowice, 2011), redaktor „Odcieni gnozy” (Katowice, 2007) oraz kilkudziesięciu artykułów. Członek rady naukowej pisma „Hermaion” Warszawa), poświęconego badaniom nad zachodnią tradycją ezoteryczną. Stały współpracownik pisma „Albo-albo. Problemy psychologii i kultury” (Warszawa). Prezes Stowarzyszenia Rozwoju Myśli Filozoficznej „Eudaimonia”. Prywatnie wielbiciel kotów, dobrych książek, oraz autor baśni filozoficznych.

Miejsce:
Studio Dakini, Bielsko-Biała, ul. Partyzantów 44

Informacje i zapisy:
Magdalena Janusz tel. 530 426 506, jmagdalena33@gmail.com
Rezerwacja następuje po zgłoszeniu (mailowo lub telefonicznie) oraz opłaceniu pierwszych zajęć.

Zapraszamy!

strona facebookowa: https://www.facebook.com/AkademiaJungowska/info

Jayanti 🙂